Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/508

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cię bez wstydu... Ach, Emanuelu, gdybyś wiedział...
Nie była w stanie mówić dłużej. Porwał ją spazmatyczny płacz. W przystępie rozpaczy ukryła twarz na piersiach brata.
Emanuel pogładził łagodnie jest włosy.
— Uspokój się, droga siostro! — powiedział — Sama dla siebie, jak należy dobrą nie jesteś, dlaczegóż byś się tedy mną gorszyć miała? Pomyśl, wszakże Chrystus ukazał nam prawdziwą drogę do radości wiekuistej, on, który nie miał na czem skłonić głowy swojej.
— Jak możesz tak mówić! — przerwała mu porwana gniewem, odskakując odeń — To zuchwalstwo! Czy Bóg poto dał ci dom, schronę i rodzinę, byś wszystko to zniweczył? Czy ci dał żonę i dzieci poto byś...
Nie mogła skończyć. Emanuel położył jej dłoń na ramieniu i spojrzał smutno w oczy.
— Betty, — rzekł — czyżby nie było lepiej, byś uczyniła sąd nad sobą miast obwiniać drugich? I ciebie też doświadczył Bóg! Wszakże miał i co do ciebie plany swe, skoro dwukrotnie zapukał ręką śmierci do drzwi twoich. Przybył spytać, czy jesteś gotowa przyjąć go... jego samego. Otwórz serce twoje. Pomyśl, Bóg zabrał ci dziecko i męża, a ponadto bogactwo, zaszczyty, stanowisko i podziw świata... Czyś mu za to podziękowała? Czyś zrozumiała, że w ten sposób zdjął z ciebie jedno brzemię po drugiem, ukazując drogę do ojcowskiego serca swego? Jeśli tak nie jest, to biada ci, Betty! Czas najwyższy... Czy nie czujesz, że zbliża się dzień Sądu? Czy nie dostrzegasz, że świat się chwieje w posadach i że błogosławieństwo boże zdjęte zo-