Przejdź do zawartości

Panienka z okienka/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Deotyma
Tytuł Panienka z okienka
Wydawca Księgarnia i Skład Nut Stanisława Sadowskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Miłość ma skrzydła.



Już dziesiąta na zegarze,
Idźcie do snu gospodarze.

I


I wstawali gospodarze z ław gankowych, goście żegnali się i rozchodzili, służba sprzątała szklenice i latarki, a Pan Kaźmiérz patrzył na to wszystko z niemałéj wysokości, bo aż z dachu Bursztynowego Domu.
Siedział on tam na samym szpicu jak na koniu, z głową wetkniętą między, związane główki dwóch szczytowych esów. Przy nim, czołgał się po dachu Maciek, rzekomy Hajduk, ciągnący za sobą linę w duży kłąb zwiniętą. Fałszywe ścianki, z których składał się wierzchołek znajoméj nam liry, zasłaniały ich przed wszelkiém okiem, tylko twarz Pana Kaźmiérza mogła być z dołu dojrzana, ale i ta w swojéj nieruchomości, wyglądała na kamienny maskaron, umieszczony tuż nad złotą głową smoka.
Pan Kaźmiérz patrzył z góry, i niecierpliwił się powolnością, z jaką ruch uliczny ustawał. Już na zégarach miejskich biło wpół do jedenastéj, a jeszcze zgrzyty kluczów i łoskoty sztab zasuwanych, odzywały się z wnętrza domów, jeszcze cienie przechodniów przepływały po ścianach niby ogromne mary.
Niełatwo téż było dokładnie się rozpatrzéć lub wsłuchać, bo ta noc, ani blaskiem ani ciszą nie dorównywała poprzedniéj. Wyraźnie zanosiło się na zmianę pogody. Xiężyc wprawdzie świécił, ale wązko podarte chmury co chwila go przesłaniały, i od czasu do czasu zrywał się wiatr szumliwy.


Nakoniec nastała chwila zupełnéj ciszy.
— Dzięki Bogu! Przecie się już pospali. Maciek, dawaj linkę.
Hajduk podpełznął w górę, poczém zaczął rozwijać kłębek.
Nagle, Pan Kaźmiérz wzdrygnął się i szepnął:
— Co to jest? Czy tam co stoi? A stoi. Człek jakiś. Akurat naprzeciwko mnie! Rusza się..... A no, przecie odchodzi. Gdzie tam! Znowu wraca! A to miły kawaler, chodzi sobie, tam i sam pod gankiem. Boże mój! A toż to ten łotr Ollender! Ten zawsze musi mi w drogę włazić..... Czy go tu stary na szyldwachcie postawił, czy co?
W tém ostatniém domniemaniu, Pan Kaźmiérz się mylił. Był to istotnie Kornelius, ale jeżeli przyszedł, to bynajmniéj nie z rozkazu Pana Majstra. Owszem, pałał on do niego ciężką złością, i za razy odebrane rano, i także, a nawet przedewszystkiém, za uwięzienie Hedwigi. Ach, co złości było w jego sercu! O Panu Kaźmiérzu i myśléć już niemógł, pienił się na samo jego wspomnienie. A i do niéj miał także sporo żalu, chociaż prawdę mówiąc, jeszcze więcéj tego żalu było nad nią, niż do niéj. Miotany, wstydem za swój przeszłonocny uczynek, rozpaczą nad losem uwięzionéj, po całym dniu przemordowanym nad przymusową pracą, czuł że dłużéj w domu nie wytrzyma, i uprosił Minę, aby mu jeszcze pozwoliła pozostać na ganku. Wiedział, że Mina musi zawsze długo w noc szorować i pucować, zanim zdoła po wieczerzy doprowadzić znów kuchnię do jéj złotego blasku, prosił więc:
— Ja tu jeszcze troszkę posiedzę na chłodzie, bo głowa mię tak łupie, że w izbie gotowa pęknąć. Jak skończysz twój glancunek, to mi drzwi odemkniesz i wrócę.

