Przejdź do zawartości

Lisowczycy/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Lisowczycy
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział XVII.
OSTATNIA PRZYGODA.

Pan Marcin Lis po rozpuszczeniu wojska, broniącego pod Chocimem rubieży Rzeczypospolitej, jechał szybko samowtór z imć Janem Starościakiem traktem na Warszawę. Pędzili starym zwyczajem lisowczyków, w dzień i w noc, śpiąc na kulbakach i na zmianę prowadząc cztery bachmaty luźne.
Długo dziwował się wachmistrz, że rycerz nie ku domowi pospiesza, lecz na stolicę kierunek bierze.
Dziwował się, nie znajdując odpowiedzi, aż nareszcie nie wytrzymał i wręcz zapytał.
Zaśmiał się pan Marcin i odparł:
— A cóż to, wasze, myślisz, że Lisom można w kaszę dmuchać przezpiecznie? Jedziemy w gościnę do grafa Bethlena. Hę?!...
— Tak to? — mruknął do siebie imć Starościak, wąsy nastroszył, jak mógł najgroźniej, i dodał w duchu w mowie mazurskiej.
— Ej ziec, siepekną cię, niemcuro![1]
Już o nic więcej nie pytał.
Przybywszy do Warszawy, rycerz poszukał znajomych jął języka zasięgać o Bethlenie i o życiu dworskiem.
Zwiedział się, że, skoro hetmani się zjadą, król, acz krzyw na senatorów i komisarzy za tak pośpieszny pokój, po powrocie swoim ze Lwowa, ucztę wielką dla nich gotuje na zamku i rycerstwo całe, co znamienitsze, zwołać zamierza.
Tak się też stało drugiej zaraz niedzieli.
Pan Marcin odnalazł swoich druhów wojennych, Jerzego Rzeczyckiego i Rusinowskiego, który po ciężkiej ranie przy osobie hetmana Stanisława Lubomirskiego pozostał.
Na przyjęciu królewskiem trzymał się razem z nimi, a tak sprawą pokierował, że do uczty zasiadł obok grafa Bethlena, który przy jego stole honory, jako dworzanin pałacowy, czynił. Naprzeciwko siebie zaś miał pan Marcin swoich druhów.
Graf nie poznał junaka, uprzejmie spoglądał na niego i rozmową gładką bawił.
Nagle, gdy się uciszyło przy stole, bo rycerstwo do jadła przypadło, rozległ się głos młodego rycerza:
— Panie grafie, jakżeż się to dzieje, iż nie w wieży siedzisz, ino pośród cnych ludzi ważysz się obracać?
Wszyscy podnieśli głowy, a Bethlen zbladł i zaniemówił.
— Rzekłem to, boć to ty, panie grafie, na mnie zabójcę najemnego pchnąłeś, a ten mnie postrzelił luto. Zaprzecz, grafie!
— Ten kawaler... oszalał... — wyjąkał dworak.
— Powtórz raz jeszcze, szlachetny grafie, głośniej, abym mógł ci na to po swojemu odpowiedzieć... naodlew! — zaśmiał się junak. — N-no!
Bethlen, blady i drżący, nic nie mówił, a wtedy Lis spokojnie rzekł:
— Dobra! Rozumiesz teraz, kim jesteś i za kogo ciebie w myślach mam? Jednak chcę Jego królewską Mość od takiego sługi wybawić, aby czci Jego i dostojeństwu nie ubliżał, boć to przysłowie dosadnie mówi: „Jaki pan, taki pachoł”. Po kawalersku przeto na rękę cię wyzywam po raz drugi, ino nie posyłaj na mnie zbójcy pokątnego, grafie wysokorodny!
— Stanę... — odparł. — A kiedy, waćpan, życzy, aby się to stało?
— Chociażby jutro o świcie — rzekł pan Marcin. — Wszak obydwum spieszno nam?!
— Zgoda! — odpowiedział niepewnym głosem dworak.
Pan Marcin, jakgdyby nic, zaczął z grafem o innych rzeczach mówić, żartować, niemal w konfidencję wchodzić, aż panowie Rzeczycki, Rusinowski i inni ze zdumieniem na nich spoglądali.
— Ach ty, białoruskie, kresowe wilczysko! — pomyślał Jerzy Rzeczycki. — Jużeś, widać, wszystko sobie ułożył, rarogu!
Powracali do swej kwatery razem, a pan Marcin prosił ich na świadków pojedynku. Zgodzili się, lecz kiwali głowami i powtarzali:
— Przecież to jatki będą! Usieczesz go, jako amen w pacierzu!
— Usiekę! — zgodził się młody Lis.
Ledwie zdążyli szaty odświętne zrzucić, gdy z wielkim hałasem wpadł do izby imć pan Starościak i na ziemię cisnął kawalera, pięknie wystrojonego.
