Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



CZĘŚĆ PIERWSZA.

Przez dni już kilka szalała w okolicy gwałtowna burza. Przyleciała ze wschodu na czarno-sinych skrzydłach chmur i poruszyła do głębi fiord, tak że płaty piany spadały aż na pola. W wielu miejscach zniszczyła chłopom zasiew zimowy, położyła po łąkach trawę, zapchała ziemią i piaskiem rowy, tak że woda nie miała odpływu i wystąpiła na rolę i drogi. Wszędzie było widać obalone drzewa, połamane słupy telegrafu, zburzone sterty, oraz trupy ptaków, które wichura porwała i cisnęła o ziem.
W małej wiosce Vejlby, położonej zgoła bez żadnej osłony na szczycie dość wysokiego wzgórza, wiatr obalił stodołę jednej nocy i to z takim łomotem, że mieszkańcy wybiegli na ulicę w samych jeno koszulach zobaczyć, co się dzieje. Nocy tej pospadało wiele kominów z dachów i zerwane zostały z drzew w plebańskim ogrodzie wszystkie budki dla szpaków. Samego nawet proboszcza nie ochroniły moce niebiańskie, bo gdy stanął na werandzie w chwili największego rozpętania wichru, by stwierdzić poczynione szkody, burza zerwała mu kapelusz z siwej głowy, cisnęła o ziem, potoczyła drogą niby koło, potem zaś, mimo wszelkich