Posiedział tedy jakiś czas na ławie, ale i tego było mu za mało; jak wszyscy zakochani, chciał patrzéć w okno swojéj lubéj. Ach, smutne okno! Więzienne! O, gdyby mógł tam się dostać! Uwolnić ją! Powiedziéć jéj: «Uciekajmy!» Kto wié? Za taką przysługę, może by uzyskał choć uśmiéch wdzięczności? A może i nie?..... Możeby wolała cierpiéć wieżę, niżeli z nim uciekać? O, gdyby nie tamten! Djabli przynieśli tego nawiganta, co jak wąż morski wkręcił się do domu, i wszystko wszystkim zaburzył! Monstrum jakieś wodne! Zbrodzień, co śmiał do ust jéj sięgać, kiedy on, Kornelius, nieśmiał nigdy nawet brzegu jéj sukienki się dotknąć!
Tak utyskując, to stawał naprzeciw Bursztynowego Domu, to przechodził tam i napowrót przez ulicę, a wciąż klął Pana Kaźmiérza, który wzajem klął go na dachu.
— Maciek, jesteś tam?
— Słucham Wasę Miłość.
— To nieszczęście żem ja nie wziął rusznicy; zara bym ją w tego szpiega wyrychtował.
— Ej, Wasa Miłość, chyba nie.
— Jakto, nie? Czemu, nie?
— Bo jakby pukneno, toby sę caluśka ulica zerwała na równe nogi.
— To prawda. Czasem i głupiemu przytrafi się racya. Ale co tu robić? Przecie niemogę czekać do rana? Ja już i momentu niemogę czekać, bo jak straże zmienią, to i po wszystkiém. Żebym ja miał choć kamień, tobym cisnął i łeb mu roztrzaskał. A, już wiém! Kawał muru oberwę, to niegorsze od kamienia.
I już zaczął próbować, czy esowaty murek nie da się nadłupać, gdy na szczęście, niebezpiecznéj téj roboty oszczędziło mu nowe nadejście nocnego Stróża, który powracał dla sprawdzenia, czy wszystko jest pogaszone i zamknięte? Na odgłos jego grzechotki, Kornelius szepnął:
— Oho, Grubasek idzie, będzie mię gnał doma, trzeba zmykać.
I skręcił w jedną z bocznych ulic.
Kuba Grubasek zbliżył się ciężkim krokiem, zagrzechotał raz i drugi, popatrzył w ciemne okna, i przeszedł.



— Maciek, dawaj linkę, już można.
— A jak tamten wróci, to co?
— To będzie miał swoją śmierć na własném sumnieniu, bo ja wiem, że nie wyjdzie żyw, kto zobaczy, co ja teraz robię. Ale ty patrzaj za nim, i gadaj mi czy wraca?
Maciek wytknął głowę, i zaczął się śmiać.
— Nie wraca łojdak, idzie het w ulicę, widzę go po miesiącu, het, daleko! Idzie prec! Oho! Juz mi zginon..... Gdzie un? Psepad, jak ten kamiéń w wodę.

Istotnie, Kornelius uczuł, że szybsza przechadzka na wietrze, ochładza mu rozgorzałą głowę. Był pleczysty, miał kij sękaty w ręku, nie bał się przechodniów, którzy jego raczéj mogli się ulęknąć, więc pomyślał:
— Przejdę sobie kołem aż do Placu, i drugą stroną wrócę doma.



