Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zebrani wokół obrusa śledzili tymczasem z żywem zaciekawieniem spotkanie obu mężczyzn, gdy zaś zobaczono, że idą przez trawę ku nim, damy ujęły parasolki i wstały, zaś młody mężczyzna w letniem ubraniu koloru melona zerwał się, ściągnął swe olbrzymie, ćwierćłokciowe manszety i stanął, oparty na swej spiralnie skręconej lasce, tuż poza panienką w pozycji tak wyzywającej, jakby ją chciał po rycersku bronić przed groźnem niebezpieczeństwem.
— Wybiję cię, Alfredzie, jeśli mnie będziesz ciągle podniecał do śmiechu! — szepnęła mu w chwili, gdy lekarz i Emanuel byli oddaleni zaledwo o dziesięć kroków.
— Ach!... — odparł, przysłaniając dłonią usta i pokręcając jasnego wąsika — Na miły Bóg, wszakże jest to coś w rodzaju wołu jaskiniowego... to głos Pana nad Pany, dolatujący z głębi seminarjum...
— Cicho bądź! Słyszałeś?
— Pst!
W tej chwili zbliżyli się mężczyźni. Mała, w brunatny jedwab przybrana brunetka, o miękkich kształtach i łagodnych, kobiecych, dziecięcych nawet niemal rysach, podeszła do Emanuela i podała mu dłoń.
— Żona moja! — przedstawił lekarz.
— Cieszę się bardzo, żem pana spotkała nareszcie, panie pastorze! — powiedziała głosem tak miękkim, że słowa nabrały, jakby cudzoziemskiego akcentu — Od kilku lat jesteśmy bliskimi sąsiadami, to też dziwiłam się nieraz, że nie przyszło do poznania. Na wsi trudno bardzo, wszakże, zejść sobie z drogi.