Strona:Edgar Wallace - Pod biczem zgrozy.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyś go może odnalazł? — zapytał Callidino.
Jerzy potrząsnął głową.
— Nie, ale boję się go potrosze — przyznał, co było z jego strony rządkiem zupełnie wyznaniem. Nagle zmienił temat. — Wiecie pewnie, że policja rozwinęła właśnie niezwykle wielką działalność. Wiem o tem bardzo dokładnie, gdyż dopieroco przetrząśnięto nader gruntownie wszystko co stanowi prywatną własność moją.
Mówiąc tak, nie przesadzał wcale. Policja czyniła istotnie znaczne wysiłki, by odnaleźć jakieś ślady, mogące posłużyć do skombinowania tych trzech, znanych złoczyńców z wydarzeniami ostatniego miesiąca.
Pół godziny potem opuścił Wallis budynek. Zatrzymawszy się w hali wejściowej, zapalił cygaro z miną zadowoloną, świadczącą o zupełnej harmonji ze światem i ludzkością.
W chwili kiedy stanął na trotoarze, przystąpił doń mężczyzna wysokiego wzrostu. Wallis obejrzał się szybko i skinął zlekka głową.
— Potrzebuję pana! — oświadczył dryblas chłodnym tonem.