Bardzo to dobrze złożyło się dla Pana Kaźmiérza, który co żywo rozpoczynał robotę. Z marynarską wprawą zadzierzgnął na linie szerokie, luźne oko, i rzucił je w powietrze tak zręcznie, że wystająca szyja smocza, została nań uchwycona jak na arkan. Pozostały od téj strony koniec liny, przyczepił do komina sterczącego na dachu, zakręcił go tam kilkakrotnie, i w uczony węzeł zaplątał. Potém, zaczął linę rozwijać, rozwijać, i powoli spuszczał ją na taras. Gdy wszystka z rąk mu się wymknęła, rzekł półgłosem:
— No, już dobrze. A teraz Maciek, słuchaj na oba uszy, bo to ważne coć powiém.
— Słucham, Panie Porucniku.
— Jak tylko będę na dole, zaraz mi tę linę wyhissuj napowrót. Nie masz co jéj odwiązywać, zostaw na dachu, byle z dołu nikt jéj nie obaczył, bo to by zrobiło alarm, i wtedy wszystko przepadło. Więc wyciągnij — zostaw tu — sam uciekaj bez kamienicę Pani Flory — dopadnij konia — i doganiaj mię — a żywo — inaczéj, bramę ci przed nosem zamkną. Cóż, rozumiesz?
— Słucham Wasę Miłość, a dyć, wyrozumiał ja.
— No, więc dobrze. A teraz..... W Imię Ojca i Syna..... w drogę!
To mówiąc, przeżegnał się, i stanął na murku.
Maciek pochwycił go za nogi.
— O la Boga! Cekaj Wasa Miłość! Taka wielachna chmura załazi na miesiąc..... Opsnie wam się noga..... O la Boga, moje panisko!
W przestraszonym głosie Maćka tętniło tyle przywiązania, że Pan Kaźmiérz tylko się roześmiał.
— Głupiś, Maciek! Czy to ja nie stary chłopiec okrętowy? A czy to sam Pan Bóg nie mówi w Piśmie Świętém: «I na smoku jeździć będziesz». Owóż, i ja pojadę. A że chmura załazi, to właśnie dobrze; jeśli jakie ślépie mię wypatrują, to nic nie podpatrzą. No puszczaj, bo cię zepchnę z dachu precz.
Maciek puścił, i ani się spostrzegł, a już jego pan siedział na złotym smoku, potém podwinął się pod niego, chwycił linę, i zawisł w powietrzu. Lina, nie zbyt gruba, ale bardzo mocna, skręciła się i wyciągnęła pod jego ciężarem, przez co węzeł na szyi smoczéj, zacisnął się jeszcze silniéj.

Po chwili, Pan Kaźmiérz już był przy okrągłém okienku, gdzie szepnął:
— Jadwiśko! Jesteś tam?
— Jestem! Ach jestem! Tak czekam!..... Czy tamten poszedł?
— Poszedł. Nie bój się. Wszystko dobrze. A teraz, wylatuj moja ptaszyno, jeśli tylko potrafisz się wydostać.
— Potrafię — potrafię.... Do ciebie, to choćby i przez piekło!
Właśnie chmura zeszła z xiężyca, który ogromnym blaskiem uderzył na ścianę. Pan Kaźmiérz kołysząc się z liną, to był daléj, to bliżéj kamiennego pierścienia. W jedném z owych przybliżeń, dwie białe, obnażone rączki wytrysły z okienka, objęły go za szyję, potém wyjrzała główka ujęta w małą krézę, potèm pierś toczona.
Kaźmiérz odjął od liny jedną rękę,- i wpół ujął wychyloną postać. Wierny sługa zasłonił sobie oczy — nie chciał widziéć co się daléj stanie.

Jednakże nic złego się nie stało.
Hedwiga była tak szczupła, wiotka i sprężysta, że cała postać jéj wyfrunęła z pierścienia jakby rybka prześlizgująca się przez kluczkę sieciową.
Sam téż jéj ciemiężca, przyłożył się niechcący do ułatwienia téj ucieczki. Chcąc srodze umartwić uwięzioną, Majster kazał jéj zabrać owe piękne ale sztywne suknie, w jakich powróciła z Artusowéj zabawy, a natomiast, przez płaczącą Minę, posłał jéj najskromniejszą z jéj wszystkich sukienek; był to Mętlik, rodzaj rannego podwłośnika, z białéj bawełnicy, niebieskim sznurem w pasie przewiązywany. Panienka nosiła go tylko po domu, przy gospodarskich zajęciach, i ani się domyślała, że jéj w nim stokroć ładniéj, niż we wszelkich wykrygowanych bławatach. Dziś rano, przyjęła go z utajoną radością, bo ta miękka i wązka odzież, niezmiernie ułatwiała przebycie okienka. I tak, co miało być worem pokutnym, stało się szatą wyzwolenia.



