Przejdź do zawartości

Z pola i z bruku/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Z pola i z bruku
Podtytuł Nowelle
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Klemens Junosza.

Z POLA I Z BRUKU.
NOWELLE.
1. Letkiewicz. — 2. Po wincie. — 3. Oficyna.
4. Passyans wyszedł. — 5. Strzelec bez ręki.
6. Państwo Silberbaum w teatrze.
WARSZAWA.
Nakład i druk Emila Skiwskiego.

1897.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 14 Марта 1896 года.








LETKIEWICZ.
SYLWETKA.




Rzeczywiście nazywał się on inaczej, ale ponieważ głównie pod tym przydomkiem ludzie go znali, niech więc i we wspomnieniu niniejszem Letkiewiczem zostanie.
Tak ta nazwa do niego przyrosła, tak popularną się stała w małym światku, w którym się obracał, że nie sposób mu jej odebrać.
Szczerze mówiąc, przydomek Letkiewicz był przedewszystkiem darem familijnym, ofiarowanym wesołemu siostrzeńcowi przez poważnych wujów i surowe ciotki; z czasem darowizna ta zyskała zatwierdzenie ze strony ojców i matek, mających córki na wydaniu, a w ostatniej instancyi uznała ją wielka opinia niedużego miasta i okolicy jego w kilkomilowym promieniu.
Nawet najmniejsza mieścina ma swoją wielką opinię, a takiej powadze niepodobna się sprzeciwiać i trzeba jej wyrok przyjąć bez szemrania.
Kto znał w swoim czasie dwóch wujaszków Letkiewicza i dwie jego ciotki, wiedział, że są to mężowie i damy z dobrem sercem; nie było też dla nikogo sekretem, że kiedy Stasiek, mając dwanaście lat życia, stracił rodziców i został na świecie sam jeden, bez funduszów i bez sposobu do życia, wujowie pośpieszyli natychmiast z pomocą i z książęcą hojnością dawali mu... nauki moralne.
Nie jest to wina wujów, ani ciotek, że te perły odskakiwały od chłopaka, jak groch od ściany. Wogóle był on dla swych krewnych przedmiotem ciężkich zmartwień. Młodsza z ciotek jego, pani Adamowa, wdowa po wujaszku Adamie, staruszka dotychczas jeszcze w dobrem zdrowiu żyjąca, lubi opowiadać, jak ciężkie utrapienie miała ze swym siostrzeńcem.
Jest dzień letni, godzina czwarta po południu; najwłaściwsza pora podwieczorku dla osób jadających obiad, według dobrego starego obyczaju, w samo południe, o dwunastej.
Pani Adamowa mieszka w mieście, ale tak jakby na wsi, dom jej bowiem położony przy samej rogatce, tonie w zieleni ogrodu, ma obszerne podwórko i zabudowania gospodarskie, w nich dwie krowy, specyalnie dla masła i śmietanki, gdyż te produkty na targu bywają zwykle fałszowane; parę starych wypasionych klaczy, ponieważ dorożkarskie bywają zwykle narowne i niebezpieczne. Jest wreszcie w tych zabudowaniach i na podwórku dużo drobiu, bo ten, co na targu, licho wie czem bywa pasiony.
Wogóle pani Adamowa lubi mieć wszystko swoje, własne i pewne.
Ma też: listy zastawne, emeryturę po nieboszczyku mężu, porządny dom z ogrodem przy rogatce i dość liczne kółko znajomych i przyjaciółek.
Ponieważ, jako osoba wiekowa i podupadła na nogi, niechętnie fotel opuszcza, a towarzystwo bardzo lubi, przeto przyjmuje u siebie łaskawych znajomych codzień, oprócz piątku, o godzinie czwartej po południu, niezależnie zaś od tego, w niedziele i w święta zaprasza na preferansa, za którym przepada.
Na podwieczorki do pani Adamowej, przychodzą przeważnie damy, chociaż zdarza się, że zabłądzi niekiedy i jaki przedstawiciel płci brzydkiej, ale to najczęściej z prowincyi, gdyż miejscy panowie lubią o tej godzinie sypiać, aby mieć siły do resursy. Na preferansa, przychodzą przeważnie panowie i to dobrzy, doświadczeni gracze, gdyż pani Adamowa z takimi tylko lubi do zielonego stolika zasiadać...
Jest dzień letni: godzina 4-ta po południu. W pokoju jadalnym okna otwarte, wpada przez nie miłe powietrze z ogrodu; czuć rezedę, lewkonię i gwoździki. Stół nakryty białym jak śnieg obrusem, zastawiony porcelaną i srebrem; aromatyczny zapach kawy miesza się z zapachem poziomek, na srebrnym koszyku piętrzy się góra ciasta.
Oprócz gospodyni domu, znajdują się cztery osoby: pani Janowa, pani Michałowa, panna Eugenia i pan Dulski z Trznadlina, wioseczki położonej o kilka mil drogi od miasta, najbliższy sąsiad Letkiewicza.
Panie opowiadają o nowinkach miejskich, gdy je wyczerpały, zapytują co na wsi słychać.
— Ano, pani dobrodziejko — odpowiada basowym głosem pan Dulski — na wsi, jak na wsi, dobrze, że daj panie Boże wytrzymać!... Pana Stanisława niedługo mają licytować.
— Czy być może? — zawołały naraz wszystkie panie — Pisankę sprzedają?!
— A tak, trafia się to niekiedy.
— Taki śliczny folwarczek! Ciekawam co teraz uczyni biedna Stasiowa, gdzie się podzieje z dziećmi?
— Albo ja wiem. Kogo pan Bóg stworzył, tego nie umorzył; będą musieli jakoś biedę klepać. Zresztą pan Stanisław ma bogatych krewnych...
— Jakich krewnych? gdzie? przecież jestem jego rodzoną ciotką i wiem, że nikogo nie ma z bliższych, wszyscy już pomarli, oprócz mnie jednej.
— To też właśnie powiadam — rzekł szlachcic.
— Co właśnie?
— Ano, że pani dobrodziejka, jako tak blizka, zginąć Stachowi nie da... Dobry to w gruncie rzeczy człowiek i, mówiąc między nami, szkodaby go było.
— Chryste Jezu! Ja miałabym go ratować tego Letkiewicza?! A panie Dulski, jeszcze mam do tej pory zdrowe zmysły...
— A cóż to ma do zmysłów, pani dobrodziejko... zdarza się przecież, że ludzie ludzi ratują w potrzebie...
— Ludzi, ale nie Letkiewiczów — odrzekła pani Adamowa. — A może on przez pana robi mi taką propozycyę?...
— Słowem uczciwego człowieka zapewniam panią, że nie. Owszem, podsuwałem mu tę myśl, ofiarowałem nawet pośrednictwo, ale odrzucił, słuchać nie chciał...
— Proszę!
— Nie chciał, niech mi pani wierzy.
— I cóż powiedział?
— Że nie chce...
— No, ale musiał to w jakiś sposób sformułować... Zapewne wyraził się tak, że pan mi tego nie może powtórzyć...
— Owszem mogę, jeżeli pani sobie życzy.
— Więc?
— Powiedział temi słowy: — dziękuję ci, kochany sąsiedzie, za życzliwość, ale cioci Adamowej dajmy pokój... Zacności to kobieta i serce ma złote, więc pocóż ją martwić?...
— Tak się wyraził?...
— Słowo w słowo pani powtarzam, a zna mnie pani, że nie kłamię.
— Jak to jednak czasem i w pustej głowie coś błyśnie. Oczywiście, gdyby prosił, musiałabym odmówić, a to zmartwiłoby mnie ciężko. On wie, że ja mam dobre serce... Nie wymawiam, ale nieraz tego doświadczył. Gdy stracił rodziców, powiadam państwu to było okropne, oboje umarli w jednym kwartale!! Otóż, gdy stracił rodziców, wzięliśmy go chwilowo do siebie. Co ja temu chłopcu w głowę nakładłam, wszystko na nic! Mówię: Stasiu, jesteś sierota, bądź więc zawsze spokojny, cichy i gładko uczesany... Myślicie państwo, że słuchał?... Spokojny był, jak kobiałka za wozem, a głowa! istne wronie gniazdo! Prosiłam męża, żeby go kazał ostrzydz króciutko, przy samej skórze... Rzeczywiście, przez jakieś trzy tygodnie był podobny do ludzi, ale później... prawdziwy jeżozwierz!
— No, to pani dobrodziejko, jeszcze nie zbrodnia...
— Ale nieporządek, panie łaskawy, a nieporządek prowadzi do najgorszych następstw. Trzeba było widzieć jego krawat! Myślicie państwo, że kokarda z przodu? Nigdy; zawsze z tyłu, albo z boku. Jeżeli nie za uchem. U kamizelki miewał zaledwie dwa guziki, u surduta jeden. Dziś kazało się przyszyć, jutro znowuż to samo! Wszystko na nim trzymało się na sznurkach i rzemykach, a gdy raz w nocy przejrzałam jego kieszenie, ażem krzyknęła z podziwu!... Czego tam nie było?... Kreda, gwoździe, chłopski kozik, kawałek siarki, ołówki, chleb, stare bułki, pusty kałamarz, złamana linia, pudełko po papierosach, czerwona farba, piłka, masa sznurków, kawałki drzewa, guziki mosiężne, szkło z okularów...
— Ależ to istny magazyn! — zawołała panna Eugenia.
— Raczej śmietnik — rzekła pani Adamowa z oburzeniem. — O! nie zapomnę nigdy tej chwili... Było późno, godzina jedenasta w nocy... Rozłożyłam te rupiecie na stole i zawołałam mego męża. — Zobacz Adasiu, mówię. Za głowę się złapał!... Wtenczas oboje przyszliśmy do przekonania, że z tego chłopca nic nie będzie, że wyrośnie na Letkiewicza, i tak się też stało.
— Proszę pani — wtrącił pan Dulski — każdy chłopak nosi pełne kieszenie drobiazgów.
— Przepraszam... Nieboszczyk mój mąż mówił mi, że będąc w wieku Stasia, miewał przy sobie tylko chusteczkę do nosa — i nic więcej — bo też mój Adaś inaczej był wychowany. Nie rozpuszczono go, jak tego urwisa... Ale to wszystko jeszcze nic. Mąż mój kazał mu przerobić ubranie ze swego. Materyał prześliczny, mąż używał go przez ośmnaście lat, myślałam, że chłopak dotrzyma, no, choćby dziewięć, niech pięć, niechby wreszcie trzy lata!... Zgadnijcież państwo, jak długo nosił?
— Z pół roku zapewne.
— Ale skąd?! W dwa miesiące z porządnego, eleganckiego nawet ubrania, zrobiły się łachy, gałgany, strzępki, szarpie! A co ja mu nagadałam, dając mu ten śliczny strój... Chodź ostrożnie, siadaj uważnie, strzeż się plam, jak ognia; pamiętaj, żeś sierota, że trzeba dar wuja szanować, że kamizelka ani surdut z nieba ci na głowę nie spadnie... przemawiałam, nie jak ciotka, ale jak rodzona matka... Tymczasem kochany Stasieczek jednem uchem słuchał drugiem wypuszczał, i tego samego dnia jeszcze był na wierzchołku lipy, wpadł w dół po glinie, jeździł na jakimś białym koniu, z którego wszystką sierć zabrał na ubranie, tarzał się z psami w piasku, i później z drugim podobnym sobie łobuzem, bawił się w Izraelitów przechodzących przez Morze Czerwone...
— A to znów co nowego? — zapytał pan Dulski — ja takiej zabawki nie praktykowałem za młodych lat, aczkolwiek przyznaję, że do wszelkich psich figlów byłem pierwszy majster...
— Była kałuża pokryta rdzawą pleśnią, i oni przez nią przechodzili.
— Pyszny chłopak! Uściskałbym go za to!
— I myśmy go oboje, z moim nieboszczykiem mężem uściskali — rzekła z ciężkiem westchnieniem pani Adamowa — przykra to rzecz, na sierotę rękę podnosić, ale dla jego dobra. Za moich czasów w każdym elementarzu było wydrukowane: „Różdżką Duch Święty dziateczki bić radzi...“
Starsze panie kiwały głowami, podzielając oburzenie ciotki, jedna tylko panna Eugenia śmiała się i wyraziła zdanie, że lubi takich łobuzów, gdyż są bardzo zabawni.
— Ach duszko, boś jeszcze młoda i niedoświadczona. My mieliśmy krzyż pański z tym dzieciakiem... Mąż wówczas oddał go do mojej siostry Ireny, której mąż Wincenty był nader energiczny i surowy. Chłopak chodził do szkół; po roku, znowuż wrócił do nas i znów był blizko rok. Nareszcie, z piętnaście lat miał wówczas, przychodzi jednego dnia i powiada: — Kochana cioteczko dziękuję za wszystko dobre, i wyprowadzam się jutro... — Dokąd? Oszalałeś chyba? — A, mówi, wyprowadzam się na przedmieście, do szewca.
— Do szewca?
— Tak panie, tak... Wiem, mówi, że wujostwu ciężko, bo chleb teraz drogi, a mięso ciągle drożeje, zaś szewc daje mi pyszny pokój na poddaszu, śniadanie, obiad, kolacyę, wszelkie wygody... — ale za co, wołam, za co? — Szewckie dzieci mam uczyć... — Ty próżniaku!? — Ja cioteczko, powiada. Szewc śliczny, mówi, czerwony jak pomidor, szewcowa jeszcze czerwieńsza, a szewczyków jest dwóch... Ja już tam dziś obiad jadłem. — Cóż ci dali? pytam, bo mnie to zaciekawiło. — Pyszne jedzenie, powiada, kapuśniak na boczku i groch; najadłem się, że ledwie chodzę, a na kolacyę będą kluski z mlekiem...
— I puściliście go państwo? — zapytał Dulski.
— Po naradzie, puściliśmy. Mąż powiedział, że wszystko jedno: i tak i tak nic z chłopaka nie będzie, niech przynajmniej pracuje, a ja będę miał na niego oko. Co państwo powiecie; był u tego szewca przez dwa lata, a potem już do skończenia szkół miał kondycyę u zamożnego ślusarza.
— Więc skończył jednak szkoły? — spytała panna Eugenia.
— Moja duszko — odrzekła pani Adamowa z westchnieniem, — taki łobuz po drzewach łaził, jak robak, dlaczegoby przez szkoły nie miał przeleźć? Przyznać muszę, że od czasu, gdy się do szewca wyprowadził, oprócz niepokoju, nie kosztował nas wiele. Tyle, że czasem w święto przyszedł na obiad, lub na herbatę, i to tylko, gdy był zaproszony. Po skończeniu szkół, zniknął nam z oczu, tyleśmy tylko wiedzieli, że jest w praktyce gospodarskiej.
— A wiem, wiem — rzekł pan Dulski, — w Okrętkach... pamiętam... chwalili go tam, i właśnie stamtąd dostał się do Wodnicy na rządcę...
— I tam zrobił największe głupstwo, jakie można zrobić — ożenił się...
— Czy to głupstwo? — spytała panna Eugenia.
— Jeżeli biedak bierze panienkę nie mającą nic, prócz ładnej buzi...
— Pani Stasiowa dziś jeszcze piękna kobieta jest — rzekł Dulski, — w okolicy ładniejszej nie masz. To trzeba przyznać, a dziateczkom też nic nie brak; chłopak jak krzemień, dziewczynki istne kwiatuszki.
— No, znam przecież — ładne bo ładne, ale co je czeka? Ojciec Letkiewicz — cóż im zostawi? A mówiliśmy, perswadowali... i ja i mój mąż... Co to pomogło? Perory wysłuchał, a swoją drogą na wesele zapraszał. Z takim ani w prawo, ani w lewo.
— Ale droga pani — rzekła jedna ze starszych dam, — w jakiż sposób pan Stanisław przyszedł do posiadania Pisanki... Wszakże to jego własność?
— Oczywiście — rzekł pan Dulski, — najlepszy dowód, że własność, skoro go za dwa tygodnie licytują.
Gospodyni domu rzekła:
— Widzi pani, takie szczęście. Wziął spadek po wuju Wincentym, owym surowym, o którym wspomniałam przed chwilą. Nieboszczyk mój mąż dziwił się niesłychanie, jak można wogóle takiemu letkiewiczowi, jak Staś, zapisywać kapitał i to stosunkowo dość znaczny, bo jednak było tego piętnaście tysięcy w listach. Mąż mój chciał się w to wdać, żeby Staś pieniędzy do ręki nie brał, żeby fundusz zdeponować w banku, niechby leżał; ale ten łobuz mego męża w ramię pocałował, niby za radę dziękując, ale dał przy tem do zrozumienia, że jest pełnoletni i że posiada swój własny rozum... Cóż robić z szaleńcem?! W pół rok u później słyszymy, że rzucił się na Pisankę. Mąż mój powiada: waryat! Kapitału ma niewiele, wchodzi od razu w długi, w ciężary, zginie.
