Przejdź do zawartości

Letkiewicz

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Letkiewicz
Podtytuł Sylwetka
Pochodzenie Z pola i z bruku
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LETKIEWICZ.
SYLWETKA.




Rzeczywiście nazywał się on inaczej, ale ponieważ głównie pod tym przydomkiem ludzie go znali, niech więc i we wspomnieniu niniejszem Letkiewiczem zostanie.
Tak ta nazwa do niego przyrosła, tak popularną się stała w małym światku, w którym się obracał, że nie sposób mu jej odebrać.
Szczerze mówiąc, przydomek Letkiewicz był przedewszystkiem darem familijnym, ofiarowanym wesołemu siostrzeńcowi przez poważnych wujów i surowe ciotki; z czasem darowizna ta zyskała zatwierdzenie ze strony ojców i matek, mających córki na wydaniu, a w ostatniej instancyi uznała ją wielka opinia niedużego miasta i okolicy jego w kilkomilowym promieniu.
Nawet najmniejsza mieścina ma swoją wielką opinię, a takiej powadze niepodobna się sprzeciwiać i trzeba jej wyrok przyjąć bez szemrania.
Kto znał w swoim czasie dwóch wujaszków Letkiewicza i dwie jego ciotki, wiedział, że są to mężowie i damy z dobrem sercem; nie było też dla nikogo sekretem, że kiedy Stasiek, mając dwanaście lat życia, stracił rodziców i został na świecie sam jeden, bez funduszów i bez sposobu do życia, wujowie pośpieszyli natychmiast z pomocą i z książęcą hojnością dawali mu... nauki moralne.
Nie jest to wina wujów, ani ciotek, że te perły odskakiwały od chłopaka, jak groch od ściany. Wogóle był on dla swych krewnych przedmiotem ciężkich zmartwień. Młodsza z ciotek jego, pani Adamowa, wdowa po wujaszku Adamie, staruszka dotychczas jeszcze w dobrem zdrowiu żyjąca, lubi opowiadać, jak ciężkie utrapienie miała ze swym siostrzeńcem.
Jest dzień letni, godzina czwarta po południu; najwłaściwsza pora podwieczorku dla osób jadających obiad, według dobrego starego obyczaju, w samo południe, o dwunastej.
Pani Adamowa mieszka w mieście, ale tak jakby na wsi, dom jej bowiem położony przy samej rogatce, tonie w zieleni ogrodu, ma obszerne podwórko i zabudowania gospodarskie, w nich dwie krowy, specyalnie dla masła i śmietanki, gdyż te produkty na targu bywają zwykle fałszowane; parę starych wypasionych klaczy, ponieważ dorożkarskie bywają zwykle narowne i niebezpieczne. Jest wreszcie w tych zabudowaniach i na podwórku dużo drobiu, bo ten, co na targu, licho wie czem bywa pasiony.
Wogóle pani Adamowa lubi mieć wszystko swoje, własne i pewne.
Ma też: listy zastawne, emeryturę po nieboszczyku mężu, porządny dom z ogrodem przy rogatce i dość liczne kółko znajomych i przyjaciółek.
Ponieważ, jako osoba wiekowa i podupadła na nogi, niechętnie fotel opuszcza, a towarzystwo bardzo lubi, przeto przyjmuje u siebie łaskawych znajomych codzień, oprócz piątku, o godzinie czwartej po południu, niezależnie zaś od tego, w niedziele i w święta zaprasza na preferansa, za którym przepada.
Na podwieczorki do pani Adamowej, przychodzą przeważnie damy, chociaż zdarza się, że zabłądzi niekiedy i jaki przedstawiciel płci brzydkiej, ale to najczęściej z prowincyi, gdyż miejscy panowie lubią o tej godzinie sypiać, aby mieć siły do resursy. Na preferansa, przychodzą przeważnie panowie i to dobrzy, doświadczeni gracze, gdyż pani Adamowa z takimi tylko lubi do zielonego stolika zasiadać...
Jest dzień letni: godzina 4-ta po południu. W pokoju jadalnym okna otwarte, wpada przez nie miłe powietrze z ogrodu; czuć rezedę, lewkonię i gwoździki. Stół nakryty białym jak śnieg obrusem, zastawiony porcelaną i srebrem; aromatyczny zapach kawy miesza się z zapachem poziomek, na srebrnym koszyku piętrzy się góra ciasta.
Oprócz gospodyni domu, znajdują się cztery osoby: pani Janowa, pani Michałowa, panna Eugenia i pan Dulski z Trznadlina, wioseczki położonej o kilka mil drogi od miasta, najbliższy sąsiad Letkiewicza.
Panie opowiadają o nowinkach miejskich, gdy je wyczerpały, zapytują co na wsi słychać.
— Ano, pani dobrodziejko — odpowiada basowym głosem pan Dulski — na wsi, jak na wsi, dobrze, że daj panie Boże wytrzymać!... Pana Stanisława niedługo mają licytować.
— Czy być może? — zawołały naraz wszystkie panie — Pisankę sprzedają?!
— A tak, trafia się to niekiedy.
— Taki śliczny folwarczek! Ciekawam co teraz uczyni biedna Stasiowa, gdzie się podzieje z dziećmi?
— Albo ja wiem. Kogo pan Bóg stworzył, tego nie umorzył; będą musieli jakoś biedę klepać. Zresztą pan Stanisław ma bogatych krewnych...
— Jakich krewnych? gdzie? przecież jestem jego rodzoną ciotką i wiem, że nikogo nie ma z bliższych, wszyscy już pomarli, oprócz mnie jednej.
— To też właśnie powiadam — rzekł szlachcic.
— Co właśnie?
— Ano, że pani dobrodziejka, jako tak blizka, zginąć Stachowi nie da... Dobry to w gruncie rzeczy człowiek i, mówiąc między nami, szkodaby go było.
— Chryste Jezu! Ja miałabym go ratować tego Letkiewicza?! A panie Dulski, jeszcze mam do tej pory zdrowe zmysły...
— A cóż to ma do zmysłów, pani dobrodziejko... zdarza się przecież, że ludzie ludzi ratują w potrzebie...
— Ludzi, ale nie Letkiewiczów — odrzekła pani Adamowa. — A może on przez pana robi mi taką propozycyę?...
— Słowem uczciwego człowieka zapewniam panią, że nie. Owszem, podsuwałem mu tę myśl, ofiarowałem nawet pośrednictwo, ale odrzucił, słuchać nie chciał...
— Proszę!
