Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sięcinę, a często wtykał ponadto do ręki banknot pięćdziesięcio-talarowy na pożegnanie. Wzamian za to domagał się, by go zostawiono w spokoju wraz z książkami i dziełami sztuki, jakiemi się otaczał. To też przez całych lat piętnaście rezydowania pastora-miljonera panowała jak najlepsza harmonja między nim a gminą, bowiem ludność zdawien dawna interesowała się raczej namacalnemi dobrami, niźli duchowemi skarbami religji.
Proboszcz Tönnesen miał natomiast rację, wyrzekając na postępowanie poprzednika, gdyż spowodowało ono zupełny chaos w moralnych poglądach parafjan. Nawykli uważać płacenie daniny i należytości kazalnych za coś zgoła dowolnego, to też gdy Tönnesen zażądał przywrócenia porządku i z całą surowością egzekwował wpłatę należnych sum, uznano to za zachłanność, nieprzystojną duchownemu, i doszło do buntu, który stał się zaczątkiem napięcia pomiędzy plebanem, a częścią gminy, i dysonans ten już nie znikł do końca.
Niezadowolony pod tym względem z poprzednika swego, był mu wdzięczny pastor Tönnesen za książęce wprost mieszkanie, otrzymane w spadku. Odpowiadało ono w sam raz wyobrażeniom jego o rezydencji, przystojnej namiestnikowi Chrystusa w Vejleby i Skibberupie, i przyczyniło się znacznie do tego, że nie ruszał się z małej parafijki niezbyt stosownej dla jego wieku i zasług. Pozostał tu jeszcze z powodu nieporozumień osobistych, zarówno politycznych jak kościelnych, z bezpośrednim swym zwierzchnikiem, zbyt wolnomyślnym biskupem, o którym myślał, czyniąc poprzednio aluzję w rozmowie z kapelanem. Nie posiadał tej wady pastor Tönnesen, by miał szacować zbyt nisko własną