Przejdź do zawartości

Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XVI.
Noc.

Na to rozpaczne wołanie nadpłynęła odpowiedź.
— Jep, czy to ty?
I równocześnie na prostokąt ciemnego błękitu obramowany ramą drzwi, padł cień jakiś. Ktoś dychał ciężko, jakby zmęczony biegiem.
— Bepa! — wykrzyknął chłopak.
Porwał ją w objęcia i cisnął do siebie.
— Tyś, to ty?!...
Broniła się.
— Masz! — rzekła — weź te pieniądze i odejdź jak najprędzej. Tutaj nie jesteś bezpieczny. Dojrzałam cię z dołu, inni też mogą zobaczyć.
— Jeśli Galderyk mnie dojrzy, tem lepiej. A jeśli przyjdzie tu po mnie, to jeszcze lepiej. To mi oszczędzi schodzenia na dół. Właśnie mam mu parę słów powiedzieć i twoja obecność nic a nic temu nie przeszkodzi. Śledziłem was, dojrzałem wszystko!
Mówił tak, gdyż użyte przez Bepę słowo: »inni« zbudziło nagle wszystek ból, i czar spotkania od tego bólu prysnął.
— Cóżeś ty dojrzał?
— Rzecz pewną, która atoli nie powinna mnie była zdziwić. Cóż w tem dziwnego, że dziewczyna zamienia kochanka na innego, gdy płyną stąd korzyści...