— Masz ci, djable, kubrak! — zakrzyknęli panowie Rusinowski i Rzeczycki. — A coż to za jeniec?
Pochylili się nad leżącym i spojrzeli na siebie w zdumieniu. Poznali bladą, skurczoną ze strachu twarz grafa Bethlena.
— Pocóżeś go ucapił? — pytali wachmistrza.
— Sobaka uciekać chciał z Warszawy, tak ja go tu dla pewności przytaszczyłem — odpowiedział imć Starościak, wąsy srodze jeżąc.
— A tak! — odezwał się pan Marcin. — Wachmistrzowi pieczę nad nim oddałem, aby mi się nie wymknął, bo to śliski i przemyślny gad.
Zwracając się do grafa, rzekł uprzejmie:
— W kompanji przyjemniej nam będzie za Ujazdów razem jechać na tany, gdzie nam szabelki zagrają skoczną pergameszkę.[2]
Zamknięto Bethlena w osobnej komorze, a srogi Mazur na czatach stanął i co chwila mruczał:
— Ej ziec, siepeknę cię!
Zaraz po śniadaniu wyjechali do Ujazdowa, gdzie za gajem spotkali dwuch panów, zaproszonych na świadków dla Bethlena przez starostę urzędowskiego. Byli to starosta orszański, Aleksander Sapieha i Pac, Wojewodzie witebski.
— Czy dostojny graf, na tak zacnych kawalerów, jako świadków swoich, przystaje łaskawie? — pytał pan Marcin.
— Przy... przystaję... — odparł dworak struchlały, niczem pień starej wierzby nad stawem.
Podano szable i przeciwnicy stanęli naprzeciwko siebie.
Imć Starościak nawet nie poszedł okiem rzucić na bitwę panów; przy siodle komendanta coś majstrował, bo wiedział, że, tylko patrzeć, nazad pojadą, a tu, nuż, popręg puści, albo strzemiona!
Po drugiem złożeniu się, pan Marcin „głową“[3] trupem położył grafa.
— Niech cię kule biją, junaku! — zawołał pan starosta Orszański. — Tobie ino katowską robotę poruczać!
Panowie Sapieha i Pac powieźli usieczonego Bethlena na zamek, a młody rycerz z druhami do kancelarji sędziego oboźnego przybyli.
— W pojedynku usiekłem dworzanina królewskiego, grafa Bethlena — spokojnie oznajmił pan Marcin, patrząc na zdumionego pana Michała, hrabiego z Tarnowa, który urząd sędziowski piastował w obozie.
— Świadczymy, iż spotkanie odbyło się podług reguły! — dodali panowie Rusinowski i Rzeczycki.
— Muszę waszmości do wieży wsadzić i processum ac scrutinium[4] wszcząć i winnego sub manu instigatoris[5] oddać! — zawyrokował sędzia oboźny.
Gdy pana Marcina Lisa odprowadzono do więzienia, za rogatki warszawskie całym pędem dobrego bachmata wyjeżdżał imć Jan Starościak.
Miesiąc siedział junak w więzieniu. Spokojny był, chociaż na wszystkie pytania prokuratorskie nie odpowiadał.
— Na sądzie odpowiem! — mówił z uśmiechem łagodnym.
— Późno będzie! — groził prokurator.
— W sam czas! — odpowiadał oskarżony.
Nastał dzień sądu.
W sali radnej było tak tłoczno, jak w kościele. Wszyscy bowiem w Warszawie wiedzieli, że o zabitego grafa upomniał się dwór cesarski, że sam hetman wielki Lubomirski przybyć ma i rozprawie sądowej się przysłuchiwać, by móc królowi jegomości relację złożyć i, że najsroższy instigator na rycerza jakowyś haczyk zakłada, sprawę gardłową sposobiąc.
Przybyli pan Karol i Ignacy Lisowie, pan starosta rawski z córką, panną Krystyną Czaplińską, i imć Jan Starościak, o wąsach jeszcze bardziej nastroszonych.
Po zeznaniu oskarżonego i świadków, że istotnie w pojedynku usiekł grafa Oskara Bethlena, dworzanina JKMości, prokurator — pan Maciej Sawicki mowę swoją rozpoczął i łacińskie słowa po polsku objaśniał, aby gawiedź nawet zrozumiała:
— Oto stoi przed sądem młodzian, szlachcic urodzony, który dokonał crimen atro carbone notandum — zbrodnię, jaką to czarnym węglem zapisać należy! Wiemy od świadków, na uczcie, przez JKMość wydanej, praesentium — obecnych, że scelus — zbrodniarz oskarżał ś. p. grafa o nasłanie nań tajnego zbójcy, który postrzelić go miał. Mówił scelus też, że JKMość od owej „niecnej persony“, za jakową zamordowanego grafa poczytywał, zwolnić zamierzał. Zaiste — duplici lingua praeditus, mel et virus uno spirans ore ac halitu — dwoisty język ma, a miód i jad jednemi usty i oddechem zieje ów kawaler!