— Nie chciał, niech mi pani wierzy.
— I cóż powiedział?
— Że nie chce...
— No, ale musiał to w jakiś sposób sformułować... Zapewne wyraził się tak, że pan mi tego nie może powtórzyć...
— Owszem mogę, jeżeli pani sobie życzy.
— Więc?
— Powiedział temi słowy: — dziękuję ci, kochany sąsiedzie, za życzliwość, ale cioci Adamowej dajmy pokój... Zacności to kobieta i serce ma złote, więc pocóż ją martwić?...
— Tak się wyraził?...
— Słowo w słowo pani powtarzam, a zna mnie pani, że nie kłamię.
— Jak to jednak czasem i w pustej głowie coś błyśnie. Oczywiście, gdyby prosił, musiałabym odmówić, a to zmartwiłoby mnie ciężko. On wie, że ja mam dobre serce... Nie wymawiam, ale nieraz tego doświadczył. Gdy stracił rodziców, powiadam państwu to było okropne, oboje umarli w jednym kwartale!! Otóż, gdy stracił rodziców, wzięliśmy go chwilowo do siebie. Co ja temu chłopcu w głowę nakładłam, wszystko na nic! Mówię: Stasiu, jesteś sierota, bądź więc zawsze spokojny, cichy i gładko uczesany... Myślicie państwo, że słuchał?... Spokojny był, jak kobiałka za wozem, a głowa! istne wronie gniazdo! Prosiłam męża, żeby go kazał ostrzydz króciutko, przy samej skórze... Rzeczywiście, przez jakieś trzy tygodnie był podobny do ludzi, ale później... prawdziwy jeżozwierz!
— No, to pani dobrodziejko, jeszcze nie zbrodnia...
— Ale nieporządek, panie łaskawy, a nieporządek prowadzi do najgorszych następstw. Trzeba było widzieć jego krawat! Myślicie państwo, że kokarda z przodu? Nigdy; zawsze z tyłu, albo z boku. Jeżeli nie za uchem. U kamizelki miewał zaledwie dwa guziki, u surduta jeden. Dziś kazało się przyszyć, jutro znowuż to samo! Wszystko na nim trzymało się na sznurkach i rzemykach, a gdy raz w nocy przejrzałam jego kieszenie, ażem krzyknęła z podziwu!... Czego tam nie było?... Kreda, gwoździe, chłopski kozik, kawałek siarki, ołówki, chleb, stare bułki, pusty kałamarz, złamana linia, pudełko po papierosach, czerwona farba, piłka, masa sznurków, kawałki drzewa, guziki mosiężne, szkło z okularów...
— Ależ to istny magazyn! — zawołała panna Eugenia.
— Raczej śmietnik — rzekła pani Adamowa z oburzeniem. — O! nie zapomnę nigdy tej chwili... Było późno, godzina jedenasta w nocy... Rozłożyłam te rupiecie na stole i zawołałam mego męża. — Zobacz Adasiu, mówię. Za głowę się złapał!... Wtenczas oboje przyszliśmy do przekonania, że z tego chłopca nic nie będzie, że wyrośnie na Letkiewicza, i tak się też stało.
— Proszę pani — wtrącił pan Dulski — każdy chłopak nosi pełne kieszenie drobiazgów.
— Przepraszam... Nieboszczyk mój mąż mówił mi, że będąc w wieku Stasia, miewał przy sobie tylko chusteczkę do nosa — i nic więcej — bo też mój Adaś inaczej był wychowany. Nie rozpuszczono go, jak tego urwisa... Ale to wszystko jeszcze nic. Mąż mój kazał mu przerobić ubranie ze swego. Materyał prześliczny, mąż używał go przez ośmnaście lat, myślałam, że chłopak dotrzyma, no, choćby dziewięć, niech pięć, niechby wreszcie trzy lata!... Zgadnijcież państwo, jak długo nosił?
— Z pół roku zapewne.
— Ale skąd?! W dwa miesiące z porządnego, eleganckiego nawet ubrania, zrobiły się łachy, gałgany, strzępki, szarpie! A co ja mu nagadałam, dając mu ten śliczny strój... Chodź ostrożnie, siadaj uważnie, strzeż się plam, jak ognia; pamiętaj, żeś sierota, że trzeba dar wuja szanować, że kamizelka ani surdut z nieba ci na głowę nie spadnie... przemawiałam, nie jak ciotka, ale jak rodzona matka... Tymczasem kochany Stasieczek jednem uchem słuchał drugiem wypuszczał, i tego samego dnia jeszcze był na wierzchołku lipy, wpadł w dół po glinie, jeździł na jakimś białym koniu, z którego wszystką sierć zabrał na ubranie, tarzał się z psami w piasku, i później z drugim podobnym sobie łobuzem, bawił się w Izraelitów przechodzących przez Morze Czerwone...
— A to znów co nowego? — zapytał pan Dulski — ja takiej zabawki nie praktykowałem za młodych lat, aczkolwiek przyznaję, że do wszelkich psich figlów byłem pierwszy majster...
— Była kałuża pokryta rdzawą pleśnią, i oni przez nią przechodzili.
— Pyszny chłopak! Uściskałbym go za to!
— I myśmy go oboje, z moim nieboszczykiem mężem uściskali — rzekła z ciężkiem westchnieniem pani Adamowa — przykra to rzecz, na sierotę rękę podnosić, ale dla jego dobra. Za moich czasów w każdym elementarzu było wydrukowane: „Różdżką Duch Święty dziateczki bić radzi...“
Starsze panie kiwały głowami, podzielając oburzenie ciotki, jedna tylko panna Eugenia śmiała się i wyraziła zdanie, że lubi takich łobuzów, gdyż są bardzo zabawni.
— Ach duszko, boś jeszcze młoda i niedoświadczona. My mieliśmy krzyż pański z tym dzieciakiem... Mąż wówczas oddał go do mojej siostry Ireny, której mąż Wincenty był nader energiczny i surowy. Chłopak chodził do szkół; po roku, znowuż wrócił do nas i znów był blizko rok. Nareszcie, z piętnaście lat miał wówczas, przychodzi jednego dnia i powiada: — Kochana cioteczko dziękuję za wszystko dobre, i wyprowadzam się jutro... — Dokąd? Oszalałeś chyba? — A, mówi, wyprowadzam się na przedmieście, do szewca.
— Do szewca?
