Przejdź do zawartości

Strona:Deotyma - Panienka z okienka.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wił się powolnością, z jaką ruch uliczny ustawał. Już na zégarach miejskich biło wpół do jedenastéj, a jeszcze zgrzyty kluczów i łoskoty sztab zasuwanych, odzywały się z wnętrza domów, jeszcze cienie przechodniów przepływały po ścianach niby ogromne mary.
Niełatwo téż było dokładnie się rozpatrzéć lub wsłuchać, bo ta noc, ani blaskiem ani ciszą nie dorównywała poprzedniéj. Wyraźnie zanosiło się na zmianę pogody. Xiężyc wprawdzie świécił, ale wązko podarte chmury co chwila go przesłaniały, i od czasu do czasu zrywał się wiatr szumliwy.


Nakoniec nastała chwila zupełnéj ciszy.
— Dzięki Bogu! Przecie się już pospali. Maciek, dawaj linkę.
Hajduk podpełznął w górę, poczém zaczął rozwijać kłębek.
Nagle, Pan Kaźmiérz wzdrygnął się i szepnął:
— Co to jest? Czy tam co stoi? A stoi. Człek jakiś. Akurat naprzeciwko mnie! Rusza się..... A no, przecie odchodzi. Gdzie tam! Znowu wraca! A to miły kawaler, chodzi sobie, tam i sam pod gankiem. Boże mój! A toż to ten łotr Ollender! Ten zawsze musi mi w drogę włazić..... Czy go tu stary na szyldwachcie postawił, czy co?
W tém ostatniém domniemaniu, Pan Kaźmiérz się mylił. Był to istotnie Kornelius, ale jeżeli przyszedł, to bynajmniéj nie z rozkazu Pa-