Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nagle urwała, śmiech umilkł również.
Emanuel domyślił się, że go spostrzeżono, przeto założył na plecy ręce z laską i przeszedł mimo, starając się nie zmieniać, ni przyspieszać kroku.
Naraz wydało mu się, że go ktoś woła po nazwisku. Ale nie obrócił głowy, sądząc, że się przesłyszał. Cóż go mogli obchodzić ci ludzie?
Po chwili głos zawołał znowu, tym razem całkiem wyraźnie i wydał mu się dobrze znanym.
— Panie pastorze! Panie pastorze Hansted!
Obrócił się znagła, z wyzywającem spojrzeniem, i zobaczył, że zbliża się doń jakiś mężczyzna, czyniąc powitalne gesty. Słońce zaświeciło Emanuelowi teraz prosto w oczy, to też mógł ledwo dostrzec zarys postaci i ujrzał, że idący jest to dość barczysty, okazały mężczyzna z faworytami, o nienagannych manierach. Dopiero gdy stanął tuż przy nim i podał mu rękę ze sztuczną nieco uprzejmością, poznał doktora Hassinga.
— Przybywam do pana pastora jako poseł — rzekł lekarz, załatwiwszy się z powitaniem, i odsłonił w uśmiechu duże, białe zęby — Tworzymy tam oto coś w rodzaju małego kółka familijnego, a damy moje radeby bardzo poznać i powitać pana. Czy uczynisz nam, panie pastorze, zaszczyt wypicia z nami kieliszka wina? Spotkasz pan też kogoś znajomego.
Emanuel miał zrazu wielką ochotę poprostu odmówić, nie nęciło go zwłaszcza wcale spotykanie znajomych. Ponieważ nie miał jednak wyraźnego powodu wymówki, a także nie chciał obrazić lekarza, który przez ciąg choroby chłopca okazał mu i Hansinie dużo współczucia, musiał, chcąc nie chcąc, zbliżyć się i przywitać.