— Tak panie, tak... Wiem, mówi, że wujostwu ciężko, bo chleb teraz drogi, a mięso ciągle drożeje, zaś szewc daje mi pyszny pokój na poddaszu, śniadanie, obiad, kolacyę, wszelkie wygody... — ale za co, wołam, za co? — Szewckie dzieci mam uczyć... — Ty próżniaku!? — Ja cioteczko, powiada. Szewc śliczny, mówi, czerwony jak pomidor, szewcowa jeszcze czerwieńsza, a szewczyków jest dwóch... Ja już tam dziś obiad jadłem. — Cóż ci dali? pytam, bo mnie to zaciekawiło. — Pyszne jedzenie, powiada, kapuśniak na boczku i groch; najadłem się, że ledwie chodzę, a na kolacyę będą kluski z mlekiem...
— I puściliście go państwo? — zapytał Dulski.
— Po naradzie, puściliśmy. Mąż powiedział, że wszystko jedno: i tak i tak nic z chłopaka nie będzie, niech przynajmniej pracuje, a ja będę miał na niego oko. Co państwo powiecie; był u tego szewca przez dwa lata, a potem już do skończenia szkół miał kondycyę u zamożnego ślusarza.
— Więc skończył jednak szkoły? — spytała panna Eugenia.
— Moja duszko — odrzekła pani Adamowa z westchnieniem, — taki łobuz po drzewach łaził, jak robak, dlaczegoby przez szkoły nie miał przeleźć? Przyznać muszę, że od czasu, gdy się do szewca wyprowadził, oprócz niepokoju, nie kosztował nas wiele. Tyle, że czasem w święto przyszedł na obiad, lub na herbatę, i to tylko, gdy był zaproszony. Po skończeniu szkół, zniknął nam z oczu, tyleśmy tylko wiedzieli, że jest w praktyce gospodarskiej.
— A wiem, wiem — rzekł pan Dulski, — w Okrętkach... pamiętam... chwalili go tam, i właśnie stamtąd dostał się do Wodnicy na rządcę...
— I tam zrobił największe głupstwo, jakie można zrobić — ożenił się...
— Czy to głupstwo? — spytała panna Eugenia.
— Jeżeli biedak bierze panienkę nie mającą nic, prócz ładnej buzi...
— Pani Stasiowa dziś jeszcze piękna kobieta jest — rzekł Dulski, — w okolicy ładniejszej nie masz. To trzeba przyznać, a dziateczkom też nic nie brak; chłopak jak krzemień, dziewczynki istne kwiatuszki.
— No, znam przecież — ładne bo ładne, ale co je czeka? Ojciec Letkiewicz — cóż im zostawi? A mówiliśmy, perswadowali... i ja i mój mąż... Co to pomogło? Perory wysłuchał, a swoją drogą na wesele zapraszał. Z takim ani w prawo, ani w lewo.
— Ale droga pani — rzekła jedna ze starszych dam, — w jakiż sposób pan Stanisław przyszedł do posiadania Pisanki... Wszakże to jego własność?
— Oczywiście — rzekł pan Dulski, — najlepszy dowód, że własność, skoro go za dwa tygodnie licytują.
Gospodyni domu rzekła:
— Widzi pani, takie szczęście. Wziął spadek po wuju Wincentym, owym surowym, o którym wspomniałam przed chwilą. Nieboszczyk mój mąż dziwił się niesłychanie, jak można wogóle takiemu letkiewiczowi, jak Staś, zapisywać kapitał i to stosunkowo dość znaczny, bo jednak było tego piętnaście tysięcy w listach. Mąż mój chciał się w to wdać, żeby Staś pieniędzy do ręki nie brał, żeby fundusz zdeponować w banku, niechby leżał; ale ten łobuz mego męża w ramię pocałował, niby za radę dziękując, ale dał przy tem do zrozumienia, że jest pełnoletni i że posiada swój własny rozum... Cóż robić z szaleńcem?! W pół rok u później słyszymy, że rzucił się na Pisankę. Mąż mój powiada: waryat! Kapitału ma niewiele, wchodzi od razu w długi, w ciężary, zginie.
— Ano, jednak pani dobrodziejko — rzekł pan Dulski, — dziesięć lat już się w tej Pisance trzyma i gospodaruje nie gorzej od każdego z nas. Ciężko mu teraz, bo wszystkim ciężko, ale żeby mu skąd przyszła jaka taka pomoc, toby mógł się z kłopotów wygramolić i jeszcze na pewnych nogach stanąć...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed domem pani Adamowej rozległ się turkot i szanowna wdowca ujrzała przez okno lekką bryczkę, zaprzężoną w parę tęgich, szpakowatych koni.
— Chryste Jezu! — zawołała z przerażeniem — Staś! Jak zapisał o pomoc, a ja przecież tego uczynić nie mogę!
Chciała uprzedzić służącę, żeby ta gościa nie wpuściła; chciała wynaleźć jaką wymówkę, pozór, wykręt, ale już było za późno. Do pokoju wszedł człowiek w sile wieku, trzydziestokilko-letni, blondyn, kształtnie zbudowany, wysoki, o jasnych oczach, uśmiechnięty.
Pani Adamowa, nie mogła się oprzeć zdziwieniu; sądziła, że siostrzeniec przyjdzie do niej zgnębiony, smutny, że uderzy w pokorę, będzie usiłował ciotkę wzruszyć, przemawiać do jej serca, w imieniu rodziny zagrożonej utratą bytu; była pewna, że przyjechał specyalnie po to, tymczasem widzi go uśmiechniętym i wesołym, jak zawsze. Tak przecież nie wygląda człowiek stojący nad brzegiem przepaści.
Pan Stanisław zbliżył się do ciotki i złożył na jej ręku pocałunek.
— Witam kochaną cioteczkę — rzekł — jakże się ciocia miewa?
— Nie szczególnie, bardzo nieszczególnie. Czy można mieć się dobrze w moim wieku?...
— Może ciocia zajęta? może w czem przeszkodziłem?
— E nie... wybierałam się co prawda do kościoła, a ten mój niedołęga Jacek nie może się z zaprzęganiem wyguzdrać.
— Cioteczko, moje konie stoją przed domem.
— Kłaniam uniżenie, jeszcze miłe mi są resztki życia.
— Ależ konie spokojne, jak dzieci.
— Pamiętam ja cię dzieckiem... Z zasady cudzymi końmi nie jeżdżę, o wypadek nie trudno, nie mam ochoty narażać zdrowia.
— Jak ciocia chce... Ja na krótko wpadłem, tylko aby ciocię odwiedzić i doręczyć konfitury od mojej Andzi. Podobno mają być doskonałe.