Spuszczają się powoli, powoli. Na linie są porobione węzły, o które Kaźmiérz kolejno się opiéra.
— Jadwiśko, — szepce — zamknij oczy, i nie bój się.
Ona od początku już zamknęła oczy, aby nie widzieć téj przerażającéj przepaści. Odpowiada mu:
— Ja się nie boję.
Ale w rzeczywistości boi się okropnie. Twarz ukryła na jego piersiach, trzyma go się z całych sił, i drży.....
Nagle — i on zadrgnął.....
Usłyszał piérwsze dźwięki trąb i fletów, rozpływające się z wieży Świętéj Katarzyny.
Ona uczuła jego drgnienie, i pyta struchlała:
— Co się stało?
On odpowiada:
— Nic, nic.....
Ale w oczach robi mu się ciemno. Te dźwięki prześliczne, ciągnione, srebrzyste, brzmią łagodnie dla wszystkich uszu, a jemu wydają się trąbą sądną co powtarza: «Już za późno! Za późno!.....»
Jednak, wrodzona dzielność szybko bierze górę. Junak powiada sobie po staremu:
— Jakoś to będzie!
I z podwojonym zapałem rozgląda się po swojéj drodze.
Patrzy na ścianę domu.
Już minął Gracje, których leciuchne wieńce zbliska widziane, wiszą nad nim jakby grube powrósła.
Już zrównał się z Karolusem Magnusem, którego kamienne oczy patrzą w niego dziwnie, jakby mówiły:
— Jedź śmiało kawalerze! Audaces fortuna juvat.
Już się otarł o wypukłą kratę od okna dolnego.....
Boże mój, dzięki Ci! Już czuje pod nogami twarde skręty liny, która opadając na ganek, jak wąż się nawinęła.
O szczęście! Już dotknął ziemi!



— Jakiś ty waleczny! — Szepce z uwielbieniem Hedwiga.
— Co tam ja, nie dziw. Ale ty jaka waleczna! — Odpowiada Kaźmiérz stawiając ją przy kracie od ganku. W téjże chwili wszakże spostrzega, że panienka niemoże utrzymać się na nogach.
— Jak ty pójdziesz, moje niebożątko? Ja cię chyba zaniesę.
— Nie..... nie..... chwilkę jeno odetchnę..... poczekaj.....
W téjże chwili muzyka umilkła. Zégary miejskie, jedne po drugich, zaczynają bić jedenastą.
Kaźmiérz porywa ją w objęcia.
— Już niemożna czekać..... I tak, późno..... Ach, żeby nie ten łotr Ollender, już by my byli za miastem! A tak..... ta brama nieszczęśliwa.....
Hedwiga zaczyna rozumiéć nowe niebezpieczeństwo. Pod tém ukłuciem, odzyskuje przytomność.
— Puść mię, — prosi — już ja pójdę śmiało.
Zbiegli ze schodków — suwają się pod ścianami — już wpadli w ciemną przecznicę.
Gospoda Kaźmiérza niedaleko, na trzeciéj uliczce. Biegną prędko — jednak, nim dobiegli, już ostatni zégar wydzwonił ostatnie uderzenie.



Przy gospodzie, w mrocznym zaułku, człowiek jakiś milczący trzyma w jedném ręku długi rapier, drugą ręką przytrzymuje konia. Koń ubrany jest w siodło z płaskim, szerokim łękiem; łęk przykryty puszystą derką.
Pan Kaźmiérz, którego kordelas błyszczy dzisiaj po prawéj stronie, chwyta za rapier i przypina go do lewego boku. Przy spuszczaniu się po linie, byłaby mu ta broń zawadzała, lecz teraz, na podróż, trzeba się dokładnie uzbroić. Już gotów — skoczył w strzemiona, podnosi panienkę, sadza ją przed sobą, i tak dobrze zakrywa burką, że ledwie jeden koniec, jéj nóżki przegląda.

Jadą — przez ulicę jedną, drugą — wszędzie pustka.
Wyjechali na Plac Targowy. Ztąd już droga do Wysokiéj Bramy jak wystrzelił.
Kaźmiérz puszcza konia szybciéj.
Czasem, z bocznych ulic, dochodzi go grzechotka nocnych Stróżów.
Teraz, — myśli sobie — choćby się na nas natknęli, to ich przeskoczę. Nie będę się bawił w pertraktacye. Piechty nas przecie nie dogonią?
I patrzy, patrzy, na iglaste daszki téj osobliwszéj wieży, co poprzedza Wysoką Bramę, a która już przed nim czerni się na powietrzu, coraz czarniejsza, coraz wyższa i bliższa.