— Ano, jednak pani dobrodziejko — rzekł pan Dulski, — dziesięć lat już się w tej Pisance trzyma i gospodaruje nie gorzej od każdego z nas. Ciężko mu teraz, bo wszystkim ciężko, ale żeby mu skąd przyszła jaka taka pomoc, toby mógł się z kłopotów wygramolić i jeszcze na pewnych nogach stanąć...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przed domem pani Adamowej rozległ się turkot i szanowna wdowca ujrzała przez okno lekką bryczkę, zaprzężoną w parę tęgich, szpakowatych koni.
— Chryste Jezu! — zawołała z przerażeniem — Staś! Jak zapisał o pomoc, a ja przecież tego uczynić nie mogę!
Chciała uprzedzić służącę, żeby ta gościa nie wpuściła; chciała wynaleźć jaką wymówkę, pozór, wykręt, ale już było za późno. Do pokoju wszedł człowiek w sile wieku, trzydziestokilko-letni, blondyn, kształtnie zbudowany, wysoki, o jasnych oczach, uśmiechnięty.
Pani Adamowa, nie mogła się oprzeć zdziwieniu; sądziła, że siostrzeniec przyjdzie do niej zgnębiony, smutny, że uderzy w pokorę, będzie usiłował ciotkę wzruszyć, przemawiać do jej serca, w imieniu rodziny zagrożonej utratą bytu; była pewna, że przyjechał specyalnie po to, tymczasem widzi go uśmiechniętym i wesołym, jak zawsze. Tak przecież nie wygląda człowiek stojący nad brzegiem przepaści.
Pan Stanisław zbliżył się do ciotki i złożył na jej ręku pocałunek.
— Witam kochaną cioteczkę — rzekł — jakże się ciocia miewa?
— Nie szczególnie, bardzo nieszczególnie. Czy można mieć się dobrze w moim wieku?...
— Może ciocia zajęta? może w czem przeszkodziłem?
— E nie... wybierałam się co prawda do kościoła, a ten mój niedołęga Jacek nie może się z zaprzęganiem wyguzdrać.
— Cioteczko, moje konie stoją przed domem.
— Kłaniam uniżenie, jeszcze miłe mi są resztki życia.
— Ależ konie spokojne, jak dzieci.
— Pamiętam ja cię dzieckiem... Z zasady cudzymi końmi nie jeżdżę, o wypadek nie trudno, nie mam ochoty narażać zdrowia.
— Jak ciocia chce... Ja na krótko wpadłem, tylko aby ciocię odwiedzić i doręczyć konfitury od mojej Andzi. Podobno mają być doskonałe.
— Potrzebnie też robiła sobie taki kłopot.
— To bagatelka. W tym roku owoce ogromnie u nas obrodziły, Andzia robi zapasy na zimę, a dowiedziawszy się, że mam dziś być w mieście, prosiła, żebym zawiózł parę słoików dla cioci.
— Andzia robi zapasy na zimę?
— Cóż dziwnego? Z roku na rok to się powtarza.
— Na zimę?
Pan Stanisław spojrzał na ciotkę, nie rozumiejąc pytania.
— To jest... nie... — rzekła — myślałam w tej chwili o czem innem i być może, że... powiedz-że mi po co przyjechałeś do miasta?
— Mam dużo interesów do załatwienia, muszę zrobić niektóre sprawunku dla domu, widzieć się z adwokatem... być w sądzie...
— Aha, w sądzie. Sprawę zapewne masz?
— Nie, muszę tylko zebrać pewne informacye, dotyczące majątku małoletnich sierot po panu Anzelmie, zapewne znała go cioteczka?
— Znałam, ale cóż ty masz z jego sierotami wspólnego?
— Jestem członkiem rady familijnej, w tych dniach odbędzie się pierwsze posiedzenie, więc muszę mieć dokładne wiadomości o stanie majątku. Przejrzę księgę hypoteczną, załatwię sprawunki i za dwie godziny wracam do domu. Ale też cioci stangret rzeczywiście marudzi, dotychczas jeszcze nie zajechał.
— Ja się rozmyśliłam, nie pojadę dziś, każę wyprządz, zostań u mnie na śniadaniu.
— Ciociu, śpieszę się.
— Kwadransik. Chciałabym z tobą pomówić.
— Jestem na usługi kochanej cioci.
— Bo to, widzisz mój kochany, ludzie są ludźmi, cudze sprawy zajmują ich bardziej, niż własne, stąd też plotkarstwo kwitnie. Szczególniej nasze miasto z tego słynie.
— Tak mówią...
— I tak jest w istocie; oto na przykład, w tych dniach, zajmowano się bardzo tobą...
— A cóż mi to szkodzi?
— Zawsze niemiło. Mówiono na przykład, że jesteś w złych interesach, że folwarczek twój wystawiono na sprzedaż...
— To proszę cioci, nie plotka, ale prawda.
— Nie może być?!
— Rzeczywiście... Czy moje interesa majątkowe są w opłakanym stanie, to inna kwestya; że zaś Pisankę wierzyciel chce sprzedać — to fakt.
— I ty mówisz o tem tak spokojnie, tak cię to nic nie obchodzi? Bardzo, bardzo się dziwię. Mnie nie wspomniałeś nic, obcy ludzie mi powiedzieli.
— Kochana ciociu, na cóż miałem mówić, pomódzby mi ciocia nie pomogła, a jeszcze wielka kwestya, czy przyjąłbym pomoc.
— Co?
— Czy przyjąłbym pomoc. Wyraźnie to mówię.
— Dobrze, że mnie o tem uprzedzasz, bo mogłabym była narazić się na przykrość.
— Niech cioteczka przyzna, że takie niebezpieczeństwo było od niej bardzo dalekie.
— Bardzo, albo nie bardzo... zdaje mi się jednak, że będąc w twojem położeniu, nie mogłabym zdobyć się na humor, tak jak ty, i żartować w chwili... bardzo poważnej.
— Więc cóż mam robić, moja ciociu, płakać, czy życie sobie odebrać?
— Człowieku, co mówisz?! Życie sobie odebrać! a żona, dzieci...
— To też nie myślę o rewolwerze, ani nie pogrążam się w otchłań rozpaczy.
— Ale dlaczego się nie martwisz? Jak możesz się śmiać w takiej chwili? Ja, przyznam się szczerze, wstydziłabym się ludziom pokazywać, gdyby mój majątek miano sprzedawać.
— W takim razie dużo ludzi musiałoby z domu nie wychodzić.
— Ale ostatecznie jakże to będzie?
— Ratuję się jak mogę.
— A jeżeli się nie wyratujesz?
— To folwark sprzedadzą.
— I co w takim razie, co wtenczas, gdzie podziejesz żonę, co zrobisz z dziećmi?
— Na to jestem mężem i ojcem, żebym o tem myślał. Dajmy pokój tej rozmowie. Cioteczka gniewa się i rozdrażnia niepotrzebnie, a ja już się nie zmienię; jakim byłem, takim już pozostanę do śmierci.
— Niestety... to prawda. Masz słuszność.
Po odejściu siostrzeńca, ciotka zadumała się. Możeby mu pomódz, fundusz jest... ale nie — na co? Zmarnuje się ten człowiek, tak czy owak, przytem naruszenie kapitału wywołałoby konieczność wprowadzenia pewnych zmian i poprawek do testamentu, który już od dawna jest zrobiony, opieczętowany, powierzony w pewne ręce... Trzebaby znowuż pisać, zmieniać, myśleć o śmierci, a to przedmiot nie wesoły; odbiera apetyt i wywołuje bezsenność.
Lepiej dać pokój. Majątek przeznaczony jest na cele publiczne; takie życzenie wyraził na kilka dni przed śmiercią nieboszczyk mąż i wola jego będzie spełniona. Jest mały legat dla Andzi, żony Stasia, ale bardzo mały, bagatela.
Pani Adamowa uważa, że należałoby go powiększyć, choćby dlatego, że Andzia jest taka miła i dobra, a jej dzieci prześliczne — ale taki ambaras z pisaniem! Okularów szukać, pióra szukać... zastanawiać się, jak myśl swoją wyrazić, może jeszcze zasięgać rady prawnika. Za dużo zachodu. Andzia jest mila i dobra, ale sama sobie winna, że nie ma przyszłości, któż jej kazał wychodzić za Letkiewicza? Kochała go — zapewne, ale to jeszcze nie racya. Miłość miłością a rozsądek rozsądkiem. Trzeba uwzględniać jedno i drugie; lepiej nawet niech będzie rozsądek bez miłości, aniżeli miłość bez rozsądku.
Długoby jeszcze zacna kobiecina zastanawiała się nad tym przedmiotem, lecz nadeszła kucharka i wszczęła jakąś kwestyę kulinarną, która bieg myśli pani Adamowej zwróciła w inną stronę.
Kwestya była tak ważna, że zacna matrona podniosła się z fotelu, i niby ciężki okręt, kołysząc się na obie strony, popłynęła w stronę kuchni.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Letkiewicz miał mnóstwo znajomych, a wśród nich wielu takich, którzy mienili się jego przyjaciółmi, był bowiem dla każdego niezmiernie uprzejmy i uczynny, a w towarzystwie wesoły i pożądany; ale w stosunkach blizkiej zażyłości nie pozostawał z nikim, z wyjątkiem niejakiego pana Konstantego, kolegi z ławy szkolnej. Ze wszystkich znajomych ten jeden naprawdę go znał, ze wszystkich przyjaciół ten jeden był prawdziwym jego przyjacielem; to też ile razy pan Stanisław był w mieście, zawsze kolegę odwiedzał, zawsze wstępował do niego, jeżeli nie do mieszkania, to przynajmniej do kantoru fabryki, w której pan Konstanty miał zajęcie jako technik.
Dwaj ci przyjaciele mieli usposobienia wprost sprzeczne: jeden był zawsze wesoły, drugi smutny, ponury prawie; jeden lubił się śmiać i dużo mówić, drugi odzywał się rzadko, a zmarszczka, jakby od natężenia myśli pochodząca, nie schodziła nigdy z jego czoła.
Pomimo takiej różnicy charakterów, a może dla tej właśnie różnicy, kochali się serdecznie.
Właśnie pan Stanisław dążył do swego Kostka, aby choć pół godziny z nim przepędzić.
Szedł spiesznie i nie zauważył znaków, jakie mu z poza szyby sklepowej dawano, a sklep to był pierwszy na całe miasto, handel win i towarów kolonialnych zamożnego i solidnego kupca, punkt zborny inteligencyi miejskiej.
Tu przy kilku stolikach gromadzili się znajomi grupami, po to, aby przy flaszy maślacza, lub zieleniaku, dyskutować o różnych kwestyach chwili.
Dobrzy znajomi dostrzegli przechodzącego przez ulicę pana Stanisława, i chcieli go zaprosić do kompanii. Gruby adwokat zerwał się z krzesła i wybiegł do samych drzwi sklepowych, ale spieszący się nie dostrzegł go.
— Uciekł bestya! — rzekł zasapany jurysta, powracając do stolika.
— Nic straconego, on się jeszcze tu znajdzie — odezwał się jeden z kompanii — bez interesu nie przyjechał, a gdzież co załatwić lepiej, jeżeli nie tu?!
— Oczywiście, jeżeli chodzi o palestrę — rzekł jegomość w złotych okularach, którego tytułowano doktorem.
— No nie tylko — odpowiedziano — sztuka Hipokratesa ma tutaj również swoich przedstawicieli.
— Na to niech szanowny mecenas nie narzeka — odciął się doktor, — bo na wszelki wypadek jest ratunek, a nie bagatela to dla tłuściochów.
— Dajcież panowie pokój... tu nie szpital, żeby o chorobach mówić. Co to przyjemnego?... Szkoda wielka, że Letkiewicz nam uciekł, byłby nas rozweselił, a oczywiście i butelkę postawił.
— Nie o to chodzi, potrafimy i sami.
— Mnie się zdaje, że z nim jakoś niedobrze — rzekł jeden z gości.
— A cóż takiego?
— Doktor z księżyca spadasz, czy co? Wiadomo przecież, że Mandelblat procesuje Stacha, i że może go urządzić...
— Skąd mam o tem wiedzieć, ja spraw nie prowadzę, a z żydami tyle tylko mam do czynienia, że im kiedy niekiedy oglądam języki. Czy naprawdę z Letkiewiczem tak źle?
Casus pascudeus, panie doktorze, może z folwarku wylecieć...
— Od czegóż wy jesteście? Nie możecie poratować przyjaciela.
— A ilu też szanowny konsyliarz poratowałeś suchotników, co?
— To inna rzecz, a suchoty inna.
— Dyabli go nie wezmą — odezwał się milczący dotąd jegomość w okularach — to jest, panie tego, kot; z trzeciego piętra go zrucić, na pazury spadnie i nic mu się nie stanie... chociaż trzeba przyznać, że się w ostatnich czasach trochę zaszłapał.
— Z jakiej przyczyny, dotychczas bo stał nie źle...
— Co wy mówicie: nie źle stał. Ot, wiązał koniec z końcem, jedno urwał, aby drugie załatać, ale któż temu winien?
— Pan coś wiesz, panie mecenasie?
— Może i wiem, ale to nie racya, żebym wam powiedział...
— Ma chyba jakieś wydatki na boku...
— Bagatela! Nieśmiertelne cherchez la femme.
— Chłop przystojny.
— Ale i żonę ma piękną. Nie prawda, doktorze?
— Za piękna, stanowczo za piękna.
— Jak to rozumieć?
— Zdrowa panie, jak samo zdrowie. Gdyby takie były wszystkie, ładniebyśmy wyglądali!
— Zaintrygowaliście mnie. Nie, trudno w to uwierzyć.
— A jednak...
— Licho go wie zresztą. Patrzcie-no, idzie Aronek, ten wszystko wie; co było, co jest, co będzie, ile kto ma groszy w kieszeni. Aronek! chodź-no, co tu robisz, kogo szukasz?
— Ja — rzekł, kłaniając się żyd — patrzę, czy tu nie ma starszego pana z Woli.
— Nie ma, a na cóż ci on potrzebny?
— On mnie? Ja myślę, że ja jemu mogę być prędzej potrzebny...
— Podobno ty wszystkich doskonale znasz, wiesz ile kto ma, ile wydaje, co wart jego majątek? Czy to prawda?
— Dlaczego nie ma być prawda? Żebym ja tego nie wiedział, to nie byłbym faktorem ale szewcem, albo krawcem.
— Co myślisz o panu Letkiewiczu?
— Co ja mam o nim myśleć? W tej chwili nic nie myślę, bo inne pomyślenie mam. Mówiłem, że szukam starszego pana z Woli. On mi zawraca głowę trochę z rzepakiem i sto par także ma ochotę sprzedać.
— Niech sprzedaje: owszem, będzie większy ruch, ale Aronku, kręcisz, nie odpowiadasz na nasze zapytania względem...
— Względem pana z Pisanki. Co tu dużo odpowiadać? To jest porządny pan z nim można handlować.
— Tak, tak, wy lubicie handlować z bankrutem, to wiadoma rzecz.
— Kto panom powiedział, że on bankrut jest?
— Sprzedają mu przecież folwark...
— Ja o tem nie słyszałem.
— Ogłoszenia są.
— Ah, od Mandelblata. Co to znaczy? To nic nie znaczy, panom się zdaje, że Mandelblat jest wilk, że zaraz chce człowieka zjeść. Fe! to porządny kupiec.
— A jednak egzekwuje.
— Jemu się należy, on chce cokolwiek ugryźć, ale nie myśli zjeść od razu. Z nim wszystko można. Chcesz pan tak, niech będzie tak; inaczej, niech będzie inaczej — aby żyć, aby handlować.
— Ja słyszałem — rzekł jurysta, — że Mandelblat chciałby kupić Pisankę dla siebie.
Aronek aż odskoczył.
— Co? Ja — rzekł — mogę się pochwalić, że jestem trochę jego krewny, bywam u niego prawie codzień, faktoruję mu bardzo często.
— Więc cóż to znaczy?
— To dużo znaczy, a ja mogę zaręczyć, jako Mandelblat dotychczas jeszcze, chwalić Boga, nie jest waryat. On ma swój handel, swoje interesa, swój dom; on sobie żyje wygodnie, on jest pan... Taki nie kupi Pisanki, ani Woli, ani żadnego folwarku... To nie jego interes. Fe!...
— Ale odchodzimy od przedmiotu, powiedzże-no nam tylko szczerze, bo nas to interesuje, czy pan Stanisław jest bardzo zaszargany w interesach, czy nie?
Żyd pomyślał przez chwilę.
— Dlaczego ma być zaszargany? My wiemy ile ma dochodu, wiemy ile wydatku. On nie traci, chyba czasem kilka rubli tu, w tym sklepie, z panami. Prócz tego wydaje kilkaset rubli rocznie.
— Na co?
— Otóż właśnie, że i ja tego nie wiem. Może składa, może kupuje listy, dość, że te pieniądze gdzieś giną. Że one nie zostają w mieście to ja wiem doskonale — a dokąd idą, zgadnąć nie mogę. Może kiedyś, tymczasem nie wiadomo. Kłaniam panom, muszę szukać starszego pana z Woli, o ten rzepak, — kupca już mam. Jak który z wielmożnych panów kupi kiedy majątek, a będzie miał do zbycia rzepak, to proszę pamiętać o Aronku. Nie ma w całem mieście takiego mechanika na rzepak, jak ja jestem, a na pszenicę i na wełnę też, nie chwaląc się, i na owies, jęczmień, kartofle, okowitę, chmiel to także nie ma dwóch, ani trzech Aronków — tylko jest jeden Aronek, nieduży żydek — aber git...