— Potrzebnie też robiła sobie taki kłopot.
— To bagatelka. W tym roku owoce ogromnie u nas obrodziły, Andzia robi zapasy na zimę, a dowiedziawszy się, że mam dziś być w mieście, prosiła, żebym zawiózł parę słoików dla cioci.
— Andzia robi zapasy na zimę?
— Cóż dziwnego? Z roku na rok to się powtarza.
— Na zimę?
Pan Stanisław spojrzał na ciotkę, nie rozumiejąc pytania.
— To jest... nie... — rzekła — myślałam w tej chwili o czem innem i być może, że... powiedz-że mi po co przyjechałeś do miasta?
— Mam dużo interesów do załatwienia, muszę zrobić niektóre sprawunku dla domu, widzieć się z adwokatem... być w sądzie...
— Aha, w sądzie. Sprawę zapewne masz?
— Nie, muszę tylko zebrać pewne informacye, dotyczące majątku małoletnich sierot po panu Anzelmie, zapewne znała go cioteczka?
— Znałam, ale cóż ty masz z jego sierotami wspólnego?
— Jestem członkiem rady familijnej, w tych dniach odbędzie się pierwsze posiedzenie, więc muszę mieć dokładne wiadomości o stanie majątku. Przejrzę księgę hypoteczną, załatwię sprawunki i za dwie godziny wracam do domu. Ale też cioci stangret rzeczywiście marudzi, dotychczas jeszcze nie zajechał.
— Ja się rozmyśliłam, nie pojadę dziś, każę wyprządz, zostań u mnie na śniadaniu.
— Ciociu, śpieszę się.
— Kwadransik. Chciałabym z tobą pomówić.
— Jestem na usługi kochanej cioci.
— Bo to, widzisz mój kochany, ludzie są ludźmi, cudze sprawy zajmują ich bardziej, niż własne, stąd też plotkarstwo kwitnie. Szczególniej nasze miasto z tego słynie.
— Tak mówią...
— I tak jest w istocie; oto na przykład, w tych dniach, zajmowano się bardzo tobą...
— A cóż mi to szkodzi?
— Zawsze niemiło. Mówiono na przykład, że jesteś w złych interesach, że folwarczek twój wystawiono na sprzedaż...
— To proszę cioci, nie plotka, ale prawda.
— Nie może być?!
— Rzeczywiście... Czy moje interesa majątkowe są w opłakanym stanie, to inna kwestya; że zaś Pisankę wierzyciel chce sprzedać — to fakt.
— I ty mówisz o tem tak spokojnie, tak cię to nic nie obchodzi? Bardzo, bardzo się dziwię. Mnie nie wspomniałeś nic, obcy ludzie mi powiedzieli.
— Kochana ciociu, na cóż miałem mówić, pomódzby mi ciocia nie pomogła, a jeszcze wielka kwestya, czy przyjąłbym pomoc.
— Co?
— Czy przyjąłbym pomoc. Wyraźnie to mówię.
— Dobrze, że mnie o tem uprzedzasz, bo mogłabym była narazić się na przykrość.
— Niech cioteczka przyzna, że takie niebezpieczeństwo było od niej bardzo dalekie.
— Bardzo, albo nie bardzo... zdaje mi się jednak, że będąc w twojem położeniu, nie mogłabym zdobyć się na humor, tak jak ty, i żartować w chwili... bardzo poważnej.
— Więc cóż mam robić, moja ciociu, płakać, czy życie sobie odebrać?
— Człowieku, co mówisz?! Życie sobie odebrać! a żona, dzieci...
— To też nie myślę o rewolwerze, ani nie pogrążam się w otchłań rozpaczy.
— Ale dlaczego się nie martwisz? Jak możesz się śmiać w takiej chwili? Ja, przyznam się szczerze, wstydziłabym się ludziom pokazywać, gdyby mój majątek miano sprzedawać.
— W takim razie dużo ludzi musiałoby z domu nie wychodzić.
— Ale ostatecznie jakże to będzie?
— Ratuję się jak mogę.
— A jeżeli się nie wyratujesz?
— To folwark sprzedadzą.
— I co w takim razie, co wtenczas, gdzie podziejesz żonę, co zrobisz z dziećmi?
— Na to jestem mężem i ojcem, żebym o tem myślał. Dajmy pokój tej rozmowie. Cioteczka gniewa się i rozdrażnia niepotrzebnie, a ja już się nie zmienię; jakim byłem, takim już pozostanę do śmierci.
— Niestety... to prawda. Masz słuszność.
Po odejściu siostrzeńca, ciotka zadumała się. Możeby mu pomódz, fundusz jest... ale nie — na co? Zmarnuje się ten człowiek, tak czy owak, przytem naruszenie kapitału wywołałoby konieczność wprowadzenia pewnych zmian i poprawek do testamentu, który już od dawna jest zrobiony, opieczętowany, powierzony w pewne ręce... Trzebaby znowuż pisać, zmieniać, myśleć o śmierci, a to przedmiot nie wesoły; odbiera apetyt i wywołuje bezsenność.
Lepiej dać pokój. Majątek przeznaczony jest na cele publiczne; takie życzenie wyraził na kilka dni przed śmiercią nieboszczyk mąż i wola jego będzie spełniona. Jest mały legat dla Andzi, żony Stasia, ale bardzo mały, bagatela.
Pani Adamowa uważa, że należałoby go powiększyć, choćby dlatego, że Andzia jest taka miła i dobra, a jej dzieci prześliczne — ale taki ambaras z pisaniem! Okularów szukać, pióra szukać... zastanawiać się, jak myśl swoją wyrazić, może jeszcze zasięgać rady prawnika. Za dużo zachodu. Andzia jest mila i dobra, ale sama sobie winna, że nie ma przyszłości, któż jej kazał wychodzić za Letkiewicza? Kochała go — zapewne, ale to jeszcze nie racya. Miłość miłością a rozsądek rozsądkiem. Trzeba uwzględniać jedno i drugie; lepiej nawet niech będzie rozsądek bez miłości, aniżeli miłość bez rozsądku.
Długoby jeszcze zacna kobiecina zastanawiała się nad tym przedmiotem, lecz nadeszła kucharka i wszczęła jakąś kwestyę kulinarną, która bieg myśli pani Adamowej zwróciła w inną stronę.