Czasem jednak, spogląda i za siebie.
— Co to? Czy kto goni? — Pyta z obawą Hedwiga.
— E, nie. Ja jeno patrzę, czy ten gamoń Maciek nie jedzie? Co on tam tak marudzi?
Ona nic nie odpowiada, tylko chowa się pod jego burkę, aby nie widziéć tych wysokich, niebotycznych domów, co tak dziwnie po nocy wyglądają. Przysięgłaby, że ze wszystkich okien tysiąc oczu złośliwie na nią patrzy, a to tylko xiężyc miga tak po szybkach, uciekających z obu stron ich drogi.



Nakoniec, zrobiło się ciemno — podkowy zatętniły pod sklepieniem — wpadli w jeden z widlastych przejazdów Hohe — Thoru.
Kaźmiérz wpatrzył się w głąb'..... i nic nie dojrzał. Brama była zamknięta.



Jednakże, nie tracąc dobréj myśli, zawołał rozkazującym głosem:
— Brama! Otwierać furtę!
Wybiegł jeden ze Strażników, z latarką.
— A co to? — Spytał. — Już niemożna.
— Jakto, niemożna? Jeszcze w czas.
— A czy to Pan łeficerz głuchy, że nie słyszał zegarzów, i trąbek na kościele?
— Nie słyszałem. — Odpowiadał Pan Kaźmiérz, i upiérał się że jeszcze niéma jedenastéj. Przez ten czas, kilku innych Strażników przybyło do koła. On ich przekonywał ślicznémi słowami, a zarazem wsuwał im do rąk dukaciki któremi już naprzód miał naładowaną kieszeń.
— A Profos Koreywa, jest? — Zapytał.
— Niema. Już obluzowan. Jeno co się zakręcił.
— A to szkoda. To mój znajomek. On by mię wypuścił. On mię już nieraz puszczał, bo wiedział, że niech-no ja się poskarżę do Panów Szpiryngów, to cała Straż Miejska w puch wyleci.
Strażnicy spojrzeli po sobie z wahaniem. Jeden i drugi przekonał się już przy latarce, że co trzyma w ręku, to najszczersze złoto, i pod wpływem téj świadomości, jeden drugiego zaczął pytać, czy furta już naprawdę jest zamknięta?
W Pana Kaźmiérza duch wstąpił na nowo, gdy nagle, z bocznéj izby, wyszedł Naczelnik Straży, człowiek mu nieznajomy.
— Co tu za harmider? — Spytał groźnie.
Strażnicy oniemieli.
Kaźmiérz tłumaczył się uprzejmie:
— Każ mię Wasze puścić. Zabawił ja się trochę w mieście. Jak nie wrócę dziś jeszcze do Władysławowa, jak nie stanę rano do Appelu, to będę pokaran. Widzisz Wasze iżem jest z Wodnéj Armaty.
— Widzę to jeno, że niechbym puścił Waszmość, to ja będę pokaran. A co to Waszmość wieziesz do fortecy za trofea?
Mówiąc tak, Naczelnik wziął latarkę, i oświécił nią wystający trzewiczek Hedwigi.
W Kaźmiérzu krew się zagotowała. Miał ochotę trzasnąć śmiałka po ręku, skrzyczéć wszystkich i porozpędzać, i byłby to uczynił w każdéj innej chwili, ale dziś, czuł że nié może robić burdy, coby wydała tajemnicę. Zakrył więc tylko nóżkę brzegiem swojéj burki, gniewne słowa w sobie zadławił, i pochyliwszy się do Naczelnika, szepnął:
— Z żoną jadę.
— Aha! Z żoną? — Powtórzył tamten, patrząc na niego drwiąco. — A to żonce będzie ciepléj nocować w mieście niż na polu. Radzę Waszmości, wracaj zdrów do miasta, abo jedź do którego z Burgemeistrów, przywieź mi Passe-portę na piśmie, to każę otworzyć.
Pan Kaźmiérz przygryzł wargi. Znał się na karności wojskowéj, czuł że niéma tu nic do zrobienia, i już przemyśliwał czy na prawdę nie byłoby lepiéj wrócić do miasta i tam poszukać jakiego ukrycia, kiedy niespodzianie, od strony pola, ozwało się trąbienie podobne do rogu myśliwskiego, a potem gromkie wołania i hukania:
— Brama! Héj, otwiérać!
Jeden ze Strażników odemknął kratowane okienko, i odpowiedział z przekąsem:
— Już niemożna. Czekajcie sę aż słonko wejdzie.
Ale głosy nie ustawały.
— A cóż to, gburze jakiś, nie poznajesz-że? To ja, Burmistrz Freimuth!
— I ja, Burgrabia Steffens!
— I ja!
— I ja!
— A nie wiécie to kpy, gdzie my jachali?
Naczelnik Straży przestraszony rzucił się do furty, krzycząc:
— Dawajcie klucze! To Panowie Senatory wracają z polowania..... Prędzej, klucze! Most zwodzić co tchu! A wy wszyscy, z drogi!
Pan Kaźmiérz usłuchał rady, i cofnął się z koniem w najciemniejszy kąt bramy, tuż przy furcie.
Nastało straszliwe brzęczenie łańcuchów; powoli, most opadł. Już téż i klucze przykładano do furty; była ona dość wysoka, lecz wązka, tylko na jednego konnego. Gdy ją roztworzono, Panowie Senatory zaczęli wjeżdżać po jednemu, wszyscy kurzem okryci, śmiejący się, rozbawieni. Za niemi służba, z psami, sokołami, konno i pieszo. Most pod niemi tętnił, a echa sklepień rozlegały się od nawoływań, chichotań, i trzaskania harapów.
Wśród téj wrzawy, Starszy Łowczy krzyknął:
— Héj! Mało furty! Otwórzta i bramę, chocia do połowicy, bo i furgonik jest.
Rozwarto połowę bramy, wtoczył się wóz pełen zwierzyny, fasek, namiotków, kobierców, i wszelkich myśliwskich przyborów. Za nim jeszcze ostatnia kupka służby.
Wszyscy przejechali — łańcuchy znów zagrały, — most poszedł w górę — i bramę napowrót zamknięto.
Naczelnik Straży, rozglądając się z podniesioną latarką, zapytał:
— A gdzie ów kawaler, co to wiózł taką misterną nóżkę?
Strażnicy obejrzeli się po bramie, nigdzie nie było kawalera.
Jeden z nich wprawdzie dobrze widział, jak Pan Kaźmiérz zamieszany między służbę myśliwską, przesunął się tuż koło furgonu po moście, a potém zniknął za szańcami, ale sobie pomyślał:
— Hojny to pan, niechże sobie zdrów jedzie.
I zaczął opowiadać, jako ów kawaler zawrócił się do miasta, czemu wszyscy w końcu musieli dać wiarę, kiedy nigdzie go niemogli znaléźć.



