Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przedstawił ów żrący, a ustawiczny niepokój, wciskający się z ulicy i od strony zajęć codziennych, z kawiarni i świata towarzyskiego do samego jądra życia, to jest do rodziny. Mówił o lekkomyślnej manji wizyt, o szaleńczej pogoni za użyciem i żądzy obracania się wśród ludzi, uniemożliwiającej wszelakie skupienie. Oczy słuchaczy rozszerzały się coraz to bardziej, niby oczy dziecka, któremu opowiadają bajkę, a on kreślił obraz eleganckiego salonu, opowiadał o trzy godziny trwających obiadach, stołach uginających się pod ciężarem srebra, kryształów, kwiatów i owoców, o ucztach, gdzie pito tuzin rozmaitych win, oraz o dziesięciu i dwunastu potrawach, których francuskie nazwy drukowane bywają złotemi literami na dwuskrzydlnych kartonach, niby tablicach, zawierających „dziesięcioro przykazań Mojżesza“. Opisywał również z wielką znajomością rzeczy damy i ich stroje wizytowe, humorystycznie mówił o długich trenach, wachlarzach z piór strusich, perfumowanych rękawiczkach, długich jak pończochy, o koronkach i brylantach, za których cenę często niejedna robotnicza rodzina mogłaby żyć dostatnio przez lat kilka...
Potem przeszedł na rozmowę gości, na to, co stanowi w salonie „konwersację“ kobiet i mężczyzn. Ci, którzy umieją mówić lekko, a żartobliwie o wszystkiem, co istnieje pod słońcem, zowią się ludźmi obdarzonymi talentem konwersacyjnym i to stanowi wyłączną miarę oceny człowieka z towarzystwa. Wszelka poważna metoda ujmowania rzeczy, wszelkie wnętrzne pragnienie sięgania w głąb myśli, uznawane jest za niewłaściwe i zowie się nudnym tonem seminarzysty. Również niedopuszczalnem