Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/502

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chciał, ani służącej z kolacją, ani dzieci, chcących mu powiedzieć dobranoc. Pani Betty zrezygnowała też z rozmowy z nim, a nie mogąc zasnąć, słyszała przez całą noc jak chodził tam i z powrotem po pokoju. Owo nieustanne chodzenie wzbudziło w niej smutne wspomnienia przeszłości. Przypomniała sobie, że matka ich tak wędrowała bez końca po całych dniach i nocach, nie zatrzymując się ni na chwilę. Chodziła tak jeszcze w nocy, poprzedzającej dzień śmierci. To też tak straszliwym wydał jej się odgłos kroków brata, że leżała w łóżku drżąca i spotniała ze strachu. Dopiero o świcie, gdy wszystko ucichło, zdołała zasnąć.
Zaraz z rana dowiedziała się od służącej, że Emanuel wyszedł o wschodzie słońca i, jak to widziała z poza firanki, udał się przez wieś, w stronę zachodnich wzgórz. Teraz była jedenasta, to znaczy blisko przez dobę nic nie miał w ustach.
Nie śmiała pomyśleć o tem, co nastąpi, jeśli mu zamkniętym zostanie powrót do domu. Stał się wprost niedołężny, tak że w czasach ostatnich traktowała go jak małoletnie dziecko, dbając o jedzenie, ubranie i wszystko, pewna, że zapomniałby nawet zmienić bieliznę, gdyby mu nie przypomniała.
Nagle drgnęła, posłyszawszy kroki na drodze. Zwolna uchyliła się furtka ogrodu i wszedł Emanuel, zupełnie zatopiony w siebie. Gdy ją spostrzegł, przystanął.
— A to ty? — spytał głucho — A gdzież dzieci? — dodał po chwili.
— Bawią się poza stodołą. Czy je zawołać?
— Ej nie... niech się bawią. Jestem trochę znużony.
Usiadł obok niej ciężko.