A Kaźmiérz tymczasem leciał już gościńcem jak szalony.
Kilka razy obejrzał się niespokojnie. Gdy zobaczył że nikt ich nie ściga, rozsunął burkę, spojrzał w twarz Hedwigi, przycisnął ja gwałtownie do łona, i wykrzyknął:
— Wiktorya! Teraz jużeś ty moja! Moja! Moja na wieki!
I mknęli przez pola jakby duchy.
Wicher targał jéj włosy, xiężyc świecił jéj, w oczy, a ona te oczy to przymykała, to roztwiérała z podziwieniem, pytając się saméj siebie, czy to sen taki dziwny? Czy to prawda, że ona, ta cicha, ta wiecznie przędąca panienka, dała się porwać, i leci w świat nieznany?
I jakiś lęk panieński ogarniał ją napowrót.
Ale po chwili, przypominała sobie, że ten co ją porwał, to jéj zacny, jéj mężny, jéj ukochany Kaźmiérz, i wnet lęk ustawał, i znów przytulała się z ufnością do jego mocnéj, gorącéj, roztętniałéj piersi.
A on cisnąc ją w objęciu, wykrzykiwał:
— Bóg dobry! Oh, jak ja cię miłuję! Wiktorya!



Tak, wiktorya! Wyrwał ją z kamiennego pierścienia Rajcowskiéj przemocy, wyrwał ją z kamiennéj obręczy murów miejskich, i oto lecą jakby ptaki, wyżéj łanów szumiących, niżéj chmur pływających, lecą szczęsni i wolni, bo miłość ma skrzydła.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Łuszczewska.