Otarł łysą czaszkę surowy pan Maciej Sawicki i dalej ciągnął, do oskarżonego się zwracając:
Maiestatem laedis quam hostis patriae et reus criminis laesas maiestatis Króla obrażasz, jak wróg ojczyzny, i winny jesteś zbrodni obrazy majestatu, bo wolę królewską negujesz i w obecności majestatu gwałtu się dopuszczasz! Jest to już sprawa acerrima — najostrzejsza, ale jakżeż wielki jest upadek honoru, gdy na zmarłego calumnias — oszczerstwa rzucasz, gdy alteram partem non possumus audire — nie możemy usłyszeć przeciwnej strony, która w ciemnym grobie spoczywa! Zapytuję, jak oskarżony dowieść może i confirmare — potwierdzić — nasłanie nań zbójcy najemnego?
Po tem zapytaniu wskoczył młody rzecznik[6] przez pana Karola wynajęty, szlachetka drobny, acz uczony, imć pan Piotr Wilga i kwiecistą mowę wygłosił, zacząwszy ją od słów:
Sane non multum poterit obesse fortuna, qui sibi firmius in virtute, quam in casu, praesidium collocavit, — zaprawdę, niewiele fortuna zaszkodzić temu może, kto silniejszą obronę dla siebie w cnocie, niż w przypadku upatrzył, bo conscientia sumienie tego rycerza bez skazy — mille testes, — za tysiąc świadków stanie! Jednak wiemy, że JWPan instigator de jure ac e legibus, prokurator na mocy prawa żąda dowodów rzetelnych. Donamus ergo rationes competentes — dajemy dowody stosowne!
Zwracając się do tłumu, stojącego za kratkami, imć Wilga zawołał piskliwym głosem:
— Proszę świadków wyjść przed oblicze prześwietnego sądu!
Przez tłum, z siłą roztrącając ludzi i mrucząc „Ej ziec, siepeknę cię!“, ktoś bardzo mocny przedzierał się zamaszyście.
Po chwili przed stołem sędziów, wśród których miejsce zajął wielki hetman koronny, stanął suchy, barczysty, o nastroszonych wąsach człek postawy marsowej, ciągnąc za sobą innego — przerażonego i bladego.
— Jak się nazywacie? — spytał sędzia, pan Walenty Nachimowicz, zdumiony i poruszony niespodziewanym obrotem sprawy.
— Wedle rozkazu, dawny wachmistrz drugiej setni czarnej chorągwi hetmana Lisowskiego, ninie chorągwi wielmożnego pana pułkownika Jerzego Rzeczyckiego — Starościak Jan! — wyrecytował Mazur.
— Co macie do zeznania? — spytał inny sędzia.
— Tego oto oczajduszę ucapiłem w Witebsku, gdy strzelił do komendanta mojego, wielmożnego pana Marcina Lisa, a później, gdym go lekko przycisnął, wyszczekał psubrat, że go graf usieczony na mord wielmożnego Pana mego nasłał! — odparł wachmistrz i wąsy nastroszył, jak w tęczę, patrząc w poważne oblicze wielkiego hetmana koronnego, który uśmiechu nie mógł ukryć.
— A to ci heca kole pieca! — szepnął pan Lubomirski do pana Liwskiego, podczaszego wielkopolskiego.
— Coście za człek? — spytał pan Nachimowicz wypadłego, drżącego świadka, którego z łap swoich nie wypuszczał surowy wachmistrz.
— Jakób Rysiński... dawny banita i infamis! — zawołał z płaczem. — Graf Bethlen skusił mnie na zabicie pana Marcina Lisa, bo gadał, że jest infamisem i że za zgładzenie go rekuperować cześć swoją mogę.
