Strona:Świętopełk Czech - Jastrząb contra Hordliczka.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odblaski wspaniałego fajerwerku, w którego mieniących się falach świetlnych oko widza żegna widok wspaniałego Carogrodu, łączącego cały czar w tej ostatniej, na zawsze w pamięci zostającej chwili.
Szybko otula wszystko czarna zasłona nocy. Zwolna milknie oddalony szum miasta, od którego płyną dalekie, wrzaskliwe głosy ludzkie i zwierzęce, szmer niezliczonych kroków i dźwięki instrumentów muzycznych; milknie ten szczególny gwar miejski, podobny do huku fal morskich i szmeru lasów, pełen jakiejś kojącej siły dla osamotnionej duszy. Ale dla mnie jest obcym, niezrozumiałym ten język, który nie wymawia ani jednego znajomego dla mojej duszy przyjemnego wyrazu. I w tej chwili straszy mnie jak upiór myśl, że jest mi przeznaczonem spróchnieć pod obcą ziemią, której palącego żaru nie ochłodzi nigdy łza bratniego oka, na której twa ręka nie położy nigdy wieńca jako pamiątki pod tym cieniem samotnego i smutnego cyprysu.
Spoglądam znów w okno. Wzrok mój spotyka się tam z dużem, marzącem znajomem okiem. To księżyc zeszedł ponad grzebieniem przeciwnej strzechy i rozsrebrza kamienne, okrągłe balustrady minaretu, który mi się pokazuje częściowo wśród domów, jako biały, smukły cień, jak olbrzymi kamienny palec, podniesiony znacząco i z jakimś naciskiem ku niebu gwiaździstemu.
Patrzę na srebrną, łagodną, melanchlijną twarz księżyca. Oj, stary, blady druhu, tyś mi towarzyszył wiernie aż w te dalekie strony i patrzysz na mnie