Kwestya była tak ważna, że zacna matrona podniosła się z fotelu, i niby ciężki okręt, kołysząc się na obie strony, popłynęła w stronę kuchni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Letkiewicz miał mnóstwo znajomych, a wśród nich wielu takich, którzy mienili się jego przyjaciółmi, był bowiem dla każdego niezmiernie uprzejmy i uczynny, a w towarzystwie wesoły i pożądany; ale w stosunkach blizkiej zażyłości nie pozostawał z nikim, z wyjątkiem niejakiego pana Konstantego, kolegi z ławy szkolnej. Ze wszystkich znajomych ten jeden naprawdę go znał, ze wszystkich przyjaciół ten jeden był prawdziwym jego przyjacielem; to też ile razy pan Stanisław był w mieście, zawsze kolegę odwiedzał, zawsze wstępował do niego, jeżeli nie do mieszkania, to przynajmniej do kantoru fabryki, w której pan Konstanty miał zajęcie jako technik.
Dwaj ci przyjaciele mieli usposobienia wprost sprzeczne: jeden był zawsze wesoły, drugi smutny, ponury prawie; jeden lubił się śmiać i dużo mówić, drugi odzywał się rzadko, a zmarszczka, jakby od natężenia myśli pochodząca, nie schodziła nigdy z jego czoła.
Pomimo takiej różnicy charakterów, a może dla tej właśnie różnicy, kochali się serdecznie.
Właśnie pan Stanisław dążył do swego Kostka, aby choć pół godziny z nim przepędzić.
Szedł spiesznie i nie zauważył znaków, jakie mu z poza szyby sklepowej dawano, a sklep to był pierwszy na całe miasto, handel win i towarów kolonialnych zamożnego i solidnego kupca, punkt zborny inteligencyi miejskiej.
Tu przy kilku stolikach gromadzili się znajomi grupami, po to, aby przy flaszy maślacza, lub zieleniaku, dyskutować o różnych kwestyach chwili.
Dobrzy znajomi dostrzegli przechodzącego przez ulicę pana Stanisława, i chcieli go zaprosić do kompanii. Gruby adwokat zerwał się z krzesła i wybiegł do samych drzwi sklepowych, ale spieszący się nie dostrzegł go.
— Uciekł bestya! — rzekł zasapany jurysta, powracając do stolika.
— Nic straconego, on się jeszcze tu znajdzie — odezwał się jeden z kompanii — bez interesu nie przyjechał, a gdzież co załatwić lepiej, jeżeli nie tu?!
— Oczywiście, jeżeli chodzi o palestrę — rzekł jegomość w złotych okularach, którego tytułowano doktorem.
— No nie tylko — odpowiedziano — sztuka Hipokratesa ma tutaj również swoich przedstawicieli.
— Na to niech szanowny mecenas nie narzeka — odciął się doktor, — bo na wszelki wypadek jest ratunek, a nie bagatela to dla tłuściochów.
— Dajcież panowie pokój... tu nie szpital, żeby o chorobach mówić. Co to przyjemnego?... Szkoda wielka, że Letkiewicz nam uciekł, byłby nas rozweselił, a oczywiście i butelkę postawił.
— Nie o to chodzi, potrafimy i sami.
— Mnie się zdaje, że z nim jakoś niedobrze — rzekł jeden z gości.
— A cóż takiego?
— Doktor z księżyca spadasz, czy co? Wiadomo przecież, że Mandelblat procesuje Stacha, i że może go urządzić...
— Skąd mam o tem wiedzieć, ja spraw nie prowadzę, a z żydami tyle tylko mam do czynienia, że im kiedy niekiedy oglądam języki. Czy naprawdę z Letkiewiczem tak źle?
Casus pascudeus, panie doktorze, może z folwarku wylecieć...
— Od czegóż wy jesteście? Nie możecie poratować przyjaciela.
— A ilu też szanowny konsyliarz poratowałeś suchotników, co?
— To inna rzecz, a suchoty inna.
— Dyabli go nie wezmą — odezwał się milczący dotąd jegomość w okularach — to jest, panie tego, kot; z trzeciego piętra go zrucić, na pazury spadnie i nic mu się nie stanie... chociaż trzeba przyznać, że się w ostatnich czasach trochę zaszłapał.
— Z jakiej przyczyny, dotychczas bo stał nie źle...
— Co wy mówicie: nie źle stał. Ot, wiązał koniec z końcem, jedno urwał, aby drugie załatać, ale któż temu winien?
— Pan coś wiesz, panie mecenasie?
— Może i wiem, ale to nie racya, żebym wam powiedział...
— Ma chyba jakieś wydatki na boku...
— Bagatela! Nieśmiertelne cherchez la femme.
— Chłop przystojny.
— Ale i żonę ma piękną. Nie prawda, doktorze?
— Za piękna, stanowczo za piękna.
— Jak to rozumieć?
— Zdrowa panie, jak samo zdrowie. Gdyby takie były wszystkie, ładniebyśmy wyglądali!
— Zaintrygowaliście mnie. Nie, trudno w to uwierzyć.
— A jednak...
— Licho go wie zresztą. Patrzcie-no, idzie Aronek, ten wszystko wie; co było, co jest, co będzie, ile kto ma groszy w kieszeni. Aronek! chodź-no, co tu robisz, kogo szukasz?
— Ja — rzekł, kłaniając się żyd — patrzę, czy tu nie ma starszego pana z Woli.
— Nie ma, a na cóż ci on potrzebny?
— On mnie? Ja myślę, że ja jemu mogę być prędzej potrzebny...
— Podobno ty wszystkich doskonale znasz, wiesz ile kto ma, ile wydaje, co wart jego majątek? Czy to prawda?
— Dlaczego nie ma być prawda? Żebym ja tego nie wiedział, to nie byłbym faktorem ale szewcem, albo krawcem.
— Co myślisz o panu Letkiewiczu?
— Co ja mam o nim myśleć? W tej chwili nic nie myślę, bo inne pomyślenie mam. Mówiłem, że szukam starszego pana z Woli. On mi zawraca głowę trochę z rzepakiem i sto par także ma ochotę sprzedać.
— Niech sprzedaje: owszem, będzie większy ruch, ale Aronku, kręcisz, nie odpowiadasz na nasze zapytania względem...
— Względem pana z Pisanki. Co tu dużo odpowiadać? To jest porządny pan z nim można handlować.
— Tak, tak, wy lubicie handlować z bankrutem, to wiadoma rzecz.
— Kto panom powiedział, że on bankrut jest?
— Sprzedają mu przecież folwark...
— Ja o tem nie słyszałem.
— Ogłoszenia są.