Sędziowie i instigator surowy nie wiedzieli, co dalej robić mają, lecz podniósł się wtedy pan Marcin Lis i rzekł donośnym głosem:
— Tak wiele i pracowicie na sławę robiwszy i krwi swojej nie szczędząc i nie pojedenkroć przelawszy, rozszerzając imię Polszczy i swoje, tak, że gdzie przedtem niesłychano o narodzie polskim, teraz przez nas wsławiony, w poszanowaniu, lęku i ozdobnej zakwitnął sławie, czego dopiąwszy, doma nam wytchnienia zabroniono, czci umknięto, że blizny swoje liczyć, cnoty dokazać czasu nie dano! Przodkowie nasi, kiedy im coś o Wiekich Łukach albo Pskowie, — przysionku tylko moskiewskiej krainy, — powiadali, taka im odległość słuchającym zdała być, jakoby ten za ostatnim oceanem położony naród. A my, walcząc z tak niezliczonym i butnym narodem, ale i niebem nad miarę zimnym, tamte kraje prawie dziedziczne przewagą swoją uczyniwszy, nieprzebyte drogi i dla miejsc i dla wojsk żelazem sobie pootwierawszy, — nam u granic Polski nieczcią i obelżywością, nieuczciwą śmiercią i sądem srogim grożą bezustannie![7] A my tu nie na leże, ino na bitwę przyjechali, z niewoli męką brzemiennej, w sukurs ojczyźnie miłej pośpieszali, aby Turczynowi, Szwedowi i Tatarowi kłów ukazywać sierdzistych i macierzy ziemi obronę skuteczną dawać. Takaż to nas wojowników bez strachu, co pogardę dla śmierci w sercach żywią, nagroda w ziemi ojców i dziadów spotyka?!
Podniósł głowę junak, drapieżnym wzrokiem oglądał twarze sędziów i instigatora, srogiego pana Macieja Sawickiego, zdawało się groził komuś, kto krzywdę sumieniu rycerskiemu i sławie zadał, i czekał.
Milczał sąd, aż podniósł się wielki hetman koronny, pan Stanisław Lubomirski i rzekł wielkim głosem:
— Niewinien ów rycerz! Znam go i w potrzebie bitewnej nie raz i nie dwa widziałem, a słyszałem od ludzi wiarogodnych siła o nim. Jak orzeł, ich szlakiem zaleciał on tam, gdzie ino zwierz dziki i nieznane ludy pogańskie w śniegach głębokich ryją swój ślad. Niewinien i, oby tacy na kamieniu się rodzili, panowie bracia! Władzą swoją hetmańską processus owy przecinam, a waści, panie Lis, o wierną służbę dla Rzeczypospolitej proszę, albowiem ona o cnych synach swych w niepamięci nie ostanie!...
Powstał huk i krzyki się zerwały.
Sędziowie i instigator uchodzili mocno zmieszani, słyszeli, jak surowy Mazur mruczał, patrząc na nich łakomie:
— Ej ziec, siepeknę was! Ciapukapusta!
I jeszcze coś dodał, a co niewiadomo, acz tłoczące się dokoła młodego rycerza i wachmistrza szlachcianki, nagle pokraśniały i chichotały pokryjomu, ale powtórzyć słów imć Jana Starościaka za nic nie chciały.
Ściskali ręce i w ramiona brali pana Marcina wielki hetman i podczaszyc wielkopolski, panowie Aleksander Sapieha, Rzeczycki, Rusinowski, Pac i inni, co go znali i w czci mieli.
Nareszcie przypadła do Marcina Lisa starościanka rawska, urodziwa i słodka panna Krystyna Czaplińska, rękę mu ucałowała, a później na piersi łzami zlane liczko ukryła. Podbiegli sędziwi, bitni Lisowie — kulawy pan Karol i bezręki pan Ignacy, starosta rawski — rodzic Krzysi, stali i patrzyli na siebie bez słów, bo serca same mówiły.
Staliby tak długo, gdy nagle srogi wachmistrz huknął całą gardziel:
— Vivat pan komendant Lis! Vivat jaśnie wielmożna panienka! Na szczęśliwe życie!
Podniosła się burza okrzyków, aż pan Maciej Sawicki z trwogą z izby sędziowskiej wyjrzał i łysinę chustą czerwoną i zatabaczoną otarł.
— W drogę teraz! — zakrzyknął pan Karol. — Matczysko biedaczka, mosterdzieju, trwoży się i troska, a ksiądz-kanonik w kaplicy Królowej z Ostrej Bramy ze stułą czeka... Do Wilna jedziemy!
— Vivat Lisowie młodzi! Cześć! Sława! Długie lata zacnemu stadłu rycerskiemu!
— Ależ ten graf Bethlen wybrał się na pana Lisa, tak burmistrz gdański na króla! — ze śmiechem zawołał jakiś młody szlachcic — lala stołeczna.
Spojrzał na niego srogi Mazur — wachmistrz, imć Jan Starościak i burknął:
— Dwa razy po czuprynie się poskrobiesz, niżli się raz do naszej zerwiesz!
Pomyślał chwilę i jeszcze coś dodał, a, snadź, coś siarczystego, ba paniczyk aż się żachnął i pokraśniał.

Paryż, październik, listopad 1928 r.

KONIEC.






  1. Hej-że, sieknę ciebie, Niemcze!
  2. Taniec włoski.
  3. Cios szablą.
  4. Proces i śledztwo.
  5. W ręce prokuratora.
  6. Adwokat.
  7. Z autentycznego dokumentu XVII w.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.