Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wysiłków zatrzymania, porwała z sobą w tumanie pyłu.
Od czasów niepamiętnych nie zdarzyło się coś takiego.
— Niech Bóg chroni ludzi na morzu będących! pokrzykiwali mieszkańcy przez wycie burzy, spotkawszy się na ulicy, którą szli przygięci, z mozołem walcząc o krok każdy, lub parci wiatrem, tak że się ślizgali na drewnianych sabotach.
— Szczęśliwy, kto siedzi bezpiecznie w domu! myśleli inni, ukryci w półciemnych izdebkach, gdzie w dzień nawet z trudnością jeno można było przeczytać gazetę, a wiatr wył, świstał wokoło, jakby wszystkie duchy piekielne wypuszczone zostały na świat. Po stajniach stały konie, nastawiając uszy i drżąc ze strachu. Krowy ryczały w zawody jak czasu pożaru, koty nawet włóczyły się, żałośnie miaucząc, a psy biegały z ogonami podwiniętemi i węszyły niespokojnie.
Gdy wreszcie burza przycichła, zwalił się wielki śniegi, mimo że był to dopiero początek grudnia, a więc zima się ledwo zaczęła, pokrył ziemię, zasypał rowy, przysłonił powalone drzewa przydrożne, nagromadził się u nadwerężonych płotów, na potarganych strzechach, tak że przez dwa dni nieba i ziemi rozróżnić nie było można.
Ten i ów naiwny chłop vejlbijski badał w tych dniach swą duszę i czynił obrachunek z Bogiem, sądząc, że zbliża się Sąd Ostateczny. Wieczorem, drugiego dnia dało się już usunąć zaspy z pod drzwi i grube na cal warstwy śniegu z szyb okiennych, ale i teraz jeszcze wielu ludzi, stojących w progu domostw i patrzących na księżyc, wznoszący się ponad ogromną, sino-białą pustynią, w jaką zamie-