Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/465

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czemużto nie weselisz się. Stoję oto i dumam, czemu nie czujesz szczęścia i wdzięczności dla Boga, mimo że zaliczasz się do onej rzeszy wybranych, którym Chrystus dał chrzestny znak swej miłości. Widzę iż jesteś biedna... prawda? Posiadasz zaledwo słomę pod głowę. Świat cię odtrącił, wyparł się ciebie, zostałaś samotną i obcą na ziemi... Czemuż się tedy nie weselisz?
Kobieta opuściła siekierę i patrzyła ze zdumieniem. Takim tonem nie przemawia się nigdy do nędzarzy.
— Czyż mnie nie rozumiesz? Czyż nieprawdą jest, że wy, nędzarze, otrzymaliście naprzód, jako dar to, ku czemu my bogatsi tak tęsknie wzdychamy, wlokąc w utrapieniach ciężkie brzemię życia, my, którzy jeszcze w godzinie śmierci czepiamy się prochu ziemi, jak skąpiec skarbu swego? Szczęśni jesteście, zaprawdę, nie czując innej żądzy prócz popędu utrzymania życia, związani z niem cienką jeno nicią, którą śmierć przetnie bez wielkiego bólu. Czemuż tedy nie radujesz się, Trino?
Kobieta zagapiła się nań, otwarłszy usta. Nie wiele zrozumiała ze słów jego, zdumiała się tylko, że ten zgoła obcy człowiek, który na niej takie uczynił wrażenie, nazwał ją po imieniu, jak znajomą.
Otarła spocone czoło ramieniem i mruknęła:
— Któż to jesteście, jeśli wiedzieć wolno?
— Jestem człowiek, który ci zazdrości, jeden z niewolników świata, który daremnie walczy, by zerwać łańcuchy. Jestem biedny, zbłąkany, który kaja się oto przed tobą z wielkiego grzechu. Oto zwiedziony przez ludzi chciałem, sądząc że dobrze czynię podobnych tobie szczęśliwców pozbawić daru Pana,