Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niego! A im wyżej sięga ta kultura, tem głębszą staje się przepaść, tem rozpaczniej krzyczy z jednej strony nędza, a bezwstydniej panoszy się lekkomyślność z drugiej. Dochodzi do tego, że w wielkich stolicach o miljonowej ludności, tak zwanych centrach kultury, cały ustrój społeczny popada w stan zupełnego zdziczenia moralnego, a z obu brzegów przepaści dolatuje śmiertelny krzyk trwogi, duszących się z braku powietrza ludzi...
Wpadł szybko w zapał. Czuł, że skacze na głowę w tok myśli, które powinny by być dopiero wnioskami z premis naprzód ustalonych. Ale chciał słuchaczom odrazu dać poznać swe stanowisko, chciał wyznać bez ogródek, czem jest i do czego zmierza. Wielomiesięczna samotność i rozmyślanie ugruntowały w nim te przekonania. Dobrawszy się do właściwego tematu, będącego jego hasłem bojowem, uczuł, że burza jakaś go ponosi. Słowa ulatały z ust jego, niby płomienne gromy, czemu sam dziwił się w głębi duszy.
Czuł dobrze, że podnietą stały mu się słowa panny Ranghildy, kluły go dotąd w serce i rozżarzały namiętność. Jej jawne wyzwanie domagało się niedwuznacznej odpowiedzi. Przyczyniała się do wytworzenia nastroju cisza głęboka, panująca pośród długich szeregów ław i natłok skupionych głów, których masy tonęły w głębi ciemnej sali. Tutaj nie odczuwał lodowatego wiewu przepaści dzielącej go, jak w kościele, od audytorjum. Po raz pierwszy upoił się świadomością, że może myśli setek ludzi ogarnąć potęgą słowa, że może spojrzenia setek przykuć do warg swoich.
Przeszedł na ton lżejszy nieco i odmalował szczegółowo życie w dostatnim, wielkomiejskim domu.