— Ah, od Mandelblata. Co to znaczy? To nic nie znaczy, panom się zdaje, że Mandelblat jest wilk, że zaraz chce człowieka zjeść. Fe! to porządny kupiec.
— A jednak egzekwuje.
— Jemu się należy, on chce cokolwiek ugryźć, ale nie myśli zjeść od razu. Z nim wszystko można. Chcesz pan tak, niech będzie tak; inaczej, niech będzie inaczej — aby żyć, aby handlować.
— Ja słyszałem — rzekł jurysta, — że Mandelblat chciałby kupić Pisankę dla siebie.
Aronek aż odskoczył.
— Co? Ja — rzekł — mogę się pochwalić, że jestem trochę jego krewny, bywam u niego prawie codzień, faktoruję mu bardzo często.
— Więc cóż to znaczy?
— To dużo znaczy, a ja mogę zaręczyć, jako Mandelblat dotychczas jeszcze, chwalić Boga, nie jest waryat. On ma swój handel, swoje interesa, swój dom; on sobie żyje wygodnie, on jest pan... Taki nie kupi Pisanki, ani Woli, ani żadnego folwarku... To nie jego interes. Fe!...
— Ale odchodzimy od przedmiotu, powiedzże-no nam tylko szczerze, bo nas to interesuje, czy pan Stanisław jest bardzo zaszargany w interesach, czy nie?
Żyd pomyślał przez chwilę.
— Dlaczego ma być zaszargany? My wiemy ile ma dochodu, wiemy ile wydatku. On nie traci, chyba czasem kilka rubli tu, w tym sklepie, z panami. Prócz tego wydaje kilkaset rubli rocznie.
— Na co?
— Otóż właśnie, że i ja tego nie wiem. Może składa, może kupuje listy, dość, że te pieniądze gdzieś giną. Że one nie zostają w mieście to ja wiem doskonale — a dokąd idą, zgadnąć nie mogę. Może kiedyś, tymczasem nie wiadomo. Kłaniam panom, muszę szukać starszego pana z Woli, o ten rzepak, — kupca już mam. Jak który z wielmożnych panów kupi kiedy majątek, a będzie miał do zbycia rzepak, to proszę pamiętać o Aronku. Nie ma w całem mieście takiego mechanika na rzepak, jak ja jestem, a na pszenicę i na wełnę też, nie chwaląc się, i na owies, jęczmień, kartofle, okowitę, chmiel to także nie ma dwóch, ani trzech Aronków — tylko jest jeden Aronek, nieduży żydek — aber git...
— Mamy nitkę! — rzekł jeden z biesiadników.
— Szukajmy kłębka — dorzucił drugi.
— Nie ma co mówić, sprytnie się bestya urządza. O tem tylko nieborak zapomniał, że szydło w worku ukryć się nie da, na żaden sposób.
— Tak — i o tem, że wiedzą sąsiedzi jak kto, panie tego, siedzi.
— Kombinując różne okoliczności, nie trudno przyjść do wniosku...
— Za często bywa w mieście.
— Stanowczo za często.
— Toby jeszcze nic; bywają przecież i inni, ale tych innych się widzi. Miasteczko nasze jest jak latarnia; przyjeżdża na przykład ktoś dajmy na to X. Spytaj pierwszego lepszego żydka, czy jest pan X? — a od razu wyrecytuje: Wyszedł z hotelu o dziewiątej, był w hypotece, później w cukierni umawiał się ze Szmulem o zboże, stamtąd poszli do hotelu, robili kontrakt, później był na obiedzie w restauracyi, teraz jest w sklepie, kupuje żelazo. Jeżeli pan dobrodziej chce go widzieć, niech się pan śpieszy, bo już kazał zaprzęgać i za pół godziny wyjedzie, prawda?
— Ano, bez wątpienia...
— I tu właśnie leży pies — rzekł jurysta, uderzając palcem w stół. — Niechże mi kto powie, gdzie teraz jest nasz kochany Staś?
— Aha... spytaj go, gdy wróci.
— Bądź-co-bądź, szkoda chłopca — dorzucił doktor — tego rodzaju stosuneczki nikomu na dobre nie wychodzą.
— Naturalnie...
Zaczęła się szeroka dysputa, przyjaciele nie szczędzili wyrazów ubolewania i sympatyi, dla wietrznika, który ostatecznie dobry chłop jest, tylko chwilowo wpadł na bezdroża. Zdarzało się to zresztą i zdarza najpoważniejszym obywatelom, ale ci umieli i umieją jakoś zachowywać pozory; Stach je lekceważy, wyzywa po prostu opinię i sam sobie gotuje nieszczęście.
O prawdziwości faktu nikt nie wątpił, bo jakże, skoro wszyscy domyślają się, że tak jest, to oczywiście jest...
Z powodu generalnego ubolewania nad lekkomyślnością przyjaciela wychylono trzy butelki nad program i posiedzenie przeciągnęło się o parę godzin dłużej niż zwykle.
Przypominano sobie rozmaite szczegóły, a że przy kieliszku fantazya bywa bujniejsza, przeto znaleźli się i tacy, którzy mogli zakomunikować zgromadzeniu ciekawe i nader zajmujące szczegóły o powierzchowności tajemniczej osoby. Wywiązała się nawet z tego powodu sprzeczka, bo jeden z przyjaciół pana Stanisława utrzymywał, że na własne oczy widział brunetkę krępą, nizkiego wzrostu; drugi zaś dowodził, że była to blondynka wysoka, o prześlicznej figurze.
Tak czy owak, fakt, że Letkiewicz trochę za dużo sobie pozwala, został przez zgromadzenie skonstatowany, a nazajutrz wiadomość o nim nie była już tajemnicą dla miasta. Obiegłszy cukiernie, restauracye i wogóle wszelkie miejsca zebrań publicznych, dostała się w znacznie powiększonych rozmiarach do domów prywatnych, skąd dotoczyła się aż pod rogatki, do dworku pani Adamowej.
Dwie przyjaciółki podały ploteczkę w sposób nader uroczysty, z początku w półsłówkach, dla tem większego zaciekawienia, wreszcie bez osłonek, w całej grozie.
Zacna matrona aż się poruszyła na fotelu, aż upuściła trzymaną w ręku łyżeczkę.
