Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/464

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

osłupiał. Wspomniał chaty na bagniskach w dawnem miejscu pobytu i biedaków, których nędzę łagodził sam i przy pomocy innych. Zamyślił się. Jakże niedokładnie wiedział wówczas, co stanowi dobro człowieka!
Gdy go kobieta spostrzegła, zbliżył się i pozdrowił ją imieniem Pańskiem.
Ale miast odpowiedzieć, kobieta zaklęła i dała niedwuznacznie do poznania, że się z nim zadawać nie chce.
— Czemu klątwą odpowiadasz na moje pozdrowienie? — spytał łagodnie — Nie przychodzę, niosąc zło, a chcąc zabrać dobro, jak powiada przysłowie. Jestem ci przyjacielem i dlatego ponownie pozdrawiam cię imieniem Pańskiem.
Kobieta spojrzała nań wkońcu, ale przeraził się wprost tego spojrzenia, bo złe było i zawistne. Teraz ją dopiero zobaczył lepiej. Wysoka, jak mężczyzna, tłusta, nalana, okryta w brudne łachy, okropnie się przedstawiała.
Zaszeleściły kroki i z domu wyjrzała stara, pochylona kobieta o olbrzymiej, nieforemnej głowie. W pokrytej zmarszczkami dłoni trzymała kij, drugą trzymając się drzwi. Poruszała łakomie ustami, jakby ssała własny język.
Emanuel zorjentował się nagle. Przypomniał sobie, że dawnemi czasy opowiadano w sandingskiej uczelni o pewnej kobiecie, zwanej „czarną Triną, która była postrachem okolicy, a tak zaciętą i złośliwą, że ani słowa, ani dary nie mogły wywołać w niej uczuć ludzkich. Wiedział też, że męża Triny zasypała ziemia, tak iż okaleczał ciężko. Otóż ją to właśnie miał przed sobą.
Po chwili milczenia ozwał się łagodnie jak przedtem: