Przejdź do zawartości

O ludzkiej biedzie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł O ludzkiej biedzie
Pochodzenie Na Skalnem Podhalu T. 4
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O LUDZKIEJ BIEDZIE.

„Nie bójze się, chłopce, nie bójze się biédy,
jak cie biéda suko, to cie znajdzie wsendy!...“

śpiewał sobie żałośliwym głosem Marcin Mudroń Postrachany, a w takt przykiwywały mu się pomierzwione, jakby powstające ze strachu do góry włosy i wyłupione, szeroko rozwarte, jakby w wiecznem przerażeniu, blado-niebieskie oczy. W takt też kiwała się sucha, kanciasta, wyblakła podłużna twarz, niebywałej chudości, na cienkiej szyi, w takt kiwało się szczupłe, nikłe, kościane z chudości ciało, ruchliwe i sprężliwe. A kiedy tata tak śpiewał, w takt przyśpiewywały mu dzieci, mała trzyletnia Zosia i mały czteroletni Jaś:

„Nie bójze sie, hłopce, nie bójze sie biédy,
jak cie biéda suko, to cie znajdzie wsendy!...“

piskliwemi, smutnemi, dziecinnemi głosikami. A wtedy w Marcinie Mudroniu ściskało się, krwawiło i płakało serce.
Marcin Mudroń był tak strasznie biedny, że nie tylko w całej wsi, ale w całej okolicy biedniejszego chłopa nie było. A jeszcze mu i baba dzieci nieletnie odumarła.
Marcin Mudroń chodził koło ścian, jak błędny. Chwytał się każdej roboty, byle dzieci wyżywić, jako tako wyżywić, przecie jak w zimie ogrzać. A on sam nie pamiętał takiego dnia, kiedy syty był.
Nie pamiętał takiego dnia, odkąd siebie pamiętał. U rodziców, ba u dziadków była taka sama bieda, jak u niego.
— Z takiego my jest przeklentego pokolenia! — myślał Marcin Mudroń.
Aż raz, w jesieni, kiedy wicher przez dziury w stancyjce Mudroniowej świstał, w Marcinie Postrachanym zadrgało serce.
Wójt, Mikołaj Cisek, zwołał chłopów na radę; przyszedł Mudroń i pokornie stanął po za plecami wszystkich. A było to przed chałupą wójtową, na łączce, po południu w niedzielę.
Wójt, w czarnej bogatej czusze, w nowym kapeluszu z drobnemi kostkami, z ogromną mosiężną spinką z łańcuszkami u koszuli i w pasie na sześć klamer pod same pachy, popatrzył dookoła siebie, chrząknął i tak się ozwał:
— Moji ludkowie! Zawołałek was haw, bo mam wam cosi pedzieć. Jantoni Rymac przed śmierzciom okfiarował krowe, cielnom, piéknom, łaciatom, wto urobi Swientego Jantoniego, coby go postawić na pośród wsi, haw na brzyzku, nizyl Maciułaska przi Pietrowi przi Pawłoskim. To miejsce sie nieboscykowi nolepsi udawało, a mnie, niby wójta, hagzekutore swojéj wole obrał. Kie haw Świenty Jantoni stanie, prziwiezie sie ksiendza z miasta, co go poświeńci i bedzie. Nieboscyk Jantoni Paćkora, mam pedzieć Rymac, okfiarował na ten figure Świentego Jantoniego zdatnom jedle we swojim lesie. Juz je nacyhowano. Ten jedle sie zetnie, okrzese i prziwiezie, a jest tu haw wtory pomiendzy wami, coby Świentego wyrzezać zdolał?
Nie odpowiedział nikt. Któżby się był na taką rzecz porywał? Widywali ludzie figury w kościele w Nowym Targu, na odpuście tu i tam, jak gdzie który poszedł, ale jedno rzadko, bo do kościoła bardzo daleko ze śród lasów mieli, drugie patrzał ta chłop i patrzał, ale jak ta tego Świętego, czy tę Świętą, a choćby Pana Jezusa i Matkę Boską zrobili, to ani nie myślał. Była figura — dość.
Milczą tedy wszyscy.
— No — odzywa się wójt po chwili — niémas haw zodnego, coby sie na to podjon?
Nie odpowiedział nikt.
— Krowa — rzekł wójt, — piékna i cielna. A jo som przirucem ku temu dwa korca grul.
Wójt, Mikołaj Cisek, był bardzo bogaty.
— Jo dom barana — ozwał się jego brat, Jakób Cisek, również bogacz.
— A jo przicyniem korzec owsa! — zawołał Michał Klamkos.
— Jo półkorca jarcu! — krzyknął Jan Niewiara.
— Jo drugie pół! — Kuba Krzysiak.
— Jo prosie! — Michał Malinowski.
— A jo śtuke płótna, bo wiem, ze go ta baba mo!
— Jo dom śrybelnego talara! — zawołał Jasiek Pawlik.
— Je dy to nie ty, jino tén, coś mu wzion! — zadowcipkował któryś, bo Pawlik był znany złodziej.
Zaśmiali się chłopi i mimowoli wszyscy spojrzeli ku staremu Józkowi Harbutowi, o przydomku Młot, najbogatszemu chłopu na okrąg dziesięciu wsi, który nie tylko na wielkim obszarze pola siedział, dwiesta owiec i pięćdziesiąt sztuk hrubego statku chował, ale z pradziada, dziada, ojca i z własnej młodości ze zbójectwa miał mieć beczkę złota w piwnicy, a który, jak wiedziano, to i owo z duszy spłókać pragnął, a przytem pyszny był.
Patrzeli na niego chłopi, nakoniec spytał się Klamkos:
— A wy, Harbut?
— A jo — odpowiedział Harbut, ważąc powoli głos w namyśle, aby nie chybić efektu, ale przejść wszelkie oczekiwanie, a przytem ofiarę godną siebie Panu Bogu złożyć — jo dom dziesieńć madziarskik dukatuk.
Wszyscy osłupieli. Cisza zapanowała zupełna.
— No, wto sie cuje przi siéle? — zapytał wójt.
Jednak nikt nie odpowiadał, nikt się nie czuł przy sile, aż nagle z po za pleców wszystkich drżącym, jakąś jakby rozpaczą wypchniętym z gardła głosem krzyknął Marcin Mudroń:
— Jo!
— Wto? Wto?
— Mudroń! Marcin Mudroń! Postrohany! — odpowiedziano.
— Mudroń? Marcin? — zapytał wójt zdziwiony.
— Jo — odpowiedział Mudroń.
— A zdoles ty?
Mudroniowi nie dwojono, na to był za biedny.
— O! Cozby nie zdolał? — krzyknął Pawlik, któremu Mudronia żal było, że w takiej nędzy żyje, choć go miał za głupca, bo go kilkakrotnie na złodziejstwo napróżno namawiał. — Cozby nie zdolał? Zdole!
— Zdole! zdole! — odezwali się ci i owi. — Déj Mudroń syćko robuje! Za kowala, za budarza, za druciarza! Zrobi!
— No iści, wto mo zarobić, to nolepsi, coby Mudroń zarobiéł — rzekł Klamkos.
— O haj — odparł Jakób Cisek.
— A wy, Harbut, jako padacie?
— Je cozbyk miał padać? Niek urobi, wto fce. Mnie jedność. Temu, cy drugiemu dam. Jak Mudroń sprawi, to jego.
— No to wiés — powiada mu wójt — jutro jedle zetniemé. A kaz wolis robić? U mnie, cy przi swojéj hałupie?
— O hań, przi hałupie, przi dzieciak — odpowiedział Mudroń.
Chłopi byli radzi. Najpierw radzi byli, że najbiedniejszy i to jeszcze taki strasecny biedak się wspomoże, powtóre, że taki, co mu i zazdrościć niéma co, a nakoniec, że wierzyli w Mudroniowe talenty. Przytem radzi byli, że się u nich, we własnej wsi taki znalazł, co taką rzecz sprawi, że nie trza po inyk wsiak o takiego pytać, albo aż w mieście, w Nowym Targu, majstra szukać.
— He, Mudroń biédok, ale głowe mo! — mówił Michał Klamkos.
— Biéda go wyucyła na sytko! — mówił Jakób Cisek.
— Na syćkie sposoby!
— Ej, hłopie, ale ono go wej onacyło, onacyło! Od malućka! Déj go przecie bacem. Mnie jus béło na śternosty, kie on taki hłopcyk w kosulce ganiał, gaci, przepytujem mu nie syli, bo nie béło s cego, a kie mu w powietrze moskola kuścik, abo grule warzonom rucili, to tak w powietrzu dopad, jak pies. Bo to straśnie głodne a biédne béło.
— No, ale sie teroz sprości! To sytko nic. Ale za te dziesieńć dukatów Harbutowyk to se i pola kupić moze.
— Ze ba jako?! Kupi! Jesce i kęs!
— Skońcéła sie Mudroniowo biéda.
— Zje dy dobrze.
— To nic, jino Pombóg nieboscyka Rymaca tak wej nathnon.
— Moze? A to wiécie i Harbut dobrze robiéł, co zbijał, bo kieby niémiał, toby niedał.
— Sprawiedliwie padacie. Juści widno Pana Boska Opatrzność ku temu wiedła. Kieby Harbut nie kradał, cozby biédnemu dał? Kradnij, ale dej! Takie jest Boskie prawo.
— A bo wiera takie!
A Marcin Mudroń chodził jakby w zalśnieniu, jakby w tumanie złotym.
Krowa, cielę, dwa korca grul, baran, korzec owsa, dwa po półkorca jarcu, prosię, sztuka płótna, talar i — Marcin Mudroń sam przed sobą nawet prawie wymówić nieśmiał — dziesięć Harbutowych dukatów! Dziesięć dukatów! Madziarskich dukatów!
Mudroń nigdy śrybelnego talara, nie dopiero złotego dukata nie widział — a miał takich dziesięć mieć!... Dziesięć mieć!
Kiedy przyszedł do domu, Jaś i Zosia siedzieli na progu.
— Dzieci! — krzyknął Mudroń. — Beemy mieć krowe, ciele, barana, prosie, dwa korca grul, korzec owsa, dwa po półkorca jarcu, śtuke płótna, śrybelny talar i dziesieńć madziarskik Harbutowyk dukatów! Dzieci!
Ale dzieci nie rozumiały nic. Pierwsza Zosia zapytała:
— Co beemy mieć?
Ale Mudroń jej już nie powtórzył, co będą mieli, tylko porwał ją na jedną rękę, Jasia na drugą i zaczął to jedno, to drugie całować i przyciskać do twarzy, nakoniec z nieopanowanej radości obrócił się z dziećmi na pięcie i zakrzyczał głośno:

„Powiadajom na mnie, ze jo niémom pola!
Na Cyrwonym Wirhu połówecka moja!“

I zaczął się śmiać, tupać nogami, podrygiwać, potrząsać głową, aż się Jaś roześmiał, a Zosia, przestraszona, rozpłakała.
Mudroń rzucił się na pościel, jak pijany, nic nie zważał, że na wieczerzę zjadł jeden zimny ziemniak, bo więcej dla niego niebyło. A w nocy śniło mu się, że koło niego tak olbrzymie karpiele rosną, że na szczudłach po nich musi chodzić, takich, na jakich za dawnych czasów, jak ojcowie opowiadali, od osady do osady ludzie hodzowali, bo jeden mieszkał haw, a drugi o mile.
I rano jeszcze taki wesoły się obudził. Jakoś nie zastanawiał się nad tem jaką to robotę podjął? Huczało mu w głowie to bogactwo, które miał dostać, po za tem na nic w głowie miejsca nie miał.
Chodził, jak błędny koło chałupy, nie jadł nic, ledwo tylko zbaczył sobie i dzieciom dać pośniadać.
Nagle przed południem para gniadych wójtowych koni zajechała: na przedniej i na zadniej karze łańcuchami upięty przyjechał okrzesany tram jodłowy na Świętego Antoniego.
— Biercie sie zaroz do roboty — mówił parobek wójtów, zrzucając drzewo przed izbą Mudroniową. — Wójt kozeli pedzieć, coby to wartko béło.
— Bedzie — odpowiedział Mudroń.
Parobek spiął łańcuchami kary, skoczył na siodłowego, śmignął po naręcznym biczem i ruszył kłusem. Głośno się rozległo jego:

„Skondze idzies hłopce? Z doliny od koni,
hoćby od dziéwcyny — e! wtoz mi zabroni?! Hej ha!...“

Przyszedł Jaś i przyszła Zosia i stanęli po nad klocem jodłowym. Stanął nad nim także Marcin.
Kloc był ogromny, okrzesany, biały, świeży, pachnący. I dziwnie martwy. Marcin tyle takich kloców przy budowie widział, tyle się w lesie u ludzi przy drzewie narobił — nigdy nie odebrał tego wrażenia martwoty ze ściętego, okrzesanego, białego pnia, jak teraz.
Chciał go ruszyć nogą, ale się wstrzymał — miał to być przecie Święty Antoni. Dotknął go ręką — kłot wydawał się Marcinowi zimniejszy, niż wszystkie, których dotychczas dotykał.
Zdjął go jakiś zabobonny lęk, przeszedł nawet dreszcz.
— Niémas dziwoty nijakiéj — pomyślał — dy to przecie Świenty...
Patrzał Marcin Mudroń na kloc, a przypominał sobie gdzie jaką świętą figurę w kościele widział?
A zdaleka, zdaleka zagrało jeszcze w echu parobkowskie:

„Ani tak nie jidzie austryjacki Dónaj,
jako dziéwce jidzie, kiej jom wiedzie śuhaj! Hej ha!...“

— Wiera! Temu hań dobrze! — mruknął sam do siebie Mudroń.
A Jaś i Zosia patrzyli na jodłę nieruchomi, aż Jaś zapytał:
— Tato? Co to?
— Świenty bedzie — odpowiedział Mudroń.
— A Świenty co?
— Świenty, dziecko, to Świenty.
— A — rzekł Jaś z przekonaniem.
— Tato! — odezwała się Zosia.
— Co dzicie?
— Jeść.
Jeść. A tu w izbie niebyło nic. Warzyło się parę grul na obiad, ale jeszcze surowe były. A zresztą niebyło nic.
Porwał Marcin Mudroń Zosię na ręce, przycisnął do siebie, a gorące łzy trysnęły mu z oczu.
— O moje biédarstwo! O moja bogacko! — mówił łkając. — Wiés, w tym haw kłocie jedlowym majontek lezy! Jus niebe Zosia nigda głodna, niebe jéj nigda ziuziu, niebe nigda nieodziata! Nigda! Nigda! Nigda!
I zanosił się od płaczu z bólu nad nędzą swych dzieci, rozrzewnienia na myśl o tych dostatkach, któremi je otoczy.
— Tata płako — zauważył Jaś.
— Płako — powtórzyła Zosia.
A Mudroń postawił Zosię na ziemi, skoczył do izby, wygrzebał gdzieś suchy ułomek moskola, wraził jej w garść i począł dalej patrzeć na kloc jodłowy.
Patrzał, patrzał i nic nie widział... Kieby jesce tén parobek zaśpiéwał!... Póki głos choć zdaleka dolatał, nie czuł się Marcin tak samotnym z tym Świętym, śpiącym w jodłowem drzewie.
— On hań jest, Świenty Jantoni, ale jako go dostać?
He, niebees ś nim jinacyl robiéł, jino jako ze złobe, cy z ławom po pod ściane... Trza wymiérzać i rób...
Ba — ale jak?
Złób to złób, a ława to ława... Ale haw trza głowe, rence, nogi wyrzezać... Trza sprawić ocy, nos, gembe... A jesce to nie tak, ale u Świentéj osoby... I kieby to ta jesce jaki Świenty nie taki, ale to ze samego pirsego końca Świentyk, ze samego przodka... To telo, co Świenty Jan, bez mała co i Świenty Józef.
I padł Marcin Mudroń na kolana, prasnął kapelusz z głowy, przeżegnał się i począł się modlić na głos: Panie Jezu, ojce świata, dej cobyk przecie tego Świentego Jantoniego z téj jedle wykrzesał, i Ty, Świenty Jantoni, patrónie złodzieji, dospomóz, cobyk Cie przecie telo doprawdziéł, coby kozdy doświadcéł, ześ to wiera Ty sam, a nie wtory jiny, Jacenty, cy Bartłomiéń. Jamen! Jamen! Jamen!
Poczem wstał, odgarnął z czoła włosy i szepcąc: Nie Świenci gorki lepiom, ba zduny — poszedł do izby po cieślicę, po świder, po młotek, piłę, po cały sprzęt, jaki miał, bo sam niewiedział, co mu do tej roboty może być potrzebne.
I jakieś wiedzenie weń weszło, snadź Pan Jezus i Świenty Jantoni wysłuchali jego modlitwy, bo począł krzesać.
Na obiad tylko tyle, co skoczył grule odcedzić i dzieciom dał, sam ledwie co do ust włożywszy, a zresztą krzesał, odrzynał piłą, mierzył i karbował, do zachodu słonka.
Zmordowany, dorobiony, zziajany rzucił się na pościel, czyli to, co się pościelą nazywało.
— Dawitna bo dawitna ta robota, ale donośny koń kazdom, i nocienzejsom fure siana rusy... A pote kie musis, to musis...
Jaś i Zosia spali przytuleni do siebie. Jaś usnął z nadgryzionym ziemniakiem w małej rączce. Skulone dzieci leżały pod lichą płachtą, noc była zimna.
Zdjął ze siebie Marcin Mudroń czuchę, krótką, białą czuchę, gdyż się czem innem nieokrywał, bo niebyło, i przyrzucił nią dzieci.
Został w serdaku.
Ale potem zdjął ostrożnie, delikatnie czuszkę z dzieci, a przykrył je serdakiem, żeby im cieplej było pod wełną.
Zaczęło mu się dopiero drzemać, kiedy słyszy, dzieci się ruszają.
— Jasiu! — szepce Zosia.
Jaś śpi.
— Jasiu! — szepce Zosia głośniej.
— Co? — obudził się Jaś.
— Dej ze mi ten grulecte, co jom w rency trzimies.
— Dobrze, ne...
— A jo ci dom ś niej połowecte...
— Dobrze, dej...
Marcin Mudroń zatkał uszy dłoniami i obrócił twarz ku barłogowi, ku ziemi.
— Serce! Strzim! Serce! Strzim! — jęczał Marcin Mudroń w sobie.
Usnął twardo, nie śniło mu się nic, obudził się przed świtaniem, klęknął, pacierz zmówił, obmył się przed izbą, z garka zimnego ziemniaka z wczorajsza wyłowił, delikatnie z dzieci serdak zdjął, bo zimno było jeszcze na polu, a czuchą je znowu przyodział, z okrzesów z jodły ogień rozniecił i śniadanie nastawił i zaraz do roboty wyszedł.
Kloc mokry od rosy porannej, szarzał w mroku i w mgle. Mgła gęsta przyległa okolicę, na deszcz, który już nawet siompił.
Ale Marcin niezważał na to. Ujął cieślicę i dalej, podług znaków wywiertanych świdrem, krzesać począł.
Siompawica poranna poczęła się powoli, jak to zwykle bywa, przemieniać w lić; puściła się ulewa. Ale Mudroń pracował dalej.
Aż ukazał się w progu Jaś w koszulinie i począł wołać:
— Tato! Tato! Telo dysc rumoli! Pociez do izby!
A zanim wychyliła główkę Zosia i zawołała:
— Tato! Telo lumoli! Pocie!
Ale Marcin tylko się uśmiechnął do dzieci i kiwnął ku nim ręką, na znak, aby się cofnęły z progu. Krzesał, a modlił się do Świętego Antoniego, żeby ta lejba ustała przecie jako. I od południa nagle wiatr rozgonił chmury i słońce wyjawiło się na niebo.
Wielka, ogromna radość i otucha wstąpiły w serce Marcina. Ozgajdało się, słonko wysło, Święty wysłuchał jego prośby i upytał Pana Boskom Moc o pogodę.
Choć cały ciekący od wody, rzezał i piłował Marcin teraz z podwójną siłą i energią. Już poczęło się wyłaniać to, co mu się przedstawiało jako głowa Świętego.
I zeszedł jeszcze dzień jeden i drugi, aż pod noc, na czwarty dzień od zaczęcia roboty, Święty Antoni wydał się Mudroniowi skończonym. Trza go było pomalować, a to już będzie łatwo. Włosy na żółto, brwi na czarno, oczy na niebiesko, twarz na różowo, usta na czerwono, odzienie na czarno, ręce i nogi na biało. Zaraz rano po pieniądze na farby do wójta pójdzie i przygotowawszy dzieciom strawę, do miasta po nie poleci.
Tej nocy miał Marcin Mudroń śliczny sen. Zdawało mu się, że Święty Antoni przez łąkę jasną, zieloną, pełną kwiatów, jak na wiosnę bywuje, szedł i dwoje jego dzieci za ręce prowadził. Jasia po prawej stronie, Zosię po lewej. Dzieci się do niego uśmiechały, a on, co je z ręki puścił, to je po głowach pogładził. Słońce takie jasne świeciło, jakiego Marcin nigdy niewidział. Była to niedziela cicha i pogodna, a kwitnąca kwiatami. Szedł Święty Antoni z dziećmi Mudronia przez łąkę coraz dalej, coraz dalej, aż w jakiś obłok złocisty począł z niemi wnikać i zniknął.
Obudził się Marcin Mudroń pełen rzeźwości i wesela. Nauczywszy dzieci, aby od izby nie odchodziły i gdzie jeść mają nagotowione, poszedł do wójta.
Wójt się prawie na oborze kręcił.
— Nieg bedzie pokfalony! — ozwał się Mudroń zdejmując pokornie kapelusz.
— Na wieki wieków! Je cos ta? — zapytał wójt wyniośle.
— Świenty gotowy. Sełbyk na farby w Nowy Targ.
— E wiera! Cysto piékniejek o farbuk zabacył! Kielo to trza?
— Cy jo wiem? Trza farby zółtéj, cornéj, biołéj, niebieskiéj, cyrwonéj i rózanej. Seści farbów trza.
— Ale moc?
— Je ta jino jacy cornéj, na odzienie.
Wójt sięgnął za pas, dobył trzy cwancygiery, dał Marcinowi i rzekł:
— No to leć! A jak co zwysys, to oddaj!
— Tak bedzie! Ostańcie z Pane Boge! — odpowiedział Marcin, ukłonił się wójtowi nizko i ruszył przed się.
Nakupił farb, jakich trzeba było, głód mu kiszki skręcał, ale sobie z domu zapomniał jedzenia wziąć, a choć cwancygiera i trzynaście grajcarzy zwysył, nieśmiał pieniędzy wójtowych ruszyć. A w mieście było tyle obwarzanków, pierników, cukierków dla dzieci!... W samym tym sklepie, gdzie na farby był... Trzy razy Mudroń Szaflarską ulicą wychodził i trzy razy wracał... Nakoniec niemógł się przewalczyć, nie mógł się przełamać — — kupił dzieciom cukierków za dwa dudki wójtowe.
Postanowił to powiedzieć wójtowi i że mu wróci z zarobku za Świętego. Postanawiał to całą drogę, ale gdy znowu na oborze wójtowej przed wójtem popołudniu stanął, brakło mu odwagi.
Wójt się farbom przypatrzył, pokiwał głową, odebrał resztę pieniędzy, cwancygiera, śtyry dudki i grajcar, ale widząc dziwne pomieszanie Mudronia, zapytał podejrzliwie:
— Kieloś dał?
— Dwa cwancygiery — zawahał się Mudroń — osiem dudków i glajcarz.
— Nie cyganis?
— Nié...
— Jo sie ta dowiem u La-ura na drugi pendziałek, w jarmak — rzekł wójt.
Mudroń zadrżał w sobie, ale pomyślał szybko: do drugiego poniedziałku on będzie miał pieniądze za Świętego Antoniego, wójtowi wróci dwa dudki, a jeszcze mu piwa na tym jarmarku kupi, to się zagodzi.
— No idź — ozwał się wójt wyniośle i odwrócił się z poleceniem do parobka.
— Z Pane Boge ostańcie! — bąknął Mudroń nieśmiało.
— Boze cie prowadz!
Nie! Nie!... Jak to Zosia wyciągnie obie rączki do tych cukierków, jak to się Jaś do nich roześmieje!... Nie, nie — — niech ta juz bedzie co fce, lepiej zrobił, że kupił...
Nie ukradł, ino pożyczył... Wróci... Jeszcze wójtowi piwa kupi... To tak, jakby z lichwą wrócił, a jeszcze s kielom!
I wyciągnęła Zosia rączki do cukierków i ośmiał się do nich Jaś.
— Doble — mówiła Zosia.
— Słodkie — mówił Jaś.
— Tato, to cutielti? — pytała Zosia.
— Cy sie to sieje i pote rośnie? — pytał Jaś.
A Mudroń im dawał, dawał, aż już nic w papierze niebyło.
— Niema wiencyl? — spytała się Zosia.
— Tato, dejciez jesce! — prosił Jaś.
A kiedy Mudroń poszedł do sąsiada garnków parę pożyczyć na gotowanie farb. — „Niéma wiencyl!“ — mówiła smutno Zosia, zaś Jaś rozumował: Trza béło dwa, abo seś zasiać, toby béły na drugom wiesne urosły...
Mudroń wrócił z garnkami, ugotował farb i nazajutrz od rana malował przez cały dzień Świętego Antoniego. Na szczęście pogoda była śliczna i trwała i Święty mógł schnąć i na polu.
Nakoniec nadszedł ten dzień, kiedy figura wyschła do znaku i wówczas Mudroń udał się do wójta donieść, że skończył. Było to we środę. Nazajutrz było święto we czwartek i wójt obiecał przyjść obejrzeć Świętego.
Jakoż po południu w towarzystwie najdostojniejszych gospodarzy, wkroczył wójt w obejście Marcina Mudronia. Kloc, wyobrażający Świętego, wykrzesany w jodle, stał podźwignięty na okrągłej podstawie, którą mu Mudroń umyślnie sporządził.
Popatrzał wójt, popatrzeli inni chłopi i nagle ogromny, niepohamowany śmiech wybuchnął z ich szerokich piersi ponad błyszczącemi od mosiężnych klamer pasami. Śmiali się, którzy przyszli, Ciskowie, Klamkosy, Harbuty, śmiali się długo, głośno, rozlegle. A z poza progu izby, z za uchylonych drzwi wyjrzeli ku nim przerażeni i zadziwieni Jaś i Zosia i skryli się napowrót.
Kiedy się gazdowie nareszcie naśmiali do syta i pasów poprawili, zapytał wójt stojącego pod figurą bladego, jak trup, Mudronia:
— Coz to?
Mudroń, gdy gazdowie zaczęli się śmiać, z początku nic nie rozumiał; pierwsze wybuchy śmiechu nawet wziął za oznaki zadowolenia. Ale teraz już zrozumiał dokładnie.
— Coz to jest? — zapytał wójt.
Naprzeciwko wspaniałych, potężnych, dobrze uchowanych gazdów, pod wysoką figurą Świętego Antoniego stał mały, chudy, nędzny Mudroń i dygotał na całem ciele.
— Coz to ma być?! — powtórzył poraz trzeci groźnie zapytanie wójt Cisek.
Mudroń chciał się odezwać, ale mu głos zawiązgł w gardle; mrałknął coś tylko, jak niemowa.
— Coześ zasipnon, cy co? — zawołał wójt z pasyą. — Gadoj! Co je to jest?
— Świenty Jantoni — wybełkotał Mudroń.
— Jedlowy kłot pomalowany, nie Świenty Jantoni, psiawiaro jedna! — huknął wójt. — Ka piniondze, co jek ci dał na farby?! Co?! To jek ci na to dał, cobyś jedlowe kłoty ś niemi farbił, co?!
Mudroń trząsł się i kurczył pod gniewem wójtowym.
— Jedle Rymacowom het zmarnił! — ozwał się brat wójta, Jakób Cisek.
— Ten, co jom nieboscyk na Świentego okfiarował! — zawołał Klamkos.
— Po coś sie poruwał na to, kie téj robocie nie rozumiés? — krzyknął Malinowski.
— Basarkania! Pytał cie wto o to? — zawołał Krzysiak ze złością.
— Haj! Haj! Pytali my cie ty gałganie, łotrze, faktorze koński, ty pusta łeb! — huczeli chłopi.
Marcin Mudroń drżał i myślał, że go będą bić. To ci sami, co tak chętnie ofiarowywali owsa, jarcu, prosię, barana. Mudroń spojrzał ku Harbutowi, bo i on przyszedł, spojrzał ku niemu błagalnie, rozpaczliwie, jak kot, którego chłopaki psom chcą rzucić, patrzy na starsze osoby — Harbut się nieśmiał za innymi. Ale Harbut splunął tfy! machnął ręką, odwrócił się i odszedł.
— Coz bedzie? — ozwał się Jakób Cisek.
— Cozby béło? — odpowiedział mu brat wójt. — Mudroń jedle zapłaci, piniondze za farby mnie wróci, zetnie sie jinom jedle w Rymacowym lesie i da sie do miasta Świentego zrobić. To musi być! To świente!
— Świente! Musi być! — zawołali chłopi. — Wola nieboscykowo! Świento rzec!
— Haj, haj! Wola nieboscykowo! W destamencie stoji!
Mudroń patrzał to na gazdów, to na Świętego Antoniego i świat mu się zawracał w głowie. Wreszcie jęknął:
— Jakos ja jom zapłacem? S cego?...
Nie wzruszyły się chłopskie serca, ale zastanowiły się ich mózgi.
— No juści prowda — rzekł Klamkos — s cegoz on zapłaci, kie je dziod?
— No haj — przytwierdził Krzysiak.
A wtedy wójt, Mikołaj Cisek, oświadczył wspaniale:
— To nic. On to odrobi u mnie przi tyk dutkak, co ś niemi na farby poseł. Bo hoćbyś mu fciał co wziąść, coz mu weźnies? A teroz bydź zdrów, dziadu! Skoda haw dłuzy i stać!
Wtem wysunęła się z za węgła chałupy Zosia z cukierkiem, z jakimś gdzieś zawieruszonym i na nieszczęście znalezionym, w buzi.
Wójt dojrzał dziecko i cukierek i wskazał ręką obecnym.
— Icie, hłopi — rzekł — Mudroń biédok, biédok, a jego dzieci cukierki zrejom.
— He — zwrócił się nagle ku Mudroniowi, jakby mu coś w głowie zaświeciło — He! Cy to pote nie od farbuk?
Mudroń zmartwiał.
— Icie, jako zmiértwiał! — wołał dalej wójt — Gadoj, skondeś na cukierki lo dziecisków wzion?
Mudroń milczał.
— No — skond?! Ehe! Od farbuk? Psiakryda jedna! Kieloś ukrod, co?
Nagle z niewiadomej przyczyny wójt stał się jeszcze wspanialszy, niż był zazwyczaj. Przestał krzyczeć i rzekł z potęgą:
— No kieloś ukrod, to twoje. Jino mi juz nie przihodź do roboty odrobiać nic, cobyś co jesce wiencyl nie zajon.
Naówczas Mudroń rzucił mu się do nóg.
— Panie wójcie, panie wójcie! — skomlał. — Panie wójcie! Na rany Boskie! Nicek nie wzion, jino dwa dudki... Dwa dudki jino... Dydziek sie przecie spodziwoł mieć s cego wrócić!... Nieg mi darujom, nieg sie nie gniwajom! Dy moje dzieci nigda cukierków w gembie nimiały jesce, telo jino, co u inyk dzieci widowały... Panie wójcie! Nieg mi przebacom! Dyjek jo nigda złodzieje nie béł, ani nie bedem!... Trzi razy jek z miasta wyseł, kimek té cukierki kupiéł... Panie wójcie! Dyj majom dzieci, to wiedzom, jako to!... Dziecko i dziecko... Déj byś mu krew z pod serca dał... Krew z pod serca samego! Panie wójcie!... Jo té dwa dudki dubelt telo odrobiem...
Ale wójt z niesmakiem i wzgardliwością się odwrócił, a za nim odwrócili się inni, jak to za wirnością. A Klamkos mruczał z oburzeniem:
— Kieby jesce na hlib, ale na cukierki!
Odeszli.
A Mudroń został przy jedlowym kłacie klęczący. Wysunęły się z za drzwi dzieci, przybliżyły się ku niemu. On klęczał z włosami postrachanemi, ze zwieszoną głową, zaplótłszy palec od prawej rency na palec od lewej rency poniżej brzucha, przy ziemi.
Klęczał tak, długo, aż ozwał się Jaś:
— Tato!
— Co?
— Ci hłopi telo wom cosi nadrumkali!
— Telo wom nadrumtali! — powtórzyła Zosia.
Marcin Mudroń oszalał. Jak był, bez kapelusza, bez czuchy, nie oglądając się na dzieci, począł uciekać od chałupy, biec przed siebie, w las. Pędził coraz dalej, coraz głębiej, pod górę, z góry na dół, przez potoki, przez żleby, przez wykroty, nie patrzał, czy śtyrbno, czy połogo, gnał coraz dalej i dalej. A za nim przez potoki, żleby i wykroty gnała żałość, gnała boleść i rozpacz. Znowu dalej go będą kopać i poniewierać, że dziad, znowu dalej przed wójtową wirnością, przed Harbutowem bogactwem będzie się musiał ospłascać, jak głodny pies przed swoim panem, dalej głód, nędza i ziomb będą go gryzły, wiecznie już, wiecznie, do końca ta okropna trwoga o każde jutro, o każdy dzień... I te upokorzenia straszne! To obchodzenie chałup, to zaglądanie, czy gdzie niema roboty jakiej, to wicie się u nóg ludzkich, to przyleganie do nóg, byle tylko wyżyć, byle nie zdechnąć i z dziećmi... A dzieci, dzieci! Te najnędzniejsze, najbrudniejsze, najuboższe dzieci we wsi, nigdy nie syte, nigdy nie odziate, jak sie patrzy, zawsze smutne dzieci!... Odepchnięcie, poniewierka, pogarda, wstręt innych dzieci wsiańskich! Dzieci jego, dzieci!...
I teraz nadal czy on robotę jaką znajdzie? Czy może o jakiej nawet myśleć? Zaufanie do siebie zwalił, złodziejem został, wiarę w siebie zakopał w ziem, w ziem! Tyle przynajmniej o nim mówili: Postrohany biédny, ale ci ani cencki nie ukradnie! A teraz...
— No to jek się juz skońcéł — szepnął zapiekłemi wargami. — Od teraźnia jus po mnie, a i po dzieciak... Poniewirała mie biéda, teroz mie be poniewiérać i poniewiérka ludzko... Juz sie sytko załomiło nademnom... Hej wiera sytko... Nimas nieba nademnom, ani ziemie pod mojemi nogami... Zginonek z dusom i z ciałe...
Czy się ze skały ka w żleb, w rumowisko prasnąć?...
Ale hań dzieci, Jaś i Zosia, obidwa...
Takie małe, takie głodne, takie same, nieszczęśliwe, opuszczone... Jaś i Zosia... Jakoz sie to wyhowo? Ka sie to podzieje? Po pytaniu nie pudzie, bo małe, jesce i to zima hnet... Ludzie tego do stobie nie weznom, a jakby wzieni!... Jezus Maryjo! Dyj by zakopali, zabili, doponiewiérali tak, co raty na świecie! Dyj by sie to zapłakało, łzami zadowiło, dyj by to pomarło. O Boze, Boze!...
I hań w izbie siedzom same, samiućkie, małe, głodne, zmarznione i płacom i krzicom: tata! tata!
Kanyzek jest?
He! Kiele jek dale od hałupy! Dydzieg po Wantom! A wtorendejek leciał, ani niewiem!
I wziął się Marcin Mudroń ku domowi, ku wsi, wprost przez lasy, na łeb na szyję.
Przyleciał już późno w nocy, prawie ku raniu. Wpadł do izby. Dzieci wewlekły na się ojcową czuchę i spały — nie na łóżku, ale na gołej podłodze w kącie, przytulone do siebie ze strachu, jedno przy drugiem, że ani byś szpilki nie wraził między nie.
Marcin Mudroń popatrzył na nie — szarzało już w izbie.
A potem gruchnął na kolana z jękiem: Panie Jezu, Ojce świata, Noświentsa Panno Maryjo i Ty, Świenty Jantoni, patrónie złodziji, dospomózciez mi! Dospomózciez mi! Dospomózciez mi! Na té dzieci moje Wos zaklinom hań śpionce! Na té dzieci moje!
I zerwał się z podłogi, chwycił narzędzia ciesielskie i skoczył ku figurze Świętego Antoniego. Nowa wiara, nowa siła weń wstąpiła. Już wiedział, co było źle, co trzeba poprawić. Nic to, że farby popsuje — jak zobaczą, że je dobrze wyrzezany, to już bedzie! Pawlik mu na farby da, Pawlik...
W Pawlika wierzył. Nie przyszedł on oglądać Świętego Antoniego, bo go wójt nie zawołał.
— He! — myślał Mudroń — Pawlik, ze jino piérze babom, prosie ka na jarmarku, spyrke ka gazdowi z kumory ukrod, to go nie wołali — a Harbut, co po Luptowie zbijał — gazda!... Tak to wej, tak...
I krzesał. Od nowa. Od cała... W klocu drewnianym w natchnieniu jakiemś począł wykuwać ludzkie ciało, począł je czuć pod ręką... Dłutem je wystrugiwał, nożem ostrym wypęczniał... I jakiś jakby las świętych zamajaczył przed nim... Las drzew, las jodeł hrubych, starodawnych, a w każdej święty zaklęty, jak żywy... A za sytkie te jedle po dziesięć madziarskich dukatów...
Nagle zamroczyło mu się w oczach, w mózgu...
Otwarł oczy — wznak był twarzą ku słońcu, które dopiero co wstało, głową na mokrej trawie pod figurą Świętego...
Otwarł oczy — wznak był twarzą ku słońcu, które już było na niebie, na mokrej trawie pod figurą... Dzieci były przy nim...
Otwarł oczy — wznak był twarzą ku słońcu, Zosia stała mu wedle boku z palcem w buzi, a Jaś siedział tuż przy nim z brodą opartą na rękach i patrzał nań wielkiemi oczyma.
I usłyszał Mudroń, jak Jaś się pyta:
Tato, śpicie? Nie śpicie jus?
I znów otwarł oczy. Słońce było prawie w tem samem miejscu, co przed tem, trawa pod głową suchsza, mała Zosia dotykała mu rączką twarzy, płacząc pewno z głodu, a Jaś siedział nad nim, jak pierwej, nieruchomy, z brodą opartą na rękach i wpatrywał się weń wielkiemi oczyma.
— Konam — przemknęło Mudroniowi przez mózg.
Zląkł się straszliwie, chciał się podnieść, dźwignąć na łokciach — ale ciemno stało mu się w oczach.
Potem usłyszał, ale Jaś dziwnie cicho mówił, snadź do kogoś: Tata lezom i śpiom, od rania...
Zosia płakała.
Kaz tyn Świenty Jantoni, coby dzieci na ten hań kwitnoncom łonke wiód?... Za roncycki... Po lawej stronie Zosia, po prawej Jaś... W ten niedziele... We złotom gme... Kajsi het... W radość...
— Serce w nim pukło — poznał nad sobą niezmiernie cichy Pawlika głos.
A potem stało się w Marcinie Mudroniu zupełnie cicho.



OBJAŚNIENIA.

Postrachany — przerażony, lękliwy.
zdatnom jedle — stosowną, odpowiednią jodłę.
dwa korca grul — dawny dualis: dwa korce ziemniaków.
jarcu — jęczmienia.
śrybelnego — srebrnego.
syćko robuje — wszystko robi.
budarz — cieśla.
przepytujem — przepraszam.
moskola kuścik — okruch placka owsianego.
sprości się — poprawi mu się los.
zbijał — zbójował.
karpiele — roślina pożywna. Niewiem, jak się nazywa na dolinach.
śuhaj — parobek.
doprawdziéł — doskonale wykonał.
doświadcéł — przyświadczył.
Dawitna — trudna (do przełknięcia).
donośny koń — dobry.
Siompawica — drobny deszcz.
lić — duży deszcz.
z lichwą — z procentem.
Pytał cię wto — prosił cię kto.
po pytaniu — po prośbie.
Piosnki są oryginalne góralskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.