Przejdź do zawartości

Strona:Świętopełk Czech - Jastrząb contra Hordliczka.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i silną ręką ujął za ster rodzinnej nawy, której grozi zguba.
Silną ręką! Ta ręka z trudem trzyma pióro, za którem zataczają się jak pijane te wiersze.
Jakże pragnąłbym przelecieć ogromną przestrzeń, która nas dzieli, ale nieposłuszna noga prowadzi mnie ledwie do okna mojej celi więziennej, mojej komnatki ciasnej w rozległej twierdzy Pery, w której jestem przykuty niezłomnemi pętami choroby.
Tylko skrzydła duszy są wolne, lecz i te opadają smutne, beznadziejne. Opiszę ci którykolwiek ze swoich wieczorów. Za drzwiami w sieni cichną leciutkie kroki Haidie, której rączka przysłoniła w tej chwili barwnym abażurem blask lampy przy mojem łóżku. Jestem samotny ze swemi myślami. Wyglądam oknem. Widzę za niem strzechę przeciwległego domu, którą sobie obywatele europejscy za pomocą żelaznych kratek i schodków zamienili w miejsce przechadzek wieczornych, gdzie mogą się bez obawy przed zuchwałością mahometańską małżonki ich i córki rozkoszować widokiem bajecznej gry barw, zmieniających co chwila wygląd niezliczonych strzech, minaretów i wierzchołków cyprysowych. Z lekkiego, drewnianego pawilonu na dachu schodzi marzycielska młodziutka miss, siedząca tam całemi godzinami nachylona nad ozdobną książką, w której od pierwszego spojrzenia przypuszczałem Tomasza Moora. Schodzi otoczona miłym cieniem wieczoru, jak postać z królestwa bajki.
Nad szczytem strzechy zgasły ostatnie kolorowe