— Okropna to historya — rzekła, — ale dla mnie bynajmniej nie jest niespodzianką. Ja to od dawna przeczuwałam, domyślałam się. Zawsze letkiewicz! Biedna Andzia, biedne dzieci! Jaka przyszłość je czeka... Słusznie nieboszczyk mój Adaś, świeć Panie nad jego duszą, mawiał, że są ludzie, a raczej są dzieci, zdradzające od najmłodszych lat najgorsze skłonności. Święta prawda, ten chłopak właśnie był z tego gatunku; źle mu z oczów patrzyło, zawsze źle... a ja nieraz mówiłam i do męża i do Ireny i do Wincentego: Przekonacie się, że Stasiek źle skończy... I sprawdza się to, sprawdza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy w dusznej i zadymionej izbie poza sklepowej, odbywała się sesya kondolencyjno-oskarżająca, kiedy badano Aronka, a następnie ubolewano nad losem lekkomyślnego Stacha, ten znajdował się w mieszkaniu swego przyjaciela, w zabudowaniach fabrycznych, na przedmieściu.
Przywitali się serdecznem uściśnieniem.
— Jakże Stachu — zapytał od razu pan Konstanty, — jakże z twoim kłopotem?
— Załatwiony. Sprzedałem trochę zboża, znalazłem amatora na konie, uregulowałem zaległy procent i mam spokój — a przecież i ze zbiorów coś będzie.
— Bo widzisz — rzekł technik, — ja byłem w obawie o ciebie, nawet mi to sen odbierało i wycofałem z banku swoje oszczędności...
— Na co?
— Dla ciebie...
— Niech ci Bóg płaci, mruku, jakie ty masz złote serce!
— Nie dla każdego... Chcesz bierz, w biurku leżą.
— Kiedy już nie trzeba. Dziękuję ci, z całej duszy dziękuję...
— Jak chcesz, ale w razie wypadku pamiętaj, że ja tu mieszkam.
— Wierz mi, że ile razy jestem w mieście, nigdy nie omijam twego domu.
— Bo tak być powinno — rzekł pan Konstanty, a po chwili dodał:
— Ja ci jednak zazdroszczę, Stanisławie.
— Czego?
— Siły... bo ty silny jesteś.
— A czyż ty siły nie masz?
— Mam, wiem o tem, ale moja siła w lichszym gatunku, bo jest jakaś ponura. Ty dźwigasz ciężar z uśmiechem, ja ze zmarszczonem czołem, nieraz z klątwą. Ty się z losem godzisz, a jabym go, szelmę, łamał, gdy mi zapory stawia — jabym go gryzł!
— I straciłbyś zęby — rzekł śmiejąc się Stanisław.
— Prawda, prawda, ale cóż poradzić, gdy kto ma taki temperament, taki charakter? Nazywają mnie mizantropem, nieprzyjacielem ludzi; ty jeden wiesz, że to nieprawda, że pragnąłbym jak najlepiej dla wszystkich... Choćby w tej fabryce; ja dla ich dobra chcę pracować, a oni nie mogą, czy nie chcą poznać się na tem i trują mnie swoją niechęcią. To gorzko. Rozgadałem się przed tobą, ale tylko przed tobą, bo prócz ciebie nikogo nie mam. Rozgadałem się i powtarzam, że ci zazdroszczę tej przedziwnej pogody, jaką masz w duszy. Skąd ty ją bierzesz Stachu, z jakiej ją szkoły wyniosłeś?
Letkiewicz pogładził wąs jasny i rzekł:
— Ze szkoły życia, przyjacielu, ona nauczyła mnie być pobłażliwym i stosować do ludzi właściwą skalę wymagań. Nie z samych bohaterów świat się składa, lecz z ludzi; mało, bardzo mało jest piersi na Fidyaszową miarę, a masa wątłych, szczuplutkich na zwyczajną krawiecką. Kochaj tych cherlaków, czyń im dobrze o ile możesz, i nie wymagaj od wróbla, aby szybował po przestworzach powietrznych, jak orzeł; nie mierz kota miarą lwa, a nie będziesz doznawał rozczarowań i zawodów, oszczędzisz sobie wiele przykrości. Zniechęcasz się do ludzi, którym chcesz dobrze czynić, bo oni cię nie rozumieją, masz ich za niewdzięczników, za zbrodniarzy niemal, a oni są tylko słabi umysłem i nierozwinięci. Zapatruj się na nich z innego stanowiska, a i sąd inny wypadnie, nie będziesz nimi pogardzał, ani nie uczujesz do nich nienawiści. Tacy są, bo innymi być nie mogą. Oto i wszystko, taki jest mój sposób widzenia.
— Ja się na to zdobyć nie mogę. Mnie wszystko truje.
— Bo zdziczałeś w swojem osamotnieniu, przyjedź no do nas, na kilka tygodni, na odpoczynek, my cię wyleczymy z mizantropii.
— Jakto my?
— Ano, ja, moja żona, moje dzieci, nasz dom, wreszcie natura, przyjedź.
— Chciałbym, ale...
— Chciałbyś, to...
— Ciężko... zaskorupiłem się jak ślimak, nabrałem przyzwyczajeń różnych...
— Przemóż się.
— Tak to niby łatwo!
— Więc każ sobie.
— Albo to można?
— A widzisz... Innymbyś chętnie rozkazywał, a sam nad sobą władzy nie masz... No cóż, przyjedziesz?
— Przyjadę.
— Pamiętaj...
Przyjaciele uścisnęli się i w parę godzin później pan Stanisław znalazł się w domu u siebie.
Na jego spotkanie wybiegła śliczna kobieta i troje szczebioczących dzieci.
— Jakże? — szepnęła, przytulając się do jego ramienia.
— Dobrze.
— Z tobą zawsze dobrze, mój drogi.
Nie wiedziała, że cała inteligencya miejska, zwłaszcza niewieścia, opłakuje jej niedolę i los nieszczęśliwy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieś Pisanka leżała nad brzegiem bystrej rzeki; od klęsk powodzi, zabezpieczał ją wał ziemny, który powstrzymywał szalejący żywioł i nie dał mu porywać wątłych chat wieśniaczych. Z wylewu niewiele sobie robiono, ludność Pisanki wychodziła na ratunek wsi bardziej zagrożonych, leżących daleko poza wałem.
Wiosna była nader wczesna, słońce zaczęło przygrzewać, obfite deszcze spadły, śniegi topniały w mgnieniu oka, a lód na rzece pękał z trzaskiem i szerokimi kawałami płynął z biegiem wody.
Zapowiadała się wielka powódź, bo wszystkie strumienie, wszystkie drobne, w lecie zazwyczaj suche, rzeczułki wezbrały. Na polach woda z rowów występowała nad brzegi i zalewała niżej położone łany, łąki wyglądały z daleka jak szerokie jeziora.
Pan Stanisław o swoje mienie był spokojny, gdyż i dwór i folwark były znacznie od brzegów oddalone i leżały na wzgórzu, ale obawiał się o włościan.
Wał wprawdzie był dość mocny, co roku wytrzymywał napór fal, ale takiego wylewu dużego od wielu lat nie było, zachodziła obawa katastrofy.
Robiono co można, aby się przed nią zabezpieczyć, ale nadeszła ona wcześniej, niż się spodziewano, nadeszła podczas ciemniej nocy, nagle. Zwiastował ją nie szum, ale ryk wody wdzierającej się przez szeroki wyłom, zajmującej w mgnieniu oka łąki, ogrody, wdzierającej się do chat, przez drzwi i przez okna.
Wał przerwany!
Ten okrzyk groźny, ta wiadomość straszna, jak piorun wstrząsnęłą całą okolicą.
We dworze zapalono światła, w okolicznych wioskach pozrywali się ludzie ze snu, kto żył ku wodzie biegł.
Zanim zorganizowano pomoc, zebrano się w gromadę, zanim przygotowano łodzie i tratwy, brzask się zrobił i rozjaśnił chociaż o tyle, że można było coś widzieć. Na dachach zalanych domów, drżących pod naporem wody, siedzieli zrozpaczeni ludzie, wołając o ratunek. Głos ich nie dochodził do lądu, bo głuszył go szum wody, ale po gestach rozpaczliwych, po ruchach, można się było domyśleć, jaki jest okropny.
Pierwszą łódź spuszczono na wodę, pierwszy pan Stanisław w nią wskoczył; długiemi, ciężkiemi wiosłami walczono z falą. Za przykładem pierwszej, popłynęła druga, trzecia i czwarta.
Dobili się do zalanych, nie uratowali im mienia, ani dobytku, bo już woda wszystko sprzątnęła, ale ocalono życie kilkudziesięciu biedakom.
Do wieczora prawie trwała ta walka z falą, to wydzieranie ludzi z chłodnych objęć śmierci, ale uratowano wszystkich.
Ostatni przybił do lądu pan Stanisław, przemokły do ostatniej nitki, spracowany, zziębnięty. Dreszcz nim wstrząsał nerwowy.
Biedaków umieszczono jak było można, część do dworu przyjęto, część włościanie sąsiedni do chat swoich zabrali, a woda wciąż szalała.
W wale, niby wzburzonej twierdzy, wyłom się rozszerzał, fala mszcząc się za opór, rwała ziemię kawałami, coraz większą sobie otwierając bramę.
Był to dzień sądny, naprawdę.
Dopiero koło północy, Stach uległ namowom żony i położył się na spoczynek, poleciwszy wprzód, aby go obudzono z brzaskiem dnia.
Tego polecenia spełnić nie było można; dzielny człowiek leżał w gorączce, był nieprzytomny, bredził.
Posłano po lekarzy, robili co mogli, przytomność nie wróciła; w trzy dni później skończył.
I były łzy, rozpacz, pogrzeb, żałoba, wdowa i sieroty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W domu przy rogatkach, u pani Adamowej jest wielkie zgromadzenie.
Nie mogła być na pogrzebie siostrzeńca dla niepogody, dla złej drogi — ale chce wiedzieć szczegóły.
Jest doktor w złotych okularach, jest otyły adwokat, jeszcze kilku panów, kilka pań, razem kilkanaście osób, jest nawet specyalnie zaproszony pan Konstanty, jako przyjaciel nieboszczyka, podobno wykonawca jego ostatniej woli.
Pani Adamowa nie wierzy, aby Letkiewicz mógł mieć ostatnią wolę...
— Jakże to było? — pyta — z czegoż właściwie umarł?
— Komplikacya, pani dobrodziejko, — mówi lekarz.
— Komplikacya... to coś nowego.
— Zapalenie płuc i mózgu. Cały dzień na zimnie, w wodzie... Organizm wprawdzie silny, ale złamał się.
— I po co, po co ten szaleniec się narażał?
— Ratował innych, pani.
— A któż jego teraz poratuje? Zawsze mówiłam, że był lekkomyślny, i że źle skończy... stało się — ratował!... Łatwo to powiedzieć, ale kto da jeść jego żonie i dzieciom?
— Niech się pani o to nie obawia, pamiętał o nich, jest testament — odezwał się pan Konstanty.
— Przepraszam najmocniej — odrzekła matrona, — nie uwierzę, dopóki nie zobaczę... Ja go znałam, tego Stasieczka... znałam go dobrze.
— Owszem, służę pani, rzekł, podając jej ćwiarteczkę papieru.
— To ma być testament?
— Tak.
— To świstek jakiś, kwitek!
— Ma bezwarunkową ważność wobec prawa. Napisany własnoręcznie, przed czterema laty...
— Przed czterema! Jezu Chryste! Dajcież mi okulary! Niech przeczytam...
Podano szkła i dama drżącym głosem czytać zaczęła.
„Droga Andziu! Nikt nie wie kiedy umrze, więc piszę te słowa. Zostawiam wam folwark i polisę na piętnaście tysięcy.“
— Ubezpieczył się!?
— Tak pani.
„Na piętnaście tysięcy — czytała dalej. — To dla was. Wychowaj dzieci na uczciwych ludzi, i wspomnijcie czasem o waszym Stanisławie. Życzę sobie, aby opiekunem przydanym moich dzieci był Konstanty X.
Pisanka, dnia 14 sierpnia 188...
Podpis.“
— Teraz pani wierzy?
— Wierzę.
Nastało milczenie, panowie szeptali po kątach.
Może im się przypomniał Aronek i te kilkaset rubli rocznego wydatku, które nieboszczyk podziewał nie wiadomo gdzie.
— Jak to dziwnie jednak — rzekł półgłosem adwokat.
— A dziwnie, panie dobrodzieju — rzekła pani Adamowa. — Juścić nie ma co mówić, postąpił szlachetnie, uczciwie, o dzieciach pamiętał, ale zawsze musiał to po swojemu zrobić.
— Jakto po swojemu?
— Któż tak pisze akt ważny i uroczysty? Alboż to testament, to jakiś liścik; bilecik do Andzi, zaczyna się. „Kochana Andziu!“ Dajcież państwo pokój! Ten świstek to prawdziwy testament Letkiewicza. Człowiek poważny zrobiłby to inaczej.
— Albo nie zrobiłby wcale — mruknął pan Konstanty, chowając testament do kieszeni.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.