— Mamy nitkę! — rzekł jeden z biesiadników.
— Szukajmy kłębka — dorzucił drugi.
— Nie ma co mówić, sprytnie się bestya urządza. O tem tylko nieborak zapomniał, że szydło w worku ukryć się nie da, na żaden sposób.
— Tak — i o tem, że wiedzą sąsiedzi jak kto, panie tego, siedzi.
— Kombinując różne okoliczności, nie trudno przyjść do wniosku...
— Za często bywa w mieście.
— Stanowczo za często.
— Toby jeszcze nic; bywają przecież i inni, ale tych innych się widzi. Miasteczko nasze jest jak latarnia; przyjeżdża na przykład ktoś dajmy na to X. Spytaj pierwszego lepszego żydka, czy jest pan X? — a od razu wyrecytuje: Wyszedł z hotelu o dziewiątej, był w hypotece, później w cukierni umawiał się ze Szmulem o zboże, stamtąd poszli do hotelu, robili kontrakt, później był na obiedzie w restauracyi, teraz jest w sklepie, kupuje żelazo. Jeżeli pan dobrodziej chce go widzieć, niech się pan śpieszy, bo już kazał zaprzęgać i za pół godziny wyjedzie, prawda?
— Ano, bez wątpienia...
— I tu właśnie leży pies — rzekł jurysta, uderzając palcem w stół. — Niechże mi kto powie, gdzie teraz jest nasz kochany Staś?
— Aha... spytaj go, gdy wróci.
— Bądź-co-bądź, szkoda chłopca — dorzucił doktor — tego rodzaju stosuneczki nikomu na dobre nie wychodzą.
— Naturalnie...
Zaczęła się szeroka dysputa, przyjaciele nie szczędzili wyrazów ubolewania i sympatyi, dla wietrznika, który ostatecznie dobry chłop jest, tylko chwilowo wpadł na bezdroża. Zdarzało się to zresztą i zdarza najpoważniejszym obywatelom, ale ci umieli i umieją jakoś zachowywać pozory; Stach je lekceważy, wyzywa po prostu opinię i sam sobie gotuje nieszczęście.
O prawdziwości faktu nikt nie wątpił, bo jakże, skoro wszyscy domyślają się, że tak jest, to oczywiście jest...
Z powodu generalnego ubolewania nad lekkomyślnością przyjaciela wychylono trzy butelki nad program i posiedzenie przeciągnęło się o parę godzin dłużej niż zwykle.
Przypominano sobie rozmaite szczegóły, a że przy kieliszku fantazya bywa bujniejsza, przeto znaleźli się i tacy, którzy mogli zakomunikować zgromadzeniu ciekawe i nader zajmujące szczegóły o powierzchowności tajemniczej osoby. Wywiązała się nawet z tego powodu sprzeczka, bo jeden z przyjaciół pana Stanisława utrzymywał, że na własne oczy widział brunetkę krępą, nizkiego wzrostu; drugi zaś dowodził, że była to blondynka wysoka, o prześlicznej figurze.
Tak czy owak, fakt, że Letkiewicz trochę za dużo sobie pozwala, został przez zgromadzenie skonstatowany, a nazajutrz wiadomość o nim nie była już tajemnicą dla miasta. Obiegłszy cukiernie, restauracye i wogóle wszelkie miejsca zebrań publicznych, dostała się w znacznie powiększonych rozmiarach do domów prywatnych, skąd dotoczyła się aż pod rogatki, do dworku pani Adamowej.
Dwie przyjaciółki podały ploteczkę w sposób nader uroczysty, z początku w półsłówkach, dla tem większego zaciekawienia, wreszcie bez osłonek, w całej grozie.
Zacna matrona aż się poruszyła na fotelu, aż upuściła trzymaną w ręku łyżeczkę.
— Okropna to historya — rzekła, — ale dla mnie bynajmniej nie jest niespodzianką. Ja to od dawna przeczuwałam, domyślałam się. Zawsze letkiewicz! Biedna Andzia, biedne dzieci! Jaka przyszłość je czeka... Słusznie nieboszczyk mój Adaś, świeć Panie nad jego duszą, mawiał, że są ludzie, a raczej są dzieci, zdradzające od najmłodszych lat najgorsze skłonności. Święta prawda, ten chłopak właśnie był z tego gatunku; źle mu z oczów patrzyło, zawsze źle... a ja nieraz mówiłam i do męża i do Ireny i do Wincentego: Przekonacie się, że Stasiek źle skończy... I sprawdza się to, sprawdza.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy w dusznej i zadymionej izbie poza sklepowej, odbywała się sesya kondolencyjno-oskarżająca, kiedy badano Aronka, a następnie ubolewano nad losem lekkomyślnego Stacha, ten znajdował się w mieszkaniu swego przyjaciela, w zabudowaniach fabrycznych, na przedmieściu.
Przywitali się serdecznem uściśnieniem.
— Jakże Stachu — zapytał od razu pan Konstanty, — jakże z twoim kłopotem?
— Załatwiony. Sprzedałem trochę zboża, znalazłem amatora na konie, uregulowałem zaległy procent i mam spokój — a przecież i ze zbiorów coś będzie.
— Bo widzisz — rzekł technik, — ja byłem w obawie o ciebie, nawet mi to sen odbierało i wycofałem z banku swoje oszczędności...
— Na co?
— Dla ciebie...
— Niech ci Bóg płaci, mruku, jakie ty masz złote serce!
— Nie dla każdego... Chcesz bierz, w biurku leżą.
— Kiedy już nie trzeba. Dziękuję ci, z całej duszy dziękuję...
— Jak chcesz, ale w razie wypadku pamiętaj, że ja tu mieszkam.
— Wierz mi, że ile razy jestem w mieście, nigdy nie omijam twego domu.
— Bo tak być powinno — rzekł pan Konstanty, a po chwili dodał:
— Ja ci jednak zazdroszczę, Stanisławie.
— Czego?
— Siły... bo ty silny jesteś.
— A czyż ty siły nie masz?
— Mam, wiem o tem, ale moja siła w lichszym gatunku, bo jest jakaś ponura. Ty dźwigasz ciężar z uśmiechem, ja ze zmarszczonem czołem, nieraz z klątwą. Ty się z losem godzisz, a jabym go, szelmę, łamał, gdy mi zapory stawia — jabym go gryzł!
— I straciłbyś zęby — rzekł śmiejąc się Stanisław.
— Prawda, prawda, ale cóż poradzić, gdy kto ma taki temperament, taki charakter? Nazywają mnie mizantropem, nieprzyjacielem ludzi; ty jeden wiesz, że to nieprawda, że pragnąłbym jak najlepiej dla wszystkich... Choćby w tej fabryce; ja dla ich dobra chcę pracować, a oni nie mogą, czy nie chcą poznać się na tem i trują mnie swoją niechęcią. To gorzko. Rozgadałem się przed tobą, ale tylko przed tobą, bo prócz ciebie nikogo nie mam. Rozgadałem się i powtarzam, że ci zazdroszczę tej przedziwnej pogody, jaką masz w duszy. Skąd ty ją bierzesz Stachu, z jakiej ją szkoły wyniosłeś?
Letkiewicz pogładził wąs jasny i rzekł:
— Ze szkoły życia, przyjacielu, ona nauczyła mnie być pobłażliwym i stosować do ludzi właściwą skalę wymagań. Nie z samych bohaterów świat się składa, lecz z ludzi; mało, bardzo mało jest piersi na Fidyaszową miarę, a masa wątłych, szczuplutkich na zwyczajną krawiecką. Kochaj tych cherlaków, czyń im dobrze o ile możesz, i nie wymagaj od wróbla, aby szybował po przestworzach powietrznych, jak orzeł; nie mierz kota miarą lwa, a nie będziesz doznawał rozczarowań i zawodów, oszczędzisz sobie wiele przykrości. Zniechęcasz się do ludzi, którym chcesz dobrze czynić, bo oni cię nie rozumieją, masz ich za niewdzięczników, za zbrodniarzy niemal, a oni są tylko słabi umysłem i nierozwinięci. Zapatruj się na nich z innego stanowiska, a i sąd inny wypadnie, nie będziesz nimi pogardzał, ani nie uczujesz do nich nienawiści. Tacy są, bo innymi być nie mogą. Oto i wszystko, taki jest mój sposób widzenia.
— Ja się na to zdobyć nie mogę. Mnie wszystko truje.
— Bo zdziczałeś w swojem osamotnieniu, przyjedź no do nas, na kilka tygodni, na odpoczynek, my cię wyleczymy z mizantropii.
— Jakto my?
— Ano, ja, moja żona, moje dzieci, nasz dom, wreszcie natura, przyjedź.
— Chciałbym, ale...
— Chciałbyś, to...
— Ciężko... zaskorupiłem się jak ślimak, nabrałem przyzwyczajeń różnych...
— Przemóż się.
— Tak to niby łatwo!
— Więc każ sobie.
— Albo to można?
— A widzisz... Innymbyś chętnie rozkazywał, a sam nad sobą władzy nie masz... No cóż, przyjedziesz?
— Przyjadę.
— Pamiętaj...
Przyjaciele uścisnęli się i w parę godzin później pan Stanisław znalazł się w domu u siebie.
Na jego spotkanie wybiegła śliczna kobieta i troje szczebioczących dzieci.
— Jakże? — szepnęła, przytulając się do jego ramienia.
— Dobrze.
— Z tobą zawsze dobrze, mój drogi.
Nie wiedziała, że cała inteligencya miejska, zwłaszcza niewieścia, opłakuje jej niedolę i los nieszczęśliwy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieś Pisanka leżała nad brzegiem bystrej rzeki; od klęsk powodzi, zabezpieczał ją wał ziemny, który powstrzymywał szalejący żywioł i nie dał mu porywać wątłych chat wieśniaczych. Z wylewu niewiele sobie robiono, ludność Pisanki wychodziła na ratunek wsi bardziej zagrożonych, leżących daleko poza wałem.
Wiosna była nader wczesna, słońce zaczęło przygrzewać, obfite deszcze spadły, śniegi topniały w mgnieniu oka, a lód na rzece pękał z trzaskiem i szerokimi kawałami płynął z biegiem wody.
Zapowiadała się wielka powódź, bo wszystkie strumienie, wszystkie drobne, w lecie zazwyczaj suche, rzeczułki wezbrały. Na polach woda z rowów występowała nad brzegi i zalewała niżej położone łany, łąki wyglądały z daleka jak szerokie jeziora.
Pan Stanisław o swoje mienie był spokojny, gdyż i dwór i folwark były znacznie od brzegów oddalone i leżały na wzgórzu, ale obawiał się o włościan.
Wał wprawdzie był dość mocny, co roku wytrzymywał napór fal, ale takiego wylewu dużego od wielu lat nie było, zachodziła obawa katastrofy.
Robiono co można, aby się przed nią zabezpieczyć, ale nadeszła ona wcześniej, niż się spodziewano, nadeszła podczas ciemniej nocy, nagle. Zwiastował ją nie szum, ale ryk wody wdzierającej się przez szeroki wyłom, zajmującej w mgnieniu oka łąki, ogrody, wdzierającej się do chat, przez drzwi i przez okna.
Wał przerwany!
Ten okrzyk groźny, ta wiadomość straszna, jak piorun wstrząsnęłą całą okolicą.
We dworze zapalono światła, w okolicznych wioskach pozrywali się ludzie ze snu, kto żył ku wodzie biegł.
Zanim zorganizowano pomoc, zebrano się w gromadę, zanim przygotowano łodzie i tratwy, brzask się zrobił i rozjaśnił chociaż o tyle, że można było coś widzieć. Na dachach zalanych domów, drżących pod naporem wody, siedzieli zrozpaczeni ludzie, wołając o ratunek. Głos ich nie dochodził do lądu, bo głuszył go szum wody, ale po gestach rozpaczliwych, po ruchach, można się było domyśleć, jaki jest okropny.
Pierwszą łódź spuszczono na wodę, pierwszy pan Stanisław w nią wskoczył; długiemi, ciężkiemi wiosłami walczono z falą. Za przykładem pierwszej, popłynęła druga, trzecia i czwarta.
Dobili się do zalanych, nie uratowali im mienia, ani dobytku, bo już woda wszystko sprzątnęła, ale ocalono życie kilkudziesięciu biedakom.
Do wieczora prawie trwała ta walka z falą, to wydzieranie ludzi z chłodnych objęć śmierci, ale uratowano wszystkich.
Ostatni przybił do lądu pan Stanisław, przemokły do ostatniej nitki, spracowany, zziębnięty. Dreszcz nim wstrząsał nerwowy.
Biedaków umieszczono jak było można, część do dworu przyjęto, część włościanie sąsiedni do chat swoich zabrali, a woda wciąż szalała.
W wale, niby wzburzonej twierdzy, wyłom się rozszerzał, fala mszcząc się za opór, rwała ziemię kawałami, coraz większą sobie otwierając bramę.
Był to dzień sądny, naprawdę.
Dopiero koło północy, Stach uległ namowom żony i położył się na spoczynek, poleciwszy wprzód, aby go obudzono z brzaskiem dnia.
Tego polecenia spełnić nie było można; dzielny człowiek leżał w gorączce, był nieprzytomny, bredził.
Posłano po lekarzy, robili co mogli, przytomność nie wróciła; w trzy dni później skończył.
I były łzy, rozpacz, pogrzeb, żałoba, wdowa i sieroty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W domu przy rogatkach, u pani Adamowej jest wielkie zgromadzenie.
Nie mogła być na pogrzebie siostrzeńca dla niepogody, dla złej drogi — ale chce wiedzieć szczegóły.
Jest doktor w złotych okularach, jest otyły adwokat, jeszcze kilku panów, kilka pań, razem kilkanaście osób, jest nawet specyalnie zaproszony pan Konstanty, jako przyjaciel nieboszczyka, podobno wykonawca jego ostatniej woli.
Pani Adamowa nie wierzy, aby Letkiewicz mógł mieć ostatnią wolę...
— Jakże to było? — pyta — z czegoż właściwie umarł?
— Komplikacya, pani dobrodziejko, — mówi lekarz.
— Komplikacya... to coś nowego.
— Zapalenie płuc i mózgu. Cały dzień na zimnie, w wodzie... Organizm wprawdzie silny, ale złamał się.
— I po co, po co ten szaleniec się narażał?
— Ratował innych, pani.
— A któż jego teraz poratuje? Zawsze mówiłam, że był lekkomyślny, i że źle skończy... stało się — ratował!... Łatwo to powiedzieć, ale kto da jeść jego żonie i dzieciom?
— Niech się pani o to nie obawia, pamiętał o nich, jest testament — odezwał się pan Konstanty.
— Przepraszam najmocniej — odrzekła matrona, — nie uwierzę, dopóki nie zobaczę... Ja go znałam, tego Stasieczka... znałam go dobrze.
— Owszem, służę pani, rzekł, podając jej ćwiarteczkę papieru.
— To ma być testament?
— Tak.
— To świstek jakiś, kwitek!
— Ma bezwarunkową ważność wobec prawa. Napisany własnoręcznie, przed czterema laty...
— Przed czterema! Jezu Chryste! Dajcież mi okulary! Niech przeczytam...
Podano szkła i dama drżącym głosem czytać zaczęła.
„Droga Andziu! Nikt nie wie kiedy umrze, więc piszę te słowa. Zostawiam wam folwark i polisę na piętnaście tysięcy.“
— Ubezpieczył się!?
— Tak pani.
„Na piętnaście tysięcy — czytała dalej. — To dla was. Wychowaj dzieci na uczciwych ludzi, i wspomnijcie czasem o waszym Stanisławie. Życzę sobie, aby opiekunem przydanym moich dzieci był Konstanty X.
Pisanka, dnia 14 sierpnia 188...
Podpis.“
— Teraz pani wierzy?
— Wierzę.
Nastało milczenie, panowie szeptali po kątach.
Może im się przypomniał Aronek i te kilkaset rubli rocznego wydatku, które nieboszczyk podziewał nie wiadomo gdzie.
— Jak to dziwnie jednak — rzekł półgłosem adwokat.
— A dziwnie, panie dobrodzieju — rzekła pani Adamowa. — Juścić nie ma co mówić, postąpił szlachetnie, uczciwie, o dzieciach pamiętał, ale zawsze musiał to po swojemu zrobić.
— Jakto po swojemu?
— Któż tak pisze akt ważny i uroczysty? Alboż to testament, to jakiś liścik; bilecik do Andzi, zaczyna się. „Kochana Andziu!“ Dajcież państwo pokój! Ten świstek to prawdziwy testament Letkiewicza. Człowiek poważny zrobiłby to inaczej.
— Albo nie zrobiłby wcale — mruknął pan Konstanty, chowając testament do kieszeni.





PO WINCIE.




Pan Adam powrócił do domu, o godzinie drugiej po północy.
We dworze było już ciemno, w czworakach i w mieszkaniu ekonoma również. Blady księżyc unosił się nad folwarkiem, oświetlał wysmukłe topole i przygarbione ze starości budynki; stróż nocny, z ogromnym drągiem w ręku, drzemał na progu śpichlerza; trzy wielkie kundle leżały na dziedzińcu.
Była cisza zupełna, nie zamącona żadnym szmerem; blade światło księżycowe kładło się na ścierniskach, na podorywkach świeżych, na łąkach, rudziejących miejscami, wkradało się do ogrodu, którego wszystkie aleje i dróżki, niby płowym kobiercem, pokryte były warstwą zeschłych, opadłych liści.
Pan Adam kazał stangretowi zatrzymać bryczkę przed stajnią, świśnięciem uspokoił kundle, aby nie szczekały i wszedł do dworku o ile mógł najciszej, bez szmeru.
Nie chciał przerywać słodkiego snu swojej małżonki, która w dzień dowodziła częstokroć, że dla człowieka spracowanego niezbędna jest partyjka winta, jako wypoczynek i rozrywka, w nocy zaś z wielkiem ożywieniem wykładała mężowi ten pogląd: że społeczeństwo, w którem ojcowie rodzin przepędzają noce przy kartach musi upaść, jako nie mające żadnych podstaw moralnych i etycznych.
Ponieważ pan Adam umiał to twierdzenie na pamięć, przeto wolał nie budzić małżonki i wślizgnął się do swego pokoju po cichutku, na palcach, z tą prawdziwą zręcznością, jaką się odznaczają koty i mężowie żon wymownych.
Pokój znajdował się na końcu obszernego domu, oddzielony od reszty mieszkania szeregiem innych stancyj, miał tylko jedno okno w ścianie szczytowej i drzwi do ogrodu.
Przez te właśnie drzwi wszedł pan Adam; nie zapalił światła, nie położył się do łóżka lecz usiadł na sofie, oparł głowę na dłoniach i pogrążył się w dumaniu.
Pokój był trochę oświetlony przez księżyc, przez okno widać było resztkę liści drgających na lipie i wysokie łodygi malw kwitnących.
Zegar gdakał monotonnie, za piecem odzywał się świerszcz.
Pan Adam powrócił z wizyty; był właśnie u sąsiada na przyjacielskiem zebraniu, gdzie grano w winta i gawędzono.
Pojechał, aby się rozweselić i rozerwać; a wrócił smutny, zgnębiony i przybity, w najgorszem usposobieniu, pełen zniechęcenia i apatyi.
Śliczna rozrywka! A pragnął jej, pożądał, należała mu się najsłuszniej, po dniu pełnym nieprzyjemnych wrażeń.
Niby właściwie dzień ten nie różnił się szczególnie od innych, nie przyniósł nadzwyczajnych wydarzeń, ani niespodzianek, ale względem dni poprzednich był on ową kroplą, przepełniającą naczynie.
Rozpoczął się od awantury w folwarku: ekonom ubliżył klucznicy z powodu pośladu dla kur. Ekonom miał za sobą słuszność, a klucznica panią, sprawa więc nie była do rozstrzygnięcia łatwą. Ekonom w pierwszej instancyi wygrał, lecz gdy się przebudziła ostatnia instancya, to jest pani, przegrał znowu sromotnie, a że wyrok ogłosiła sama strona wygrywająca, więc miał nieborak co słuchać.
Tegoż dnia była szkoda w lesie, sprawa w sądzie gminnym, parobek okulawił konia, a chłopak od trzody palił papierosa w chlewie i o mało całego folwarku z dymem nie puścił; wreszcie około godziny drugiej po południu powrócił z miasta pachciarz wysłany na zwiady, i przywiózł wiadomość, że wszyscy co najwspanialsi kupcy zbożowi i zarazem najwięksi ryzykanci, mają do żyta obrzydzenie, do pszenicy wstręt, a jeżeli patrzą jeszcze na owies, to więcej przez delikatność dla szlachty, aniżeli przez wzgląd na własny interes.
Zwyczajny dzień, nic osobliwego, taki sam, jak wszystkie inne, a jednak pan Adam czuł się zmęczonym, potrzebował rozrywki, odświeżenia myśli, rozmowy, i pani Adamowa namawiała go, żeby pojechał koniecznie.
Kazał zaprządz. Niedaleko, dwie mile, a konie dobre i drogi jeszcze nie rozchlapane po jesiennemu. W półtorej godziny później znajdował się już pod dachem gościnnego sąsiada, gdzie go przyjęto z otwartemi rękoma, tem bardziej, że akurat brakło partnera.
Wiadoma rzecz, że nie ma lepszej maszyny do zabijania czasu, do zapominania o troskach powszedniego życia, niż wint. Tani, ma się rozumieć, po pół grosza, nie dla marnego zysku przecież, tylko dla zabawy.
Oczywiście zaraz grę rozpoczęto, i naprawdę pan Adam zapatrzony w piki i kara, pochłonięty przez kombinacye gry, zapomniał chwilowo o wszystkich przejściach dnia i znalazł tak pożądany dla umysłu wypoczynek.
Gdyby był po skończeniu gry natychmiast pożegnał towarzystwo i odjechał, byłby powrócił do domu rzeźwiejszy na duchu, wypoczęty i pocieszony, byłby nawet dobry humor, gdyż karta szła i wstał od stolika z błogiem uczuciem zwycięzcy, który wszystkich współzawodników swoich pogromił i rozbił na proszek.
Niestety, po wincie bywa zwykle kolacya, przy kolacyi zaś i po kolacyi rozmowa, a ludzie jednego fachu mają ten chwalebny zwyczaj, że lubią o wspólnych troskach mówić i nawzajem się pocieszać.
Wskutek tego pocieszania, pieczeń z kartoflami, która na razie wydała się panu Adamowi wyśmienitą, po krótkiej chwili rozmowy ogólnej straciła smak; dla tejże samej przyczyny piwo nagle jakby skwaśniało, a herbata nabrała zapachu jakiejś aptecznej mikstury.
Są takie sposoby prowadzenia rozmowy i takie metody wzajemnych pocieszań, i takie rady, z których wynika, że żadnej rady nie ma, a tak zwany punkt wyjścia wcale nie istnieje.
Wartkie kółka gawędy obracały się prawie współcześnie około trzech głównych osi, a mianowicie: cen zboża, nadprodukcyi i parcelacyi.
Wszyscy zgadzali się na jedno: że to, co dziś jest, jest właściwie początkiem, po którym oczywiście nastąpi ciąg dalszy, aby znowu dać miejsce jeszcze dalszemu i jeszcze paskudniejszemu; że zakończenia i epilogu niepodobna przewidzieć, ale że, sądząc z tego, co się dzieje, można się domyślać, że będzie on tragiczny, smutny i ponury, jak noc grudniowa.
Każdy z biorących udział w rozmowie, oprócz pana Adama, który specyalnie po rozrywkę i pocieszenie przyjechał, miał zapas najświeższych i najpewniejszych wiadomości, nadeszłych niewiadomo jaką drogą, ale z najwiarogodniejszych źródeł: że zboża nikt kupować nie będzie, gdyż w całym świecie jest nadprodukcya, że gospodarstwa muszą upaść z kretesem, i że wreszcie, dla tych, którzy mają nieszczęście posiadać ziemię, jedynym środkiem jest: najpierw majątek na kawałeczki rozparcelować, a następnie... utopić się.
Pan Adam był z natury wrażliwy, więc tego rodzaju prognostyki przygnębiły go niezmiernie; stracił humor, do rozmowy się nie mieszał, i zaraz po kolacyi, choć go zatrzymywano koniecznie i namawiano jeszcze na dwa robry, pożegnał towarzystwo i odjechał, dziwiąc się w duchu sąsiadom, że mają ochotę do zabawy, wobec konieczności parcelacyi i utopienia się.
Noc jesienna chłodna była, pan Adam otulił się w burkę, przymykał powieki, usiłował zasnąć, ale na próżno, smutne widma trapiły go ciągle.
I w samej rzeczy, na cóż pracować, zabiegać, walczyć o byt, szarpać się przeciwnościami, jeżeli to nie ma doprowadzić do dobrego rezultatu?
W grze, jeżeli nie idzie, to składa się karty i mówi pas. Dlaczego inaczej postępować w życiu? Powiedzieć pas od razu i dać pokój, uchylić głowę przed twardą koniecznością, machnąć ręką i niech się dzieje, co chce. A jednak szkoda było tylu projektów, tylu zamiarów. Umysł wysilał się na przeróżne kombinacye i zdawałoby się, że niektóre z nich są wcale niezłe i praktyczne.
Deresze biegły po twardej drodze, wózek podskakiwał po jej nierównościach, w bladem świetle księżyca wyraźnie rysowały się wysmukłe topole i przygarbione zabudowania folwarczne.
Pan Adam ujrzał, że jest blizko domu. Wtenczas kazał zatrzymać konie przed stajnią, zeszedł z bryczki i pieszo, przez ogród dostał się do swego pokoju.
Jak się rzekło wyżej, nie zapalił światła, nie położył się do łóżka, lecz usiadł na sofie, wsparł głowę na dłoniach i pogrążył się w głębokiej zadumie.
Oczywiście, miał zamiar pomedytować przez chwilę, a potem dać wypoczynek strudzonym kościom i spocząć jak należy, ale od zamiaru do wykonania bywa czasem bardzo daleko.
Z jednej myśli rodziła się druga, z drugiej trzecia, dziesiąta i setna, później wszystkie, niby sieci w tkaninie, zmieszały się i złożyły na jedno tło szare, jak pochmurne niebo jesienne.
Później na tem tle zaczęły się rysować jakieś kontury, powstawały obrazy, z początku mgliste i niejasne, niby z latarni czarodziejskiej na biały padające ekran, następnie wyraźne, zarysowane ostro, z taką piekielną plastyką, jakby nie obrazami były, lecz samą rzeczywistością, naturą, prawdą najbardziej realną.
Czasem tak bywa. Człowiekowi skłopotanemu, pochłoniętemu przez myśl jakąś, rzeczywistość wydaje się niekiedy niewyraźnym, mglistym obrazem, a natomiast złudzenie, fantazya, przybiera dotykalne niemal kształty rzeczywistości.
Zdawało się panu Adamowi, że się znajduje w jakiejś nieznanej okolicy. Jest ona dość gęsto zaludniona i zabudowana.
Zdaje się, że mieszkańcy jej utrzymują się z rolnictwa, ale dziwne jest ono. Nie widać obszernych łanów pszenicy i żyta, nie złoci się w słońcu wąsaty jęczmień, nie chwieje kiściasty owies.
Na łąkach nie widać wielkich stogów, a i same łąki jakieś nowe. Porznięte są rowami w równych symetrycznych liniach, gdzieniegdzie wznoszą się wysokie amerykańskie wiatraczki do pompowania wody. Na powierzchni koła, zakreślonego promieniem wzroku pana Adama, widać wiele zabudowań. Są to eleganckie domki w stylu szwajcarskim, stajnie, obory i małe stodółki murowane, kryte blachą; gdzieniegdzie wznosi się komin fabryczny, buchający kłębami dymu, a dokoła tych zabudowań ciągną się nie pola, lecz plantacye rozmaitych, nieuprawianych dotąd roślin, ogrody owocowe, lśnią się i błyszczą w słońcu okna licznych inspektów i szklarni; tu widać mały chmielnik, prowadzony na drutach, owdzie chwieją się wysokie łodygi buraków nasiennych i marchwi, tam znów zagon goździków mieni się szkarłatem.
Pomiędzy tymi ogródkami, plantacyami, pólkami, ciągnie się świetna szosa, równa, gładka, jak stół, obsadzona szeregiem grusz wyborowych, obciążonych wspaniałym owocem. Po szosie, na rowerach, jedna za drugą, pędzą baby z koszami produktów na targ, powietrze rozdziera ostry świst lokomotywy, pędzącej do poblizkiej stacyi drogi żelaznej.
Co to za kraj? co za jakiś świat szczególny.
Pan Adam wychodzi na szosę, spotyka jakiegoś przechodnia.
— Panie — zapytuje go — czy nie mógłbyś mi powiedzieć, w jakiej okolicy, w jakiej części świata ja jestem?
— Przecież pan tutejszy — odpowiada przechodzień, patrząc zdumionym wzrokiem.
— Ja? Tutejszy?
— No, jakżeż? Któż pana nie zna? Pan Adam z Maciejówki...
— Doprawdy?
— Szczególne żarty! Nie poznajesz mnie; sąsiad, czy co u licha? Jestem przecież Piotr z Babrańca, twój przyjaciel i zawsze życzliwy sługa.
— Kochane, poczciwe Piotrzysko! Wybacz, sąsiedzie. Zaspałem się trochę i jakoś te zmiany...
— Ano, zapewne, że zmiany. Cóż chcesz? ludzkość idzie naprzód.
— Gdzież się podziały pola? Gdzie zboże?
— Coś tobie jest, Adasiu, robisz takie zapytania, jak gdybyś z księżyca spadł. Jakie zboże? Ktoby zaś zboże siał teraz? Dawniej dobre były takie przesądy, ale dziś... za pół rubla masz korzec najpiękniejszej pszenicy zamorskiej, za dziesiątkę pud chleba, i jeszcze niektórzy piekarze, jako premium dla stałych odbiorców, dodają masło. Kto wobec tego będzie głupi bawić się w zboże?
— Więc to tak. Naturalnie, latifundyów już nie ma!?
— Eh! panie Adamie, nie bierz-że mnie na fundusz! Sam posiadasz największe latifundyum w okolicy i o latifundya pytasz. Że jesteś magnat, że się rozpierasz na całych pięciu włókach ziemi, to jeszcze nie racya, abyś miał drwić z człowieka, który wprawdzie posiada tylko półtorej włóki, ale, bądź-co-bądź jest obywatelem ziemskim i szlachcicem, od dwudziestu czterech pokoleń, biednie licząc.
— Ależ, człowieku...
— Za pozwoleniem, panie Adamie, nie od dziś już widzę, że jesteś pyszny i wywyższasz się nad drugich, dlatego, że masz szczęście.
— Ja, szczęście?
— To żeś onegdaj sprzedał nader korzystnie cały zbiór z plantacyi czosnku, żeś zgarnął do kasy ogniotrwałej tysiące, to cię wbija w dumę.
— Czosnku! Co ty mówisz?
— Nie przypisuj sobie zasługi, bo to podobno pachciarz tę myśli ci podsunął. Powiodło się nadspodziewanie, ale nie tryumfuj jeszcze, sąsiadeczku. Naprzód nie wiem, jak na tę plantacyę zapatrywać się będzie stronnictwo antisemickie, a powtóre na przyszły rok my także potrafimy uprawiać czosnek. Nie święci garnki lepią, pyszny panie!
— Ależ...
— O! przepraszam, kiedym już zaczął, to pozwól mi skończyć. Dawno leżało mi to na sercu i korzystam z okazyi, aby wypowiedzieć co czuję. Nie o powodzenie tu chodzi, ale o dumę twoją. Możesz być pewny, że współka uprawiaczy czarnej rzodkwi nie wybierze cię powtórnie na prezesa, a syndykat plantatorów chrzanu nie powierzy ci także swoich interesów. Będziesz dygnitarzem w towarzystwie hodowli i eksportu pijawek, dlatego że kupiłeś prawie wszystkie udziały, ale niedługo tego... Interes z pijawkami nie jest pewny, stracisz kapitał i spuścisz z tonu, sąsiadeczku.
— Bój się Boga, człowieku!
— Myślisz, że na fasoli zrobisz majątek. A zresztą, owszem, zrób, niech cię tam... Mnie to nic nie przeszkadza, gdyż dorabiam się na gorczycy i fabrykacyi musztardy, ale nie bądź taki zarozumiały, nie pytaj zwykłych śmiertelników o latifundya, skoro jesteś magnatem i posiadasz rozległe obszary.
— Panie Piotrze.
— Przepraszam... bądź pan zdrów!
— Ależ, słówko...
— Nie mam czasu, idę na kolej, aby wysłać depeszę po ocet, a następnie muszę pilnować zbioru estragonu. Nie każdemu płynie złoto za czosnek, inni muszą się męczyć i dobrze napocić, zanim przyjdą do kilku wagonów musztardy...
Z temi słowy zagniewany sąsiad odszedł; pan Adam zawrócił ku domowi.
Prawda, to jego dom, jego folwark, Maciejówka; tylko zupełnie inaczej wygląda, wszystko w miniaturze, wszystko zmniejszone, a jednak jeszcze uchodzi za latifundyum! Dziwne rzeczy, dziwne, ale naturalne. Przeobrażenie, metarfoza, ewolucya. Nieubłagane prawa rządzą ludzkością i folwarkami, człowiek zaś niczem nie rządzi, tylko musi się do różnych praw przystosowywać. Zając, z północy przeniesiony w nasze strony, zmienia białą szerść na rudą, kuropatwa w kraju śniegów białą się staje; dlaczegóżby posiadacz pięciu włók nie miał zostać magnatem, a strat, poniesionych na pszenicy, nie odbił na plantacyach czosnku?
Pan Adam zbliża się do dworku, ciekawy, jak też wygląda jego żona przy takiej zmianie losu, czy wyładniały córeczki, czy zawsze kochają ojca jednakowo?
Postanowił w duchu, że da im pokaźną sumkę na stroje. Kiedy czosnek tak płaci, to trudno, nie trzeba najbliższym żałować. Niech mają, niech wiedzą, że mąż i ojciec o nich pamięta.
Już bierze ręką za klamkę, już ma ją nacisnąć, gdy wtem słyszy odgłos szybkich kroków, sapanie i głos:
— Panie, wielmożny panie. Oj!...
To dawny pachciarz Berek, zadyszany, zaaferowany, biegnie, co mu sił starczy.
— Panie... oj... Niech pan idzie...
— Dokąd?
— Nad staw.
— Po co?
— Aj waj, panie! Tam bitwa jest, tam wojna jest, tam zaraz zacznie się lać krew!... Niech moje wrogi...
— Co ty chcesz?
— Oj, przepraszam, siądę tu na kamieniu, duch ze mnie ucieka. Z rybami zawsze tak.
— Przecież nie jesteś ryba!
— Oj! jeszcze gorszy mam los. Ryba przynajmniej siedzi w wodzie, a ja w ciężkich interesach i w potach.
— Mówże, o co chodzi?
— Proszę pana. Dziś rano przyjechali żydzi z Ogonowa nad staw; chcieli kupić ryb... trochę ryb... parę beczek. Ja sam im powiedziałem, że dziś będzie połów.
— Cóż nadzwyczajnego?
— Nic.
— Więc o cóż alarm?
— Żydki z Ogonowa to bajki, to spokojni ludzie, honorowi ludzie, płacą pieniądze, biorą towar. Tymczasem jeszcze rybacy nie zdążyli zapuścić sieci, przyjechali żydzi z Wykpiszek, też prosto nad staw i też po ryby.
— No i cóż?
— Jakto cóż? Zaczął się zaraz gwałt, awantura, kłótnia, przeklinania. Skakali sobie do oczów. Proszę pana, co tu gadać, ryby to łakomy towar, to pewny towar, przez to ludzie się o niego kłócą.
— Niech ich licho porwie, niech się kłócą, cóż mnie to obchodzi?
— Dlaczego nie obchodzi?
— Bo nie.
— Mnie obchodziło. Ja wdałem się między nich, ja pracowałem, ja zrobiłem zgodę. Mieli kupić cały połów do współki. Wszystko, co tylko się złapie. Już się zrobiło cicho, już siedzieli spokojnie, już czekali. Tymczasem nieszczęście...
— Cóż?
— Patrzymy... od Partaczkowa jadą dwie fury, zawzięci handlarze i gwałtowni ludzie. Od Bosych kaczek dwie fury... samych rozbójników, od Wydmuchów jedna fura tylko, aber git, czyste zbrodniarze!
— No?
— Proszę pana, ja mogłem pogodzić dwie partye, z biedą mogłem poradzić trzem, ale na pięć gatunków handlarzy, na pięć kompanij, ja nie jestem majster, ja nie mam sposobu! Oni się tam kłócą, oni się tam biją, oni sobie oczy wydrapują. Okropnie chciwi na zarobek; psu z gardła potrafią wydrzeć. Trzeba koniecznie, żeby wielmożny pan poszedł i zrobił między nimi zgodę.
— No, to idź do nich i powiedz, niech się uspokoją i czekają. Ja niedługo przyjdę i zrobi się licytacya na ryby.
— Licytacya, śliczne słowo, żebym tak zdrów był. Na takich łajdaków nie ma innego sposobu. Ja zaraz do nich pójdę, ja im powiem coś.
— Dlaczegóż nazywasz ich łajdakami? Przecież to twoi bracia, chcą kupić i zarobić!
— Oni bracia! To tak bracia robią? Nie; za dawniejszych czasów to się nie praktykowało.
— Nie?
— Niby wielmożny pan nie pamięta? Panowie licytowali in minus, a żydki czekali spokojnie, aż cena będzie co się nazywa, nizka... teraz żydki licytują towar i jeszcze się przytem biją, łapserdaki. Czy to rozumnie, czy to porządnie jest?
Pan Adam zapalił cygaro i szedł powoli nad staw, rozmyślając nad tem, że jednak najlepszy system sprzedaży płodów gospodarstwa, to właśnie licytacya.
Szedł powoli, patrząc nie bez zadowolenia na ruchliwą gromadę żydów nad wodą, kłócących się, gestykulujących zawzięcie.
Już go tylko rów oddzielał od nich, trzeba było przejść przez kładkę.
Źle stąpił i upadł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Blady dzień jesienny zaglądał do pokoju, widać było przez okno, jak z lipy spadały resztki liści, malwa wdzięczyła się więdnącymi kwiatami.
Zegar wskazywał wpół do siódmej.
Pan Adam zerwał się z sofy, na której w siedzącej pozycyi przespał kilka godzin.
Obrazy widziane zniknęły, zastąpiła je rzeczywistość.
Pan Adam wyszedł do gospodarstwa. W stodole warczała młocarnia i tłukła kłosy pszeniczne; na dziedzińcu fornale szykowali pługi do orki. Pan Adam powlókł się za nimi, patrzył na szare skiby, kombinował, obliczał, ile ich uprawa kosztuje.
Pomimowoli wzrok jego skierował się na staw. Oczywiście jest masa wody, ale się żydzi nie biją, nie licytują towaru. Jakże mają licytować, kiedy w stawie ryb nie ma?
Od strony lasu nadjechał konno pan Piotr.
— Dzień dobry sąsiedzie — rzekł pan Adam.
— Dzień dobry.
— Nie gniewasz się?
— O co, u licha?
— O te latifundya i plantacye.
— Pierwszy raz słyszę. Skądże ci się to wzięło?
— Ot, widzisz, tak się wyśniło. Wstąp do mnie na herbatę, opowiem. Może to takie halucynacye strapionego człowieka, a może wskazówka na przyszłość. Słuchaj, Piotrusiu, czybyś ty plantował na przykład czosnek?
— Ależ, bracie, pokrzywę będę plantował tylko mi kupców daj na nią!





OFICYNA.
SZKIC.


I.

Byle nie grymasić i nie wymagać za wiele, to w Warszawie można mieć wszelkie dogodności, a nawet komfort, zwłaszcza, jeżeli znajdzie się mieszkanie w porządnym domu i w dobrym punkcie. Pani Zenobia przez kilka lat miała lokal na Kościelnej i było jej dobrze; przez jakiś czas na Zakroczymskiej i również było jej dobrze; później na Przyrynku — doskonale! i byłaby do samej śmierci nie opuściła tego mieszkania pysznego i tej ulicy miłej, gdyby nie nadzwyczajne przyczyny i okoliczności.
Każdy człowiek ma jakieś interesa, widoki na przyszłość, każdy dąży do polepszenia losu — i dla tego celu musi nieraz poświęcić wiele przyjemności osobistych i wyrzec się pewnych przyzwyczajeń. Nie przychodzi to łatwo, ale jak trzeba, to... trzeba.
Pani Zenobia znalazła się w tem położeniu, że musiała zmienić „punkt“ i poszukać dogodniejszego, w części miasta ruchliwej, ożywionej, gdzie fala ludzi od rana do nocy płynie szerokim potokiem.
Nabiegała się kobiecina po całej Warszawie, szukając nowej a dogodnej siedziby i nareszcie znalazła.
Ulica była pryncypalna, punkt doskonały, wszystko tak blizko, że tylko ręką sięgnąć. Sklepik z pieczywem, skład wędlin, sklep z nićmi tuż — a komunikacya z całem miastem, idealna... Tramwaj za tramwajem się toczy, dzwoni, dudni, tylko wskakiwać, kupować bilet i jechać, dokąd dusza zapragnie... Na Kościelnej ani na Przyrynku, takich dogodności nie było.
No — i sam dom! Jaki dom, co za dom!
Ośm okien frontu, trzy piętra, brama jak w fortecy, sień malowana na czerwono, posadzka w niej w deseń, schody białe jak z marmuru, na nich chodnik, na każdem piętrze cynowa panna w negliżu trzyma, w ręce podniesionej wysoko, lampę gazową z kloszem...
Ogromny szyk! Miejscami trochę przybrudzony, gdzieniegdzie odrapany, ale szyk!
No — i jaka ulica, jacy lokatorowie... jakie sąsiedztwa!
Na dole felczer, na pierwszem piętrze dwóch lekarzy, naprzeciwko apteka, o trzy domy dalej zakład pogrzebowy.
W lokalach frontowych, woda na każde żądanie. Można pić ile kto chce, można się kąpać, a na upartego nawet i utopić.
W oficynie dogodności takich nie ma. Gospodarz podobno chciał ponieść koszta i zaprowadzić komfort, ale budowniczy bał się wiercić ścian, gdyż, jak się wyraził, oficyna była krucha jak francuskie ciastko... Poprzedni właściciel, który ją budował, lubił elegancyę i taniość, dał też najmniej kosztowną cegłę, i najtańszą robotę, w nadziei, że się ta oficyna będzie jakoś własnym ciężarem trzymała, a z czasem osiądzie się i ukrzepi jak należy.
Liczono też trochę i na lokatorów, że będą z kategoryi... tych lżejszych.
W rzeczy samej, któżby do mieszkań, złożonych z dwóch pokoików i kuchenki, wprowadzał kasy ogniotrwałe, fortepiany, ciężkie meble, marmurowe posągi! Ot, łóżka żelazne, krzesła wiedeńskie, albo koszykarskiej roboty, mała szafka, komódka, parawan, klatka z kanarkiem, a z kategoryi ciężkich przedmiotów, co najwyżej maszyna do szycia...
Takie ruchomości murów, choćby bardzo delikatnych, nie zarysują, gospodarz może spać spokojnie... Zresztą trzeba oddać cześć zasłudze: — budowniczy, który ongi tę oficynę stawiał, zabezpieczył ją raz na zawsze od wszelkich ciężarem i rozmiarem imponujących ruchomości, zrobiwszy schody tak wązkie, że dwie osoby dobrej tuszy z trudnością minąć się na nich mogły...
W tak zabezpieczonych mieszkaniach, aczkolwiek ciasnych, wilgotnych, i rzadko kiedy, chyba w drodze wyjątkowej łaski, odnawianych, nie brakło jednak nigdy lokatorów, a jeżeli czasem który miał się wyprowadzić, to w godzinę po wywieszeniu karty zgłaszali się już amatorowie, tak że gospodarz, a właściwie rządca, mógł wybierać.
Swoją drogą, na pierwszem piętrze tej kruchej oficyny, pianino było — i dźwięki tego instrumentu rozlegały się nieraz w ciasnem, wysokimi murami otoczonem, podwórku...
Owo pianino stanowiło własność pani Zenobii a dostało się na piętro sposobem wyjątkowym jedynie tylko dzięki silnej woli tej energicznej kobiety.
Znajomi mówili o niej, że gdy się uprze, to nawet objuczonego wielbłąda przez ucho igielne potrafi przepędzić, a właśnie w tym razie uparła się i żadnych perswazyj słuchać nie chciała.
— Proszę pani — mówili tragarze, — my tego pianina na żaden sposób nie wniesiemy...
— A cóż mnie to obchodzi? — odrzekła z godnością.
— Niech pani sama zobaczy, jakie wązkie schody. Niepodobieństwo...
— Jeżeli schody za wązkie, to wnoście przez okno, przez komin, którędy wam się podoba, aby było wniesione.
Zrobiło się małe zbiegowisko: z całego domu zeszły się sługi, z suteren przybiegła gromadka dzieciaków, zjawił się stróż, stróżka z najmłodszym infantem na ręku, nawet sam pan rządca znalazł się przed oficyną.
— Proszę pani — rzekł uprzejmie — to, czego pani żąda, jest niemożliwe...
— A komorne brać z góry było możliwe? — odrzekła pani Zenobia. — Uprzedzam, że dla pańskich niemożliwości kosztownego instrumentu na ulicę nie wyrzucę! Mam córkę i mam pianino i musi ono być w mieszkaniu, choćby przyszło mury rozbijać.
Rządca cofnął się dyskretnie, zdając całą tę sprawę na łaskę losu, tragarze zaś, po odbyciu krótkiej sesyi, pokrzepiwszy siły „na rogu,“ postanowili spróbować szczęścia i pokonać niezwalczone, jak się zdawało, przeszkody.
Przez godzinę blizko, schody były zupełnie zatarasowane, a komunikacya wyższych piętr z parterem przerwana. Nigdy jeszcze tynk z politurą nie całował się tak serdecznie, to też pianino w wielu miejscach wyglądało tak jak gdyby je kto pilnikiem oskrobał, a ściany klatki schodowej, pokaleczone były aż do cegły; ostatecznie jednak pani Zenobia postawiła na swojem... Pianino zajęło honorowy punkt w tak zwanym saloniku, a wieczorem, gdy już ustawiono skromne mebelki, panna Jadwiga zaczęła grać.
Okna były otwarte, a wśród wysokich murów, otaczających podwórko, dźwięki instrumentu rozlegały się głośno. Z oficyn bocznych, z kuchen mieszkań frontowych, powychylały się głowy ciekawe; dzieciaki, korzystając z muzyki, tańczyły zawzięcie po podwórku, a nawet stróż idący zapalać lampki na schodach, zatrzymał się i rzekł do żony:
— Nie ma co gadać; gra pięknie i głośno, niech się inszy kataryniarz schowa...
Panna Jadwiga grała z godzinę, nareszcie zamknęła pianino i rzekła do matki:
— Wie mama, tu jest prześlicznie!...
— Tego nie powiem — odrzekła matka, widocznie mniej do zachwytów skłonna, — na Przyrynku było i lepiej i obszerniej.
— O nie! Tu stanowczo jest ładniej i weselej. Tam był kąt, a tu jest świat, zupełnie co innego.
— Aby nam tylko z tego „świata“ co przyszło.
— Bez wątpienia przyjdzie, niechno tylko szafka będzie gotowa. Stolarz obiecuje na jutro, już tylko brak szyb, a ja upatrzyłam na froncie doskonałe miejsce do przybicia. Mam przeczucie, że doskonale nam tu będzie.
— Ty bo zawsze ze swemi przeczuciami i snami...
— Czy się nie sprawdzają?
— Czasem...
— Ależ zawsze...
— Imaginacya!
— Jednak, mamo, wartoby co zjeść. Narobiłyśmy się przy tej przeprowadzce, a choć ja pasyami lubię przeprowadzki...
— Także gust! Ja bo nie cierpię, to istne piekło.
— Przeciwnie, mamo, to najprzyjemniejsza rozmaitość... Wszystko się rujnuje, przewraca, wynosi — a na nowem mieszkaniu znowuż się ustawia, urządza, przybija... Zawiesza się obrazki i fotografie, zakłada firanki... Wie mama, ja już obmyśliłam.
— Co takiego?
— Wszystkie fotografie pozawieszam inaczej.
— Byle nie dziś, bo już mam dość tego łomotania. W głowie mi huczy...
— Zrobię to jutro, gdy mama wyjdzie na targ, bo tak jak jest, niema żadnego szyku...
— Jak ci się podoba... Samowar już szumi, bułki stróżka przyniosła — są i serdelki.
— Alboż dziś niedziela?
— Wtorek, ale narobiłyśmy się, a z powodu tej utrapionej przeprowadzki nie było obiadu.
— Ach prawda! Najzupełniej o tem zapomniałam.
Panna Jadwiga nakryła stolik w kuchence i nalała herbatę do szklanek.
— Ciekawa jestem — rzekła — jakich tu mamy sąsiadów?...
— Od frontu sklepy i lokatorowie bogaci, a może tylko udający bogatych, a tu w naszej oficynie tak sobie, rozmaici... Niektórych poznałam już.
— Już?
— Przecież nie próżnowałam. W suterenie praczka... dzieci kilkoro, mąż na zarobek chodzi... Cicha jakaś kobiecina, — Na dole malarz, taki co pokoje maluje, widać nie źle się miewa, podobno kilku ludzi zatrudnia.
— Aż kilku?
— A tak. Sama malarka tak mówi, poznałam się z nią, młoda kobieta i porządnie wygląda. Na drugiem piętrze też małżeństwo, starzy ludzie oboje. On podobno emeryturę bierze, nazywają go radcą. Trzymają sługę, a u malarki także sługa jest.
— Bogaci, mogą więc sobie na takie zbytki pozwalać.
— A ty im może zazdrościsz?
— Bynajmniej. Wogóle bez wielu rzeczy mogę się obchodzić, a bez usługi tem bardziej, choćby dlatego, że nikt mi nie dogodzi tak, jak ja sobie. Z pewnością ani malarka, ani ta pani z drugiego piętra takiej usługi, niema.
— Naprawdę?
— No przecież mama jest kucharka znakomita, a ze mnie pokojówka nie zła... Tak mi się zdaje przynajmniej. Ale nie skończyła mama o sąsiadach. Któż mieszka na trzeciem piętrze?
— Nie wiem dokładnie, jakaś rodzina, podobno i córki są... Ojciec pracuje w kantorze. Jutro będę wszystko wiedziała. Jest tu jeszcze niby czwarte piętro, niby facyatka, pod samym dachem i mieszka tam kawaler...
— Kawaler?
— Tak, spokojny człowiek, a jak mówi maglarka, nigdy nie ma go w domu.
Pani Zenobii oczy zaczęły się kleić; zmęczona całodziennem chodzeniem i przeprowadzką, pragnęła spoczynku... Zrozumiała to panna Jadwiga, sprzątnęła szybko ze stołu i posłała łóżka.
— Niech mama idzie spać — rzekła, a po chwili dodała z westchnieniem: — gdzie się to nasz kochany ojciec obraca? Czy ma przynajmniej jakie wygody? Jestem o niego bardzo niespokojna; od trzech tygodni nie miałyśmy listu.
— Nie od trzech tygodni, lecz od miesiąca już... ja dnie liczę. Pisałam, że mieszkanie zmieniamy, więc wie jak adresować. Widocznie bardzo zajęty i czasu nie ma.
— O przepraszam, ojciec dla nas zawsze ma czas, obawiam się...
— Nie...
— Moja Jadwigo, nie mów o obawie i nie rób żadnych przypuszczeń, bo mi to przykrość sprawia. Bóg jest miłosierny, poczekajmy jeszcze kilka dni, list niezawodnie nadejdzie... A teraz, moje dziecko, dobranoc, nakręć zegar i nastaw budzik na siódmą, żebym nie zaspała jutro.
— Dobrze, mamo, dobranoc.
— Dobranoc.
Uklękły; każda przy swojem łóżku i modliły się gorąco, prosząc Boga, aby miał w swej opiece oddalonego męża i ojca, aby mu pozwolił powrócić szczęśliwie z długiej i dalekiej podróży — aby dał zdrowie i powodzenie na nowej siedzibie.
Wkrótce potem światło w oknach pierwszego piętra zagasło — zaraz też zagasło na drugiem i trzeciem, w przypadłych do ziemi okienkach sutereny i na schodach. Podwórko, niby wielka na cztery piętra głęboka studnia, pogrążyło się w ciemności i widać było nad niem tylko maleńki kawałek nieba, przyozdobiony kilkoma gwiazdkami.
Z ulicy dochodził przygłuszony turkot, a zresztą nic już nie mąciło ciszy nocnej. Mieszkańcy oficyny usnęli.





II.

Nazajutrz po południu, kiedy pani Zenobia chciała wyjść na miasto, zastała na schodach wielkie zgromadzenie kobiet, które z ożywieniem niezmiernem, z gestykulacyą opowiadały o jakiemś nadzwyczajnem wydarzeniu.
Gniew i ciekawość zarazem malowały się na ich twarzach, a ponieważ wszystkie te panie mówiły jednocześnie i razem, ponieważ mowa ich gęsto upstrzona była wykrzyknikami, przeto na razie trudno było zrozumieć o co idzie.
— Tego jeszcze nie bywało!
— Pięć lat tu mieszkam, i o niczem podobnem nie słyszałam!
— Awantura! awantura! — powtarzała malarka.
— Proszę pani — przerwała szczupła lokatorka z drugiego piętra. — Co to pięć lat! Ja już jedenasty rok w tym domu siedzę, a także nic podobnego nie widziałam i nie słyszałam... Poczekajcie no panie... chciejcie posłuchać. Znosiłam cierpliwie rozmaite niedogodności: wilgoć, zimno, dym z pieców, ale tego jeszcze nie. Całe szczęście, że nie mam córek, gdyż musiałabym się wyprowadzić, albo natychmiast, albo od miesiąca, nie czekając kwartału. Państwo Kalińscy z trzeciego piętra niezawodnie tak będą musieli postąpić. To trudno, są pewne względy, wobec których... a kto ma córki, ten musi patrzeć na prawo i na lewo, przed siebie i za siebie. Czyż nie prawda, moje kochane panie?
— Przepraszam — wtrąciła pani Zenobia, — widzę, że tu coś zaszło.
— A naturalnie.
— Dziwne, nadzwyczajne rzeczy!...
— Ale co? Chciejcież panie powiedzieć co się zrobiło.
— Ładne rzeczy... bardzo ładne rzeczy!
— Widzi pani — rzekła malarka, zwracając się do pani Zenobii — wczoraj w złą godzinę wymówiłam.
— Co?
— Ano tak, do kogóż ja to mówiłam? oczywiście do pani... tak... tak... pani się dzielnie znalazła z owym fortepianem: nie chciała pani ustąpić rządcy... więc od razu powzięłam dla pani nadzwyczajną sympatyę... Podobała mi się pani ze swojej energii, no... więc opowiedziałam mniej więcej o wszystkich lokatorach tutejszych, jakich pani będzie miała sąsiadów, bo przecież, gdy się gdzie mieszka, to jest niezbędne. Prawda?
— Tak, tak — powtórzyło kilka kobiet.
— Oczywiście, bez obmowy; którą się brzydzę, jak grzechem śmiertelnym, ale tak sobie, oto, z życzliwości, po sąsiedzku, nie mogłam nikogo pominąć, więc wspomniałam też, że na czwartem piętrze, właściwie niby na facyatce, mieszka kawaler, i to jeszcze dodałam, że jest bardzo cichy i porządny...
— Porządny — zawołała z oburzeniem lokatorka drugiego piętra — porządny! Moje panie, gdzie też kto na świecie widział porządnego kawalera i wogóle porządnego mężczyznę?!
— Może gdzie jaki się znajdzie...
— Nigdzie, nigdzie! Oto na przykład mój mąż mógł już zapomnieć, że był kiedyś kawalerem, trzydzieści sześć lat żyje ze mną, całą emeryturę wysłużył a swoją drogą...
— Ale co?
— Proszę pani, swoją drogą potrafi codzień przez dwie, trzy godziny z rządu oglądać albumy z fotografiami ładnych kobiet, a na ulicy, to tak patrzy, że nieraz ciągnę go za rękę i mówię: dajże pokój nareszcie, bo od takiego patrzenia okulary niszczą się niepotrzebnie. Ale moje słowa pomagają akurat tyle co umarłemu kadzidło, dziad patrzy i patrzy...
— Ale miała nam pani powiedzieć o tutejszym lokatorze, co to niby taki cichy i spokojny.
— A właśnie...
— Sam sobie szkodzi, sam, sam właśne szczęście odpycha... Ja wiem, że z trzeciego piętra dowiadywano się o niego: co za jeden jest, co wart i jakie może mieć widoki na przyszłość... Nie dziw, kto ma córki, musi dla ich dobra dowiadywać się.
— Że, byliby mu dali najstarszą, Joasię to najpewniejsza rzecz. Ja to wiem doskonale.
— Czy starał się o nią?
— Starać się jeszcze nie starał; nawet nie bywał, ale mieli na niego oko. Byliby zaprosili go przy pierwszej sposobności i ułożyłoby się wszystko jak najlepiej. Ja sama byłabym do tego dopomogła. Tymczasem cóż się dzieje!?
— Właśnie, tego jestem najbardziej ciekawa — rzekła pani Zenobia.
— Zaraz się pani dowie... Dziś o godzinie czwartej.
— Nie, o trzeciej!
— Ależ o czwartej; patrzyłam na zegarek...
— Może...
— Z pewnością tak. Otóż dziś o godzinie czwartej przychodzi jakaś dama.
— Dama?
— Oczywiście dama. Dość wysoka, szczupła, przystojna, chociaż naprawdę nie wiem, bo miała dość gęstą woalkę na twarzy, a ja, przyznam się paniom, mam trochę krótki wzrok...
— O wcale jeszcze przystojna — dorzuciła malarka, — chociaż już nie pierwszej młodości.
— To właśnie jest najbardziej oburzające! Tak się złożyło, że akurat w tej chwili powracałam z miasta, z apteki, kupowałam ziółka dla mego męża, gdyż przeziębił się i kaszle. A zawsze mówię: strzeż się zaziębienia... Ujrzawszy ową damę na schodach, od razu byłam zaciekawiona, do kogo też ona idzie?... Ubrana bardzo porządnie, nawet elegancko, całkiem czarno... kapelusz miała...
— Także czarny — dorzuciła malarka, — widziałam przez okno... z dżetami i koronką... Wcale ładny kapelusz.
— Więc weszłam z nią do sieni prawie jednocześnie i myślę sobie: Zapewne idzie do tej pani z pierwszego piętra, co się sprowadzała wczoraj — ale nie, pierwsze piętro mija... No chyba przecież i nie do nas, bo jej wcale nie znam... Pewnikiem na trzecie... Zatrzymałam się u siebie przede drzwiami, słucham... nie dzwoni, idzie wyżej... O! Zaraz mnie tknęło, że się coś niedobrego święci... Po cichutku, na palcach, wchodzę na trzecie... patrzę... a moja jejmość prosto na facyatkę.
— Do kawalera!?
— Ależ tak, tak!
— No, no, dziwne rzeczy dzieją się w naszej oficynie...
— Ale trzeba było wiedzieć jak weszła! Z jaką pewnością siebie, jak śmiało; zupełnie jakby do własnego mieszkania. Przyznam się, po prostu osłupiałam z podziwu, że przynajmniej przez pięć minut nie mogłam przyjść do siebie.
— Ale któż jest nareszcie ta dama? — zapytała pani Zenobia.
— Kto ona jest, nie wiem, a nazwisko jej nic mnie nie obchodzi; to tylko przykre i niemiłe, że w naszej oficynie nie zdarzały się jeszcze podobne wydarzenia. Trzeba zapobiedz, żeby na przyszłość...
— Eh, może być, że to jaka jego krewna może ciotka, albo siostra.
— To się przecież wyjaśni...
— Starałam się już i o to — rzekła lokatorka z drugiego piętra; — bo ja wogóle mam takie przyzwyczajenie, że mało mówię, a dużo robię.
— Jakim-że sposobem starała się pani?
— Nie każdy wpadłby od razu na ten pomysł, ja wpadłam, zapytałam stróża, czy ją widział? Rzecz naturalna, że nie widzieć jej nie mógł, bo na to przecież jest stróżem, żeby pilnował kto wchodzi. Była u niego w stancyjce i zapytała gdzie mieszka pan Antoni Jarski. Widzicie więc, panie, że o żadnem pokrewieństwie nie ma mowy.
— Ja bo nie widzę z czego to pani wnosi — rzekła pani Zenobia.
— Albo widzieć pani nie chce — odparła złośliwa dama, — a jednak cóż prostszego? Krewna nie tytułowałaby go „panem,“ mogła przecież zapytać bez ceremonii: — czy tu mieszka Antoni Jarski?
— Więc on się Jarski nazywa — rzekła pani Zenobia, jakby coś sobie przypominając.
— Czy pani go zna?
— Nie, ale nazwisko obce mi nie jest. Byłam niegdyś w bardzo blizkich stosunkach z panią Michałową Jarską...
— A to prześlicznie, to doskonale! Teraz pewna jestem, że się wszystko wyjaśni i że nareszcie dowiemy się czegoś pewnego o tym kawalerze, który, między nami mówiąc, niewiadomo co za jeden jest... Ci państwo z trzeciego piętra będą bardzo kontenci.
— Przyznam się — rzekła pani Zenobia, — że mnie nic a nic na tem nie zależy, czy będę wiedziała, kto on jest, czy nie...
— A to mnie bardzo dziwi!
— Dlaczego? Co mnie do kogo i co komu do mnie, każdy odpowiada za swoje.
— A proszę pani, tak nie idzie! Jakież znaczenie miałaby opinia, głos ludzi!...
— Zapewne, jeżeli ktoś popełni co złego, ludzie okazują mu niechęć lub pogardę, ale jak w tym wypadku, ja jeszcze nie widzę występnego czynu...
— A to paradne! Jakto? Parter się oburza, drugie piętro się oburza, trzecie aż się trzęsie, tu oczywiście tym ludziom chodzi o szczęście Joasi, a pani nie widzi złego czynu? Cóż więc pani widzi? Cnotę, moralność, dobry przykład może? Niech-że nas pani oświeci, niech objaśni te wyższe poglądy, gdyż my kobiety proste nic a nic nie rozumiemy. Co pani widzi? No co?
— Jakieś podejrzenia niejasne i mgliste, a przecież na zasadzie samych podejrzeń nie godzi się potępiać.
Malarzowa kiwnęła głową.
— Pani ma racyę — rzekła.
— Pani jest w błędzie — odezwała się dama z drugiego piętra. — Ja rozumiem, że co czarne: to czarne a co białe to białe, bywa albo źle, albo dobrze, tu jest źle... Zresztą — dodała nasłuchując bacznie — zaraz to się wyjaśni, prawda wypłynie na wierzch, jak oliwa, wyjdzie jak szydło z worka. Proszę tylko posłuchać. Czy panie słyszycie?
— Ja nic.
— I ja nic.
— A ja słyszę wybornie... Cicho!... para czułych gołąbków schodzi z wyżyn na mizerny padół płaczu... On ma buty trochę skrzypiące, ona stuka obcasami... A jak się śmieją! Jak się cieszą! Jak im dobrze! Czy trzeba jeszcze więcej dowodów... O! — dodała, zniżając głos aż do szeptu — i co mówią? Słyszycie panie?
— On mówi: — „jestem uszczęśliwiony...“ a ona: „bardzo tęskniłam za tobą.“ Nie jest że to bezczelność... moje panie!? A teraz znowu on: — „Już się więcej nie rozłączymy i odtąd mieszkać będziemy zawsze razem.“ A to okropne, oburzające!... Razem! Może jeszcze w tej oficynie? O! za pozwoleniem! — Wszyscy porządni lokatorowie wyprowadzą się stąd zaraz, a raczej wymówią mieszkanie... Ja przedewszystkiem. Od roku, nie! od kwartału, albo nawet zaraz... Niech sobie gospodarz głowę urywa, niech robi co chce, wszystkie lokale stać będą pustkami, ale nie nasza wina...
Kawaler z damą, która stała się przyczyną takiego oburzenia, schodził z górnych piętr, śmiejąc się i rozmawiając wesoło; gawędzące niewiasty, chcąc zejść tej parze z drogi, cofnęły się na parter, tylko pani Zenobia, przypomniawszy sobie, że ma coś powiedzieć córce, zatrzymała się przed drzwiami swego mieszkania.
Kobieta idąca z kawalerem, ujrzawszy ją wydała okrzyk radości.
— To ty!
— To ty! — zawołała pani Zenobia, rzucając się w jej objęcia.
— Po tylu latach, mój Boże, poznałam cię od razu! Jakże się mało zmieniłaś. Co robisz w tym domu?
— Mieszkam tu.
— I ja nic nie wiedziałam! Antosiu — dodała, zwracając się z wymówką do młodego człowieka, — niedobry jesteś, żeś mi nie wspomniał... ale prawda, ty nie znasz Antosia... pozwól, że ci go przedstawię: Antoni Jarski, mój syn; jedyny... — dorzuciła z westchnieniem — było jeszcze dwoje dzieci, ale te Pan Bóg zabrał prawie z kołyski.
— Moja najdroższa — rzekła pani Zenobia, — z przede drzwi nie puszczę cię; skoro los tak zdarzył, żeś tu przyszła, i że po tylu latach rozłączenia spotykamy się niespodziewanie, proszę, wstąpże do mnie, chociaż na chwilę, pana też proszę, bardzo proszę...
— Wprawdzie — odrzekła zapraszana, — czasu wiele nie mam, wybrałam się z synem do miasta, w celu porobienia różnych sprawunków i wyszukania lokalu, bo teraz już w Warszawie stale mieszkać będę, ale do ciebie z największą chęcią wstąpię. Moja droga, tyle lat... tyle lat... będziemy miały o czem mówić...
Pani Zenobia pociągnęła za rączkę od dzwonka, drzwi się otwarły, a w nich ukazała się panna Jadwiga.
Jejmość z drugiego piętra, malarzowa i jeszcze kilka kobiet widziały z dołu tę scenę i słyszały rozmowę.
Urok nadzwyczajnej, niepraktykowanej dotąd w dziejach oficyny przygody zniknął, pozostał fakt najzwyczajniejszy w świecie; matka przybyła odwiedzić syna, jest uszczęśliwiona, że go widzi i że odtąd już się z nim nie rozłączy.
Na twarzy surowej małżonki emeryta malował się przykry zawód i rozczarowanie; natomiast malarka uśmiechała się tryumfująco.
— A widzi pani — rzekła, — kto ma racyę? Pani, czy ja?
— Jakto racyę?... Cóż ma do tego racya, albo nie racya? Co najwyżej może być omyłka... kto wie... Może ta pani mówi prawdę, a może, zobaczywszy znajomą, zmyśliła na poczekaniu bajeczkę, byle coś powiedzieć.
— No, no...
— Proszę pani, ja mam oko i mylę się rzadko. Pani, jako młoda, wierzy ludziom, ja zaś doświadczona i niedzisiejsza, jestem ostrożna. Jak jest i co jest, to się kiedyś pokaże, a ja swoje powtarzam, że tego u nas nie bywało i że ci z trzeciego piętra, tak czy owak są pokrzywdzeni.
— Co też pani mówi? Któż im krzywdę wyrządza?
— Dajmy na to, choć nie przysięgłabym, że ta pani jest rzeczywiście jego matką. Mówię, dajmy na to; — a ci z trzeciego piętra mieli na niego, jak już pani wspomniałam, oko, ze względu na swoją Joasię; tymczasem wciągnęła go do siebie ta nowa lokatorka... Też, jakaś bardzo przebiegła kobieta...
— Ale skąd?...
— Mówię pani, że przebiegła, z oczu jej to patrzy... Od razu poznałam po tym fortepianie wczorajszym, po sposobie mówienia, po wszystkiem. — A córeczkę jej pani widziała?
— Widziałam.
— Trzeba przyznać, że ładna, ale o ile się zdaje, kokietka... Joasia może bardzo źle wyjść na dzisiejszej wizycie...
— Być może, lecz w każdym razie, ja mam racyę. Mówiłam, że kawaler jest porządny, i pomimo wszystkiego pokazało się, że jest porządny.
— Wszyscy oni porządni — odrzekła, wzruszając ramionami, żona emeryta.






III.

Panna Jadwiga zdziwiła się bardzo, ujrzawszy gości. Nie była jej ta wizyta niespodziewana na rękę, gdyż miała zamiar meble inaczej poustawiać, fotografie pozawieszać nie tak jak wczoraj, założyć firanki, jednem słowem urządzić mieszkanie. Wszystkie te czynności miały być wykonane, gdy matka wyjdzie na miasto, tymczasem zachodzi nagła zmiana; matka zamiast wyjść, wraca i przyprowadza z sobą gości, jakąś nieznajomą panią i młodego człowieka również nieznajomego.
Jeszcze z panią byłoby pół biedy, ale ten pan... Po co przyszedł i czego sobie życzy?... Jest przystojny i elegancko ubrany, panna Jadwiga spostrzegła to od razu... W czarnym garniturze jest mu do twarzy, uwydatnia się w nim ładny wzrost, zgrabna figura. Możnaby się założyć, że taki doskonale tańczy, również możnaby trzymać zakład, że jest miły, ma bowiem twarz sympatyczną i uśmiech łagodny, ma ładne oczy siwe, regularne rysy twarzy, wysokie czoło, włosy blond, wijące się trochę, ma wąsiki i bródkę przystrzyżoną. Prezentuje się dobrze, ale kto jest i czego chce?...
Zaraz się to wyjaśni.
— Moja droga — mówi pani Zenobia do swojej towarzyszki, — przedstawiam ci moją córkę jedynaczkę... Jadwiniu, ucałuj panią, jest to najlepsza moja przyjaciółka, koleżanka z pensyi, nie widziałyśmy się już bardzo dawno... a to jej syn, pan Antoni Jarski... a wyobraź sobie, nasz sąsiad, mieszka w tej samej oficynie na facyatce. Co za szczególne zdarzenie!... Po tylu latach niewidzenia spotykamy się na schodach, tuż pode drzwiami naszego mieszkania... Moja Jadwiniu, bawże naszych drogich gości, a ja przygotuję kawę.
— Ja mamę wyręczę — rzekła panna Jadwiga i wybiegła do kuchenki.
Nie o wyręczenie matki jej szło, ale o co innego. W kuchence było małe lusterko, a ten młody człowiek zjawił się tak niespodziewanie, że nie było nawet czasu na poprawienie grzywki nad czołem, która akurat mogła być rozwichrzoną.
Co za nierozsądny zwyczaj, żeby wpadać do kogoś nagle i nie dać czasu na przejrzenie toalety. Niby to nic, a jednak nie zawadziłaby odrobina pudru na twarzy i jakiś mały kwiatek we włosach, tem bardziej, że młodemu człowiekowi dobrze z oczów patrzy.
Panna Jadwiga zakrzątnęła się szybko koło kawy i koło własnej osóbki.
— Zaraz będzie mamo — rzekła wchodząc napowrót do pokoju. — Panie zasiadły na kanapce i rozmawiały z sobą pół głosem, młody człowiek zbliżył się do panny Jadwigi.
— Nie przypuszczałem nawet, na że mam tak miłe sąsiedztwo.
— My sprowadziłyśmy się tu dopiero wczoraj. Uważa pan zapewne, że wszystko jeszcze jest jak po ogniu... nic nie ustawione...
— Nie spostrzegłem tego — odrzekł.
— Bo panowie nie zwracają uwagi na takie drobiazgi... Mój ojciec, na przykład, mówi, że mu jest wszystko jedno, gdzie jaki mebel stoi... Czy pan dawno mieszka w tym domu?
— Blizko dwa lata...
— O! to pan dawny lokator.
— A jednak nie znam nikogo z sąsiadów.
— Czy być może?...
— Rzeczywiście. Wychodzę z domu wcześnie, wracam późno.
— Pan ma stałe zajęcie?
— Tak.
— W biurze.
— Nie pani, w fabryce, jestem mechanikiem.
— A wolno wiedzieć w jakiej fabryce pan pracuje?
— W fabryce maszyn Müllera.
— To nie.
— Co pani powiedziała? Dlaczego nie?
— Mój ojciec jest także mechanik i także pracuje w fabryce, ale w innej. Sądziłam, że może pan jest w tej samej. Ojciec bardzo często wyjeżdża — i teraz nie ma go w domu.
— A gdzież jest?
— Nie pamiętam jak się ta miejscowość nazywa, wiem tylko tyle, że bardzo daleko, i że wróci dopiero za kilka tygodni. Cukrownię tam zakładają.
— A, pani ojciec montuje maszyny?
— Tak...
— To bardzo korzystne zajęcie i dobrze płatne...
— Ale ciężkie, a ojciec już nie młody, spracowany i należałby mu się odpoczynek. Tylko — dodała, — wypoczynek dla ludzi tej kategoryi, to podobno niedościgłe marzenie.
— Skądże pani przychodzi do tego wniosku?
— Ojciec zawsze tak mówi, a on przecież zna dobrze swoje położenie.
— Zapewne; wolę ja jednak naszą pracę, niż wiele innych i bynajmniej zapatrywań ojca pani nie podzielam, chociaż je rozumiem. Pochodzi to stąd, że pani ojciec jest już niemłody i zmęczony, a ja czuję w sobie siłę, dlatego też przyszłość mnie nie straszy.
— I nie lęka się pan jej?...
— Ani trochę. Niepowodzenie, biedę, wszelkie wogóle troski trzeba brać za uszy, w takim razie zlękną się, uciekną.
— Doskonale! Należy jednak wiedzieć, gdzie ta bieda ma uszy?... jest przecież niewidzialna i nie posiada kształtów określonych. Możeby mnie pan nauczył, gdzie ich szukać?
— Czy pani ma do czynienia z biedą?
— Jakto?
— Czy pani jest biedna?
— O przepraszam, bynajmniej biedna nie jestem; mam pracę, która mi przynosi pewien dochód; mam ojca, który na nas zarabia, ale chciałabym wiedzieć o tych uszach biedy, na wszelki wypadek; taka wiadomość może się przydać w życiu.
— Otóż, proszę pani, najczęściej są one w nas samych.
— W nas samych!... w nas samych — powtórzyła w zamyśleniu — może to i prawda... tak, tak... to prawda niewątpliwa.
— Wspomniała pani o swej pracy, czy wolno zapytać czem się pani zajmuje?...
— Ja mam bardzo piękną i bardzo trudną zarazem robotę; mianowicie złote hafty. Wyszywam ornaty, chorągwie, różne ozdoby. Ponieważ teraz mam coraz więcej zamówień, więc opuściłyśmy dawne mieszkanie, i przeniosłyśmy się tutaj.
Niespodziewana wizyta przeciągnęła się blizko dwie godziny; kiedy goście wyszli, panna Jadwiga odezwała się do matki:
— Ani myślałam, mamo, że u nas dziś kto będzie.
— Ani ja... dla mnie wielka to przyjemność. Taka dawna, serdeczna przyjaciółka!... Ona teraz w Warszawie na stałe zamieszka, aby tylko blizko nas... a jakże ci się podobał jej syn?
Panna Jadwiga nie odpowiedziała zaraz.
— Trudno na pierwszy rzut oka zdanie wydawać... ale wogóle... miły człowiek, jak się zdaje...
— Rodzice jego matki byli to ludzie zamożni, prawie bogaci; posiadali duży majątek; ona wyszła zamąż bardzo młodo, lecz szczęścia jakoś nie było. On wdał się w spekulacye ryzykowne, stracił dużo, zmuszony był zaciągać długi. Szło coraz gorzej. Martwił się, zachorował, wreszcie umarł i pozostawił ją z kilkoletniem dzieckiem w bardzo zawikłanych interesach. Opowiedziała mi w kilku słowach, ogólnie, swoją niedolę. Krewni niby to trochę dopomogli, jakiś wujaszek — prawnik zajął się likwidacyą; ocalono tyle, że mogła kupić niewielką kolonijkę i z tego się utrzymywała, z tego wychowywała syna. Obecnie syn już pracuje na siebie, a że zajęcie trzyma go w mieście, więc matka sprzedała kolonię i przenosi się tu, aby przy synu mieszkać... Taka to historya mojej przyjaciółki, z którą niegdyś przyjaźniłam się i żyłam jak z siostrą, a myślę, że i teraz tak będzie...
— Wie mama — rzekła panna Jadwiga, — ponieważ koło naszych znajomych się rozszerza, przeto postanowiłam całe to mieszkanie zburzyć...
— A to co znowuż?
— Zburzyć, zburzyć i wszystko urządzić inaczej. Tu musi być ładnie!...
— Co za szczególne amatorstwo przestawiania gratów!
— Mamo; nie może inaczej być, tylko tak, jak ja mówię. Wspominała mama, że pani Jarska pochodzi z zamożnej rodziny.
— Więc cóż z tego?...
— Więc prawdopodobnie przyzwyczajona jest do eleganckich mieszkań, a jeżeli tu ma bywać...
— Dziecko jesteś...
— Niech mnie mama zostawi ten kłopot... Wszystko będzie jak trzeba. Oto, naprzód kanapka zamiast stać tu, stanie tam... Zobaczy mama, że to zupełnie zmieni pokój... proszę się przekonać...
To rzekłszy, ujęła drobną, ale dość silną rączką kanapę za poręcz i wyciągnęła ją na środek pokoju. Spółcześnie ktoś zadzwonił.
— Jezus Marya! znowuż ktoś, ale kto? Doprawdy mamo, to jakiś dzień feralny.
— Moja Jadwiniu, postawże ten grat na swojem miejscu, a ja pójdę otworzyć. Może to list od ojca, może kto z zamówieniem.
— Utrapienie — szepnęła panna Jadwiga, usiłując jak najprędzej przesunąć mebel. Pani Zenobia otworzyła drzwi i powitała gościa okrzykiem.
— Pan Wacław! Co za niespodzianka. Nie widziałyśmy już pana chyba ze trzy tygodnie.
— Wyjeżdżałem, proszę pani, a skoro tylko wróciłem, to oczywiście przedewszystkiem poszedłem na Przyrynek, tam powiedziano mi, że się panie wyprowadziły, więc stawiam się tu... Jakże się panie miewają? Panna Jadwiga?
— Dobrze, dobrze... My nigdy źle się nie mamy — rzekła panna Jadwiga, podając przybyłemu rękę. — Rzeczywiście pomizerniał pan trochę, co panu było?
— Mała rzecz, przeziębiłem się w drodze.
— Teraz? wśród lata...
— Najłatwiej, noc była chłodna — jechałem bryczką odkrytą...
— To jakaś niedaleko podróż.
— Przeciwnie... koleją, a potem bryczką... Byłem na zapadłej prowincyi.
— Cóż pan tam robił?...
— Interesa majątkowe. Ratowałem moją należność, a chcąc ją uratować, nabyłem folwark. Cóż pani na to, panno Jadwigo?
— A no nic; winszuję.
— Tylko?...
— Chce pan, żebym płakała?
— Sądziłem...
— Nie trzeba nigdy sądzić zbyt pośpiesznie, gdyż można się w sądzie omylić...
— W złą porę trafiłem, jak widzę... panna Jadwiga nie ma dziś humoru.
— Zdaje się panu tylko — odrzekła młoda osoba i wyszła z pokoju. Gość pogładził czarne faworyty i zwrócił się do pani Zenobii, a w głosie jego brzmiał ton wymówki.
— Nie rozumiem, proszę pani — rzekł — co to ma znaczyć? Po długiem niewidzeniu takie obojętne przywitanie... Przecież miałbym pewno prawo wymagać.
— Wymagać? Nie sądzę.
— Tak — powtórzył z naciskiem, — wymagać. Mam zwyczaj zastanawiać się nad każdym wyrazem zanim go wymówię; ważę słowa i dlatego...
— Ależ panie!
— Pozwoli pani, że jej przypomnę ostatnią naszą rozmowę.
— Zbyteczny trud, doskonale ją pamiętam i bardzo mi przykro, że pan źle sobie tłómaczy moje słowa.
— Pani mąż mógłby też coś o tem powiedzieć, ale ponieważ obecnie go nie ma, pozostawmy rzecz całą do jego przyjazdu.
— Masz pan słuszność, tak będzie najlepiej.
— W żadnym razie nie może to pozostawać w zawieszaniu. Ja zamiary moje radbym doprowadzić do skutku jak najprędzej, gdyż czas ucieka, a już, jak pani wiadomo, zmarnowałem go dużo. — Teraz pożegnam panią; bardzo żałuję, żem dziś przyszedł, panie nie macie humoru, a ja po chorobie jestem trochę rozdrażniony. Niech się pani nie gniewa, jeżeli niektóre wyrażenia moje nie były właściwe.
Rzekłszy to pan Wacław, ukłonił się i wyszedł.





IV.

Pan Wacław Miller, jak świadczy samo nazwisko, był pochodzenia niemieckiego; dziadek jego niegdyś przywędrował z Bawaryi, w Warszawie osiadł i majątku się dorobił.
Pan Wacław był mężczyzną wysokiego wzrostu, brunet, z czarnemi faworytami o ostrych rysach twarzy, a na pierwszy rzut oka wiek jego trudno było określić. Wyglądał na lat trzydzieści kilka, chociaż był znacznie starszy. Z mężem pani Zenobii łączyły go dawne stosunki, nawet przyjaźń, niejednokrotnie dopomagał mu w potrzebie, przepędzali razem popołudnia świąteczne, bywali w jednych towarzystwach... Stosunek ten trwał dość dawno; kiedy się zawiązał, wówczas panna Jadwiga była jeszcze małą dziewczynką i pan Miller z czułością wujaszka obdarzał ją lalkami i cieszył się jej wesołym szczebiotem, w miarę jednak jak dziewczynka zaczęła podrastać, jak z dziecka stawała się ładną, pełną wdzięku panienką, inaczej już na nią spoglądał i przyszedł do wniosku, że ładniejszej i milszej żony dla siebie nie znajdzie. Myśl ta opanowała go zupełnie i, nie długo czekając, wyjawił ją ojcu panny Jadwigi.
Słało się to, podczas wycieczki zamiejskiej. Byli tylko we dwóch, mogli rozmawiać swobodnie.
— Słuchaj, Korolu — rzekł pan Wacław, — jesteśmy przyjaciele...
— No, bez wątpienia.
— Mnie przychodzi myśl, jak sądzę, dla nas obu dobra i praktyczna.
— Cóż to takiego?
— Krótko mówiąc, daj mi Jadwinię za żonę.
Pan Karol, zaskoczony nagle propozycyą, której się wcale nie spodziewał, na razie nie znalazł odpowiedzi i milczał; przyjaciel nalegał.
— Bądź szczerym — mówił, — jeżeli masz mi co do zarzucenia, to powiedz...
— Ona ma ledwie szesnaście lat, jest dzieciak, ty zaś, Wacławie...
— Sądzisz, żem starzec, przypatrz mi się uważnie; ani jednego siwego włosa na mej głowie nie znajdziesz... Jestem zdrów, rzeźki i mam to przekonanie, że wielu młodzików przeżyję, gdyż dbałem zawsze o siebie i dbam, nie popełniałem żadnych nadużyć, prowadziłem życie regularnie jak zegarek. Tak, regularne, systematyczne, porządne... Co do moich lat, szczerze ci powiem, że zbliżam się do pięćdziesiątki; jest to właśnie kwiat wieku dla mężczyzny. Charakter mam spokojny i zgodny; nie jestem bogaty, ale mogę się uważać za zamożnego; nie lubię rozrzutności, lecz nie jestem skąpy; otoczę twoją córkę opieką najtroskliwszą i wszelkiemi wygodami. Wierz mi, że jej źle nie będzie... a w każdym razie o wiele lepiej, niż gdyby wyszła za młodzika będącego w początku karyery... Cóż, Karolu?
— Zaskoczyłeś mnie nagle, a rzecz ważna... namyśleć się muszę, z żoną naradzić... no... i trzebaby wyrozumieć Jadwinię, co ona powie?... Daj na to wszystko trochę czasu... boć w żadnym razie nie mogłoby się to stać zaraz... kilka lat musiałbyś czekać...
Zgodzono się na projekt w zasadzie, czyniąc jednak wszystko zależnem od woli panny Jadwigi. Pan Wacław bywał często, ale w roli zdeklarowanego konkurenta nie występował, trzymał się dość z daleka; panna bowiem nie chciała słuchać jego oświadczyn, nie przyjmowała prezentów, którymi ją chciał obsypywać.
Pan Wacław pomimo tego nadziei nie tracił, i powoli urządzał mieszkanie. Liczył na to, że głównym jego sprzymierzeńcem będzie czas, że panna się powoli oswoi z myślą zostania jego dozgonną towarzyszką. Ewentualnych rywali w rachubę nie brał, nie spodziewał się bowiem, żeby o panienkę biedną bardzo się ubiegano — zresztą tak się ze swoim projektem zżył, tak do niego przywyknął, że nie wyobrażał sobie nawet, jak mógłby istnieć bez niego. Około tego projektu, niby koło głównej osi, obracały się wszystkie kółka jego myśli; gdy wyszedł na miasto, starannie przeglądał wszystkie wystawy sklepowe, i obmyślał coby jeszcze kupić dla przyozdobienia swej siedziby, dla uczynienia jej miłą i wygodną.
Pani Zenobia i jej mąż byli również pewni, że prędzej czy później córka ich za Millera wyjdzie; uważali to tylko za kwestyę czasu, nie wywierając jednak żadnego na wolę panny Jadwigi nacisku.
Stosunek taki trwał blizko trzy lata i konkurent zaczynał tracić cierpliwość... Kilkakrotnie dopominał się o decyzyę stanowczą, o oznaczenie terminu ślubu.
Pani Zenobia postanowiła nareszcie rozmówić się z córką; przedstawiła jej wszystkie dobre strony projektowanego związku, wytrwałość konkurenta, jego stałość, stan majątkowy, dobroć charakteru, lecz dziewczyna uparcie kręciła głową.
— Nie, mamo, nie... Za nic na świecie.
— Ależ dlaczego? Dziecko kochane, to przecież los dla ciebie...
— Mnie dobrze, zmiany nie żądam... Chyba, że ciężarem dla was jestem; w takim razie poszukam jakiego obowiązku...
— Ależ co znowu!...
— Więc jeżeli tak, to pozwólcie, żebym jak dotychczas z wami była... ja pana Wacława szanuję, ale bez przywiązania za niego nie wyjdę, chociażby był dziesięć razy bogatszy niż jest... Przy pierwszej sposobności wprost mu powiem, niech sobie ten projekt z głowy wybije. Chce się żenić — czyż mało panien w Warszawie, nie jedna chętnieby wyszła za niego!
Konkurent nie usłyszał jednak tej odpowiedzi stanowczej, gdyż nie zwracał się wprost do panny Jadwigi z pytaniem, tylko na rodziców jej wciąż nalegał, ci zaś odpowiadali wymijająco, licząc na to, że może córka postanowienie swe zmieni...
Pewnej niedzieli, pani Zenobia z mężem i z jedynaczką wybrali się na wycieczkę do Jabłonny; mieli wyjechać rano, przepędzić cały dzień na świeżem powietrzu i wrócić do miasta wieczorem. Dla pracowników miejskich taka wycieczka to rozkosz, marzą o niej przez cały tydzień, a w niedzielę z wielką trwogą spoglądają na niebo, czy deszcz nie stanie na przeszkodzie.
Tym razem pogoda była prześliczna, jak na zamówienie. Panna Jadwiga ubrała się szybko w jasną sukienkę, w której wyglądała zachwycająco, matka wyszykowała koszyk prowizyi, ojciec zazwyczaj małomówny i smutny ożywił się jednak i rozruszał.
Na przystani było sporo osób, statek parowy wyrzucał z komina kłęby dymu; przy wązkiej kładce tłumnie ciśnięto się na pokład.
Zajęli miejsca, statek już miał lada chwila odpłynąć, gdy zjawił się pan Wacław...
Był wyelegantowany, ubrany podług ostatniej mody, włosy i faworyty miał lśniąco czarne, zęby przedziwnej białości, wyglądał bardzo dobrze i gdyby nie słońce zdradzieckie, które rzucało jasne blaski, mógłby uchodzić za młodego człowieka... Niedyskretne promienie, padające na jego twarz, uwydatniały na niej żółtawe tony, drobne zmarszczki jakby siatką pokrywające skronie, włosom zaś czarnym z daleka jak smoła, nadawały najrozmaitsze kolory: czerwonawe, zielonkowate, niebieskie.
Pan Wacław z bukietem w ręku, przeciskał się śród licznych podróżnych, zapełniających pokład, upatrując tej, dla której, wbrew zwyczajowi swemu, wstał tak rano. Dostrzegł pannę Jadwigę z rodzicami, na tyle statku, gdzie zajmowali miejsca na ławce.
— I pan tu? — zapytała panna Jadwiga — dokąd pan zamierza jechać?...
— Dokąd się państwo udadzą; mam zamiar towarzyszyć wam i powrócić razem...
— Więc pan wiedział, że jedziemy?
— Ja zwykle wiem wszystko, co trzeba mi wiedzieć. Mam znajomą wróżkę. Ona to przepowiedziała mi, że państwa tu znajdę, ona kazała mi wziąć z sobą tę garstkę świeżych kwiatów i ofiarować ją pani...
— Bardzo wdzięczna jestem wróżce za pamięć, ale widzę, że nie zna moich upodobań... Pocóż wozić kwiaty tam, gdzie natura rozsypała je tysiącami?...
— Więc każe pani ten bukiet rzucić na wodę; uczynię to natychmiast.
— Po co?
— Więc cóż mam robić?
— Trzymać te śliczne kwiaty i jeżeli nie zwiędną, przywieźć je z powrotem do Warszawy.
Pan Wacław położył bukiet na ławce i zaczął rozmawiać z panią Zenobią i jej mężem, panna Jadwiga zaś wstała i oparłszy się o baryerę, patrzyła na wybrzeża rzeki, tonące w zieleni; na białe domki, na piękne wierzby nadbrzeżne, których gałęzie dotykały wody. Statek płynął szybko przy dźwiękach muzyki wędrownych grajków, na pokładzie słychać było wesołą rozmowę i śmiechy... W godzinę później przybito do przystani. Ożywione, chciwe zabawy gromadki, rozsypały się po brzegu.
Pan Wacław asystował Jadwini i postanowił sobie w duchu, że musi położyć kres niepewności i wypowiedzieć wszystko co ma na sercu...
Szli obok siebie, pani Zenobia z mężem za nimi. Stary kawaler nieznacznie przyśpieszał kroku, aby się od nich trochę oddalić.
— Dokąd pan nas prowadzi? — spytała Jadwinia.
— Zobaczy pani. Znam tu jedno ustronie prześliczne. Jest cień, zieloność, wymarzony zakątek. Niedaleko, za kwadrans będziemy... Panno Jadwigo...
— Słucham Pana...
— Ja już od dawna pragnąłem...
— Widzieć to ustronie, o którem pan mówi?...
— To, czy inne, wszystko jedno; byle mi dało sposobność do wypowiedzenia pani kilku słów, które...
Panna Jadwiga zatrzymała się i wskazując na błyszczącą falę rzeki, rzekła:
— Widzi pan, jak daleko już statek... Wydaje się teraz tak mały, a za chwilę zupełnie zniknie nam z oczu... Ja bardzo lubię podróż wodną... Chciałabym kiedy odbyć wycieczkę daleką, daleką, choćby do samego ujścia Wisły...
— To od pani tylko zależy...
— O! myli się pan...
— Bynajmniej, jedno tylko słówko, a odbędzie pani nie wycieczkę, lecz podróż, nie do ujścia Wisły, lecz do najpiękniejszych krajów południa, gdzie niebo zawsze jasne, morze lazurowe...
— Pan tam był?
— Byłem, ale już dawno temu i te prześliczne, czarujące widoki chciałbym jeszcze kiedy zobaczyć...
— Więc niech pan jedzie.
— Sam nie... ale jeżeli...
— Przepraszam — rzekła, — zdaje mi się, że mama mówi coś do mnie.
— Ależ nie.
— Słyszę wyraźnie...
Rzekłszy to, pobiegła do rodziców, dążących w pewnem oddaleniu. Pan Wacław nerwowym ruchem wyrwał jedną różę z bukietu, zmiął ją w ręku, poszarpał na drobne kawałki i rzucił na ziemię... Młoda osoba nie odstępowała już matki ani na krok, rozmowa stała się ogólną.
— Gdzież to śliczne ustronie?
— Za chwilę je pani zobaczy — odrzekł, — jeszcze kilkaset kroków... przekona się pani... że mówiłem prawdę.. O, tędy ścieżką, a następnie na prawo... Zaledwie zwrócili się we wskazanym przez pana Wacława kierunku, pani Zenobia wydała okrzyk radości...
— I ty tutaj?! Mężu! widzisz, pani Jarska z synem...
Zaczęli się witać, pan Wacław zachmurzony, stał na uboczu.
— Pozwólcie państwo — rzekła pani Zenobia, — że was zapoznam z naszym przyjacielem... i kiedyśmy się szczęśliwie tu spotkali, mam nadzieję, że nie rozstaniemy się do wieczora.
Pan Wacław skłonił się pani Jarskiej, a synowi jej podał rękę ozięble; od pierwszego wejrzenia wydał mu się bardzo niesympatycznym.
Panna Jadwiga na widok młodego człowieka rozpromieniła się, od razu odzyskała dobry humor, na ustach jej ukazał się uśmiech, na twarzy wykwitły rumieńce... Rozmawiała z panem Antonim tak swobodnie i wesoło, jak gdyby znali się od dawna...
On zapytał jej półgłosem, wskazując wzrokiem na pana Wacława.
— Kto jest ten pan?
— Nazywa się...
— To wiem; ale chciałem wiedzieć czy jaki kuzyn państwa?
— Nie, dawny znajomy rodziców...
— Sądziłem, że wujaszek pani.
— Wolałabym, żeby tak było — odrzekła.
— Dlaczego?
— Dlaczego... albo ja wiem... Zdaje mi się, że dobrze jest mieć wujaszka; zresztą w tej roli byłby może zajmujący, w innych bowiem jest niemiłosiernie nudny...
— A jakież on role odgrywa?
— E, pan chce wiedzieć za wiele; na co to ciekawość?
— Przepraszam panią, jeżeli to tajemnica, to już nie zapytam więcej...
— Bo widzi pan, on czasem bywa taki śmieszny — ale dajmy mu pokój. Dlaczego pan tak dawno u nas nie był?...
— Wie pani, że tylko w święta jestem wolny i to nie zawsze, a gdy upragnione święto nadejdzie, to przedewszystkiem muszę je matce poświęcić. Ona nacieszyć się jeszcze nie może, z tego, że jesteśmy razem, po tylu latach rozłączenia, więc radaby ciągle mieć mnie przy sobie.
— Cóż łatwiejszego, jak przyjść z mamą do nas? Dziś na przykład spotykamy się wypadkiem tylko, a przecież moglibyśmy byli wyjechać wszyscy razem, nawet i w liczniejszem towarzystwie...
— To prawda, ale zamiar dzisiejszej wycieczki powstał niespodziewanie. Wczoraj jeszcze nie wiedziałem, że dziś tu się znajdę, i że będę miał tak miłe spotkanie. Mieliśmy jechać z matką do Skierniewic, na cały dzień, tam mieszkają nasi dobrzy znajomi, ale zawiadomili listownie, że dziś w domu nie będą, więc mama zaproponowała Jabłonnę... Czy pani lubi takie wycieczki?
— Nadzwyczaj — i marzę o nich przez całą zimę, a gdy nadejdzie lato, chciałabym je odbywać co niedziela.
— A więc umówmy się na przyszłą niedzielę... może do Wilanowa...
— Państwo tam będą?
— Wyjechalibyśmy razem i wcześnie. Matka moja przyzwyczajona jest do rannego wstawania...
— W naszym małym światku wszyscy rano wstajemy — rzekła panna Jadwiga.
Pan Wacław przyśpieszył kroku i wtrącił się do rozmowy.
— Panna Jadwiga zmęczy się — rzekł.
— Próżna obawa — odparła, — jestem przyzwyczajona do szybkiego chodzenia.
— Ostrożność w żadnym razie nie zawadzi...
Zapanował jakiś przykry przymus i milczenie... Na szczęście, zbliżyły się starsze panie i rozmowa stała się ogólną. Pan Wacław wziął ojca panny Jadwigi pod rękę.
— Zostańmy trochę w tyle — rzekł — mam ci cóś do powiedzenia...
— Słucham.
— Powiedz mi, proszę cię, co to za smyk, który się do nas przyczepił?
— Bardzo dobry i porządny chłopiec. Syn tej pani, która idzie z moją żoną.
— Skąd on tu się wziął?
— Przyjechał zapewne statkiem, tak samo jak i my.
— Nie podoba mi się to...
— Wybacz, ale nie mogę mu przecież zabronić, aby bywał w Jabłonnie, jeżeli mu się to podoba.
— Zapewne, ale to spotkanie wygląda jakby umówione.
— Wacławie!
— Nie tłómacz się, bo tak jest.
— Mogę cię zapewnić...
— Mniejsza o to, chciałbym jednak wiedzieć, skąd ta nowa znajomość. Ja u was tyle lat już bywam, a jednak ani tego pana, ani tej pani wcale nie spotykałem...
— To znajomość bardzo, bardzo dawna, teraz zaś odnowiona. Jego matka i moja żona to koleżanki z pensyi. Nie widywały się od lat wielu, zeszły wypadkiem...
— Powtarzam, że to mi się nie podoba.
— Dziwny jesteś... Więc cóż mam robić? Zamknąć drzwi przed tak dawną przyjaciółką mojej żony, nie utrzymywać z nią stosunków? Człowieku, pomyśl tylko, czego żądasz?...
— Nie mam nic przeciw matce, ale syn...
— Więc co?
— Jej syn tak mi wygląda, jak gdyby znał się z twoją córką Bóg wie jak dawno, są nawet, jak uważam, na stopie pewnej poufałości.
— Zdaje ci się...
— O, mam ja dobre oko i od razu poznałem, że panna Jadwiga mu sprzyja.
— Widzi go... no, nie wiem, czy piąty raz w życiu...
— Postawmy raz kwestyę jasno — albo twoja córka jest moją narzeczoną, albo nie... No, odpowiedz: niech usłyszę, niech się dowiem, czy byłem przez ciebie traktowany jak przyjaciel, czy też raczyliście sobie ze mnie żartować, proszę o kategoryczną odpowiedź...
— To pytanie mnie dziwi. Znamy się od wielu lat, łączył nas zawsze stosunek przyjaźni bo nie zaprzeczysz chyba, że byłeś moim przyjacielem...
— Jestem nim jeszcze, ale do rzeczy...
— Kiedy wystąpiłeś z propozycyą małżeństwa, przyznam ci się, że wydało mi się to dość dziwnem.
— Proszę!
— Powtarzam, że wydało mi się to dziwnem, ze względu na różnicę wieku... powiedziałem jednak, że w zasadzie nie mam nic przeciwko temu, żona moja również odpowiedziała ci przychylnie, ale ostateczna decyzya nie od nas zależy. Ja dziecka przymuszać nie mogę. Chce — dobrze, pobłogosławię; nie życzy sobie — przyniewalać nie będę. Powiedziałeś, że potrafisz zjednać sobie względy dziewczyny; czy osiągnąłeś to nie wiem — nie mam pojęcia; zapewniam cię tylko, że postępowałem z tobą szczerze...
— Masz słuszność — odezwał się ironicznie stary kawaler, — tak dalece, że szczerze zaprosiłeś do swego domu rywala.
— Mówię ci, że stało to się przypadkowo, nie mogłem tego ani przewidzieć, ani odwrócić... Zresztą o co ci idzie? Wszakże ten młody człowiek dotąd zamiarów swoich niczem nie zdradził. Być bardzo może, że ani myśli o Jadzi.
— Już ja wiem, jeden rzut oka wystarczy, aby poznać co się święci.
— Winszuję daru odgadywania; ja bo nic nie widzę i niczego się nie domyślam.
— A ja widzę wszystko i domyślam się wszystkiego... Znasz mnie, że jestem stanowczy, dlatego też żądam od ciebie słowa, że wszelkie stosunki z tym młodym człowiekiem i jego mamą zerwiesz...
— Ależ to niepodobna! Czem upozoruję taki krok, z jakiej racyi wystąpię?
— Więc odmawiasz?
— Czyż mogę inaczej odpowiedzieć...
— Zapominasz, co jest między nami...
— Niestety, pamiętam doskonale...
— Szczególna rzecz; pamiętasz, a postępujesz ze mną tak, jak z człowiekiem obcym i obojętnym ci zupełnie. Powtarzam, że dłużej tego znosić nie myślę... albo on, albo ja. Wybieraj, a jak na tem wyjdziesz, domyślasz się sam, tłómaczyć ci nie potrzebuję.
Ojciec panny Jadwigi chciał zyskać na czasie.
— Nie unoś się — rzekł do Millera — bądź spokojny. Ja byłem i jestem dla ciebie najżyczliwszy, zobaczymy się w tych dniach, porozmawiamy i przyjdziemy do porozumienia się.
— Jak ci się podoba; nie widzę potrzeby długich konferencyj; tak albo nie — i dość na tem...
Rzekłszy to stary kawaler zamilkł i nie odzywał się już więcej. Pani Zenobia zapytywała go dlaczego nie ma humoru?
— Szalony ból głowy mnie męczy — odpowiedział — migrena, czy co, widocznie woda mi zaszkodziła, raczej wilgoć...
— Trzebaby coś na to poradzić, mam z sobą wodę kolońską, niech pan natrze skronie...
— Dziękuję pani... Za trzy kwadranse idzie pociąg do Warszawy. Pójdę na stacyę i pojadę do domu... Tak będzie najlepiej.
— A nasza zabawa, a majówka?..
— Trudno, proszę pani — odrzekł z kwaśnym uśmiechem — pierwsze zdrowie... a...
— Koniecznie chcesz wracać? — rzekł ojciec panny Jadwigi.
— Koniecznie.
— Ja cię odprowadzę...
— Jakto? do Warszawy?
— Oczywiście; może ci się w wagonie zrobić gorzej i któż się tobą zaopiekuje?
— Dziękuję za troskliwość... ale nie trudź się...
— To chociaż do stacyi...
— Wszyscy możemy pana odprowadzić — rzekła pani Zenobia — całe towarzystwo.
— Najuprzejmniej dziękuję, ale to zbyteczne i zarazem, jak dla pań, niemożliwe.
— Z powodu?
— Chcąc zdążyć, musimy iść krótszą drogą, na wprost, gdzie miejscami jest mokro, przytem nie brak i rowów. Dla pań to nie droga...
— Tak, tak, pójdziemy we dwóch, Wacławie...
— Bardzo nam przykro — mówiła pani Zenobia — bardzo przykro... mam nadzieję, że wynagrodzimy to sobie innym razem.
Dwaj przyjaciele szybkim krokiem podążyli w stronę stacyi; pani Jarska spojrzała na swoją przyjaciółkę i rzekła:
— Co się temu panu stać mogło?
— Czy ja wiem, moja droga... Może rzeczywiście zachorował, a może obraził się o co?...
— Wygląda to na komedyę... zresztą nie wiem, nie mam prawa sądzić, ale...
— Co, moja droga?
— Nie wiem, czy wypada mi się odzywać o nim w ten sposób, tem bardziej, że jak mówiłaś przed chwilą, jest to wasz dawny przyjaciel...
— A cóż powiedzieć o nim chciałaś?
— Że wydaje mi się niesympatyczny... Zapewne mogę się mylić, ale takie robi wrażenie...
— Moja kochana, dużoby o tem było mówić... Przy sposobności opowiem ci historyę naszej znajomości z tym człowiekiem, a znajomość to nie dzisiejsza i... ale patrz-no, młodzi czasu nie tracą, odsunęli się od nas dość daleko, zbierają kwiaty, zdaje się...
— Chodźmy za nimi powoli... Szczęśliwe to, najszczęśliwsze w życiu chwile młodości. Wszystko wówczas wydaje się dobrem, pięknem jasnem; zachwyca śpiew ptaszyny, barwa kwiatu, zieloność liści... Pamiętasz nasze majówki pensyonarskie, Zeniu?
— Czy pamiętam! Zdaje mi się, że mam przed oczami wesołe grono rozbawionych dziewcząt, rozsypanych po łące, niby pstre motyle. Ileż tam było gwaru i śmiechu; nawet surowa zwykle i dziwnie poważna nasza madame, śmiała się szczerze z figlów naszych...
— Śliczne to były czasy, te dni dzieciństwa bez trosk, bez kłopotów życia, bez jego ciężarów...
Panie dały się unieść prądowi wspomnień i rozmawiały z ożywieniem o chwilach minionych, młodzi zaś szli powoli po łące, schylając się co chwila, zrywając kwiaty polne, z których panna Jadwiga pragnęła ułożyć bukiecik.
Rozmowa ich była urywana, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot.
— Czy lubi pan kwiaty?
— Któżby nie lubił! Nie znam nic piękniejszego i sądzę, że ziemia bez nich byłaby pozbawioną najponętniejszej ozdoby...
— A jakie pan lubi najbardziej?
— Wszystkie jednakowo...
— Ja... jak czasem... Niekiedy przekładam polny kwiatek nad najpiękniejszą różę...
— A dziś? — rzekł, podając jej wątły goździk polny.
— Dziś lubię tylko polne kwiateczki... Zbierzmy jeszcze trochę, zrobię kilka bukiecików...
— Ile?
— Cztery — odrzekła z uśmiechem, — czwarty będzie dla pana... Zdaje mi się, że mama pańska wspominała kiedyś, że pan ładnie śpiewa...
— Czy ładnie nie wiem, ale śpiewać lubię...
— Chciałabym usłyszeć...
— Co łatwiejszego... Jak będę u państwa.
— A kiedy?
— Kiedy pani rozkaże...
— Im prędzej tem lepiej. Niech pan przyjdzie z mamą kiedykolwiek, w najbliższe święto.
— Mieliśmy inny projekt. Czyżby pani już zapomniała?
— Pamiętam, ale nasze zamiary dotyczyły niedzieli, a zdaje mi się, że we czwartek...
— Jest święto rzeczywiście — zawołał młody człowiek z radością — zapomniałem o tem... a więc we środę będziemy z matką u państwa i ułożymy program na cały dzień czwartkowy...
— Doskonale — przyjdą państwo wieczorem?
— Matka stawi się wcześniej, ja zaś po ósmej.
— Mamy już dość kwiatów — rzekła panna Jadwiga — teraz trzeba porobić bukiety.
— Przypominam pani, że miało być ich cztery, a z tych jeden...
— Pamiętam — odrzekła — i zaraz wywiążę się z przyrzeczenia. Zobaczy pan, jak to szybko idzie, tylko nie ma czem związać. Niech pan poszuka długiej, miękiej trawki... Tak, bardzo dobrze; bukiecik gotów... proszę pana.
— Zachowam go na pamiątkę dzisiejszego dnia — rzekł półgłosem.
— Czy warto? — zapytała, zwracając ku niemu swe duże, piękne oczy.
— Będzie mi droższy nad wszystko...
Na twarz dziewczyny wybiegł rumieniec; zamilkła, a młody człowiek szepnął:
— Nie jestem wymowny... a tak dużo, dużo miałbym do powiedzenia...
Starsze panie zbliżyły się, niebawem powrócił ze stacyi i mąż pani Zenobii, smutny i przygnębiony.
— Cóż pan Wacław? — spytała go żona.
— Mówi, że chory, odjechał... przyrzekłem, że jak tylko wrócimy, przyjdę do niego i właśnie chciałbym cię prosić, abyśmy wracali jak najprędzej. Statek lada moment nadejdzie...
— Już? — rzekła panna Jadwiga.
— Tak, trzeba, moje dziecko... przyrzekłem, muszę u niego być. Nie wiem co jest, co powie lekarz...
— Może chwilowa niedyspozycya...
— Może... a może rzecz poważna... Człowiek w jego wieku.
— Wygląda dość młodo — rzekł pan Antoni.
— No tak... ja też nie mówię, że jest stary, ale też i nie młodzik — trzeba śpieszyć... państwo nie wezmą nam za złe...
— Mamo — rzekł młody człowiek, — cóż my tu sami robić będziemy? Wracajmy razem wszyscy...
Całe towarzystwo udało się ku przystani, pan Antoni szedł naprzód obok panny Jadwigi, która posmutniała nagle.
— Nieznośny dziad — mówiła, — całą zabawę nam zepsuł.
— Mamy jeszcze — odrzekł młody człowiek — dużo przed sobą...
— Jakto, panie...
— Zaraz wyliczę: spacer ku przystani, oczekiwanie na statek, półtorej godziny na Wiśle, spacer przez Zjazd, odprowadzenie do domu... widzi pani, jaki ze mnie spekulant...
Roześmiała się i rzekła:
— Nie wziął pan w rachubę gościnności mojej mamy. Nie puści was z przed progu, zostaniecie państwo u nas na wieczór.





V.

Złośliwa lokatorka z drugiego piętra i żona malarza z parteru spotkały się na podwórzu. Pierwsza wychodziła do kościoła, druga wracała z miasta.
— Dzień dobry, pani.
— Dzień dobry... co słychać nowego?
— Nic nie słychać, zawsze jednakowo, tylko na pierwszem piętrze coś bardzo cicho...
— Chory kto?
— Nie...
— Więc cóż takiego?
— Jeszcze nie wiem, ale postaram się dowiedzieć... Byle tylko pochwycić nitkę, to się przy cierpliwości znajdzie i kłębuszek... a zdaje mi się, że tu będzie kłębek nie mały...
— Ciekawam bardzo — ale widzę, że pani się śpieszy...
— Eh nie, do kościoła idę, mam czas, a kiedy kochaną panią spotkałam, to w krótkości powiem co się święci... Ta pani z pierwszego piętra od razu mi się nie podobała...
— Dlaczego? Kobieta bardzo sympatyczna, a jej córka taka miła i ładna panienka...
— Niech mi panie wierzą, że sympatyczne i ładne są najgorsze. Pomijam fortepian; nikt w naszej oficynie takiego zbytkownego sprzętu nie posiada, ona ma... ale mniejsza o to... kawaler mieszkał na poddaszu i nikt go nie znał, choć się o znajomość z nim ci państwo z trzeciego piętra starali; ta, ledwie zdążyła się wprowadzić, już go ma! Kawaler bywa, konkuruje, a słyszę, że chłopiec nie biedny i ci z trzeciego piętra oddaliby mu starszą córkę z przyjemnością, ale i o to mniejsza... I nie dość im jednego, bywa, proszę pani, drugi niemłody, podobno wielki bogacz, kamienicznik, pieniężnik... bywa i także konkuruje... No to już chyba trochę za wiele.
— Jeżeli się panna tak podoba...
— Podoba! Za dwóch przecież nie wyjdzie — ale to wszystko jeszcze nic...
— Więc cóż takiego jest?
— Otóż widzi pani, bo ja, nie chwaląc się, na wszystko mam oko... nagle, tak mniej więcej od tygodnia zachodzą różne zmiany... stary przesiaduje w domu.
— Jako konkurent?
— Ależ nie! ojciec skromnej panienki...
— Może nie zdrów.
— A może udaje chorego, może stracił zajęcie, bo to się zdarza, proszę pani, bardzo często się zdarza... prawie po całych dniach w domu siedzi zmizerniał, zestarzał się... Starszy konkurent, ten bogacz, przestał bywać, młody nie pokazuje się wcale; sama pani, tak zawsze uśmiechnięta i wesoła, chodzi po kątach i wzdycha, a panienka pobladła, nie gra, nie śpiewa, tylko nad haftem siedzi — i założyłabym się nie wiem o co, że płacze...
— Cóż się tam porobiło?
— Otóż to, że nie wiem... ale, zapomniałam powiedzieć o najważniejszem... Niech sobie pani wyobrazi, wczoraj był tu człowiek z sądu i przynosił jakieś papiery...
— Dla kogo?
— Oczywiście dla niej. Tyle lat mieszkam w tej oficynie i nic podobnego jeszcze się nie zdarzyło. Zaraz potem stary wyszedł i wie pani dokąd?
— Skądże mam wiedzieć?
— Do adwokata, który w tym domu mieszka, od frontu... Skoro tak, to widocznie jest jakaś sprawa.
— Biedni ludzie — rzekła z westchnieniem młoda kobieta.
— Pani bo każdego żałuje, a nie wszyscy warci są żalu...
— Nie umiem się cieszyć z cudzego nieszczęścia...
W samej rzeczy, w mieszkaniu na pierwszem piętrze nie było wesoło, na wszystkich twarzach malowało się przygnębienie i smutek; panna Jadwiga pobladła i oczy miała wilgotne od łez, matka jej wzdychała bez ustanku, ojciec zamyślał się, i... milczał.
Gdy przyniesiono wezwanie z sądu, ubrał się, wziął laskę i kapelusz i, nic nie mówiąc, skierował się ku drzwiom.
— Dokąd idziesz mężu? — spytała pani Zenobia.
— Ratować się — odrzekł, — zdaje się, że w tym domu adwokat mieszka... może on co poradzi, chociaż... jakaż tu rada?
Panna Jadwiga, po wyjściu ojca, zwróciła się do matki z zapytaniem.
— Mamo — rzekła, — co wy ukrywacie przede mną? Dlaczego ja nie wiem co wam dolega?
— Zmartwienie, moje dziecko, zmartwienie ciężkie... Zły człowiek zgubić nas chce...
— Zgubić?
— Tak zrujnować nas; pozbawić ojca zarobku...
— Alboż to można?
— Widać, że można, skoro...
— Ale kto on jest, dlaczego ma takie zamiary? co zawiniliśmy względem niego?
— Właściwie — nic...
— Nie powie mi mama jego nazwiska?
— Znasz dobrze tego człowieka... pan Wacław!
— Ach, więc to on?...
— Nie będę ukrywała dłużej — on chce żebyś została jego żoną, my zaś przymuszać cię nie możemy — stąd zemsta...
Dziewczyna zerwała się z krzesła, chodziła przez jakiś czas po pokoju, wreszcie zatrzymała się przed matką i rzekła:
— To nikczemność...
— Zapewne, moje dziecko... ale...
— Przepraszam mamę, jeszcze jedno słowo: jaką broń przeciw rodzicom ten pan posiada, czem może grozić i szkodzić?
— Dawne stosunki z twoim ojcem, jakieś zobowiązania... albo ja wiem zresztą.. Kobieta jestem, na tego rodzaju sprawach nie znam się, a ojciec, jak wiesz, jest skryty...
Panna Jadwiga zamyśliła się.
— Mamo, — rzekła po chwili, — czyż więc jesteśmy zupełnie oddani na łaskę i niełaskę tego człowieka, czy nie mamy żadnego sposobu wyjścia i obrony?
— Nie wiem moje dziecko, ja nic nie wiem... straciłam głowę zupełnie, myśli nie potrafię zebrać... Życie miałam spokojne i ciche, nie znałam takich zmartwień jak teraz, to też czuję się bezsilną i przygnębioną...
— Tak być nie może, matko, bronić się trzeba...
— Ale jak?... Ja nawet objaśnić cię dokładnie nie mogę, na czem polega jego przewaga nad nami... Zapytaj ojca, jeżeli chcesz, może on ci powie... ale wątpię...
— A dlaczego, mamo, ojciec teraz do fabryki nie chodzi?
— Mówi, że chory.
— Nie sądzę, nieraz bardzo niedomagał, a jednak nie opuszczał zajęcia; inna przyczyna musi być.
— Nie wiem, powtarzam ci, moja droga, że nic nie wiem.
Panna Jadwiga nie męczyła już matki pytaniami, usiadła przy oknie i zajęła się haftem, pracowała usilnie, ale myśl jej czem innem była zajęta. Opanowało ją przygnębienie i smutek, ogarnął niepokój, rozbolała głowa. Po dwóch godzinach roboty, postanowiła wyjść na świeże powietrze, orzeźwić się. Powiedziała matce, że musi kupić jakieś drobiazgi i wyszła z domu.
Dzień był pochmurny, względnie chłodny, w okolicy spadł poprzedniego dnia grad i na skutek tego, oziębiła się nieco duszna od upałów atmosfera miasta.
Młoda osoba weszła do ogrodu Saskiego i usiadła na ławce; była godzina południowa osób nie wiele; przeważnie dzieci lub też ludzie obowiązku, przebiegający szybko przez aleje, dla skrócenia drogi i zyskania na czasie. Właśnie jeden z takich z teką w ręku, śpieszy przez aleję, w której siedziała panna Jadwiga. Ujrzawszy ją zatrzymał się nagle jak wryty.
— Dzień dobry! — zawołał — co pani tu robi, o tej porze?
Młoda osoba, usłyszawszy głos dobrze jej znany, zarumieniła się.
— Ja, wyszłam po sprawunki i trochę odpoczywam — ale co pan robi w ogrodzie w godzinach...
— Pełnię obowiązek — odrzekł — odnosiłem pieniądze do banku i wracam. Nie spodziewałem się tak miłego spotkania. Co się dzieje u państwa? Pani jakoś pomizerniała...
— Zdrowa jestem.
— A mama pani, ojciec?
— Od tygodnia nie wychodzi... Dlaczego mama pańska nie łaskawa na nas?...
— Wybiera się... może dziś przyjdzie...
— O, niech przyjdzie, bo u nas teraz bardzo smutno w domu.
— Z jakiego powodu?
— Nie wiem... rodzice mają zmartwienie...
— I pani nie wie jakie?
— Dziwi to pana?
— Nie — odrzekł po namyśle, — rozumiem, że postąpiłem niewłaściwie, zadając to pytanie... Niedawno znamy się, nie mam więc prawa żądać szczerości bezwzględnej, jest to bowiem przywilej zaufanych przyjaciół...
— A! panie — rzekła z wymówką — nie wolno panu tak mówić.
— Więc przyznaje mi pani prawo do przyjaźni?...
— Tak... — szepnęła.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję, panno Jadwigo — to moje najszczersze pragnienie.
— Ja wierzę — rzekła szeptem prawie.
— Dziękuję pani, odpowiedział z mocą.
Zamilkli oboje. Ona spuściła oczy, on wpatrywał się w jej twarz z uwielbieniem i z radością.
— Jaka szkoda, odezwał się po chwili, że muszę śpieszyć do fabryki, a tak mi tu dobrze, ale zobaczymy się wkrótce, panno Jadwigo... Wszak wolno mi teraz bywać częstym gościem u państwa?...
— Niedobry pan jesteś.
— Ja? Dlaczego?
— Bo zadajesz niepotrzebne pytania... Czy wolno? czy wolno? Jak gdybym ja zabraniała... Nie traćmy czasu... Przez którą bramę pan wychodzi?
— Przez główną.
— Ja również... chodźmy...
— Miałbym wielką chęć zostać tu jeszcze dłużej.
— Nie można...
— Niestety, wiem o tem... Panno Jadwigo... jeszcze jedno zapytanie...
— Słucham.
— Pani mi wierzy?
— Znowuż to samo... Czyż nie mówiłam?... Wierzę...
— I zawsze tak będzie! przez całe życie?...
— Zawsze...
W tej chwili z bocznej alei wyszedł pan Wacław i znalazł się tuż nawprost młodej pary. Był bardziej blady niż zwykle, rysy jego przybrały charakter ostrzejszy.
Uchylił kapelusza i ukłonił się z szyderczym uśmiechem. Antoni oddał ukłon obojętnie, panna Jadwiga zarumieniła się mocno.
Mimowoli, instynktowo prawie wsunęła rękę pod ramię swego towarzysza.
— Ja się go boję — szepnęła drżącym głosem — broń mnie, panie Antoni...
— Jego się pani lęka?
— To nieszczęście całego naszego domu... to zły człowiek.
— On?
— Z jego powodu ojciec mój cierpi, matka płacze, a ja... ja nie mam chwili spokojnej. U nas teraz tak smutno, tak ciężko, nie wyobrazi pan sobie... Może niepotrzebnie to mówię, ale...
— O, panno Jadwigo — rzekł z wymówką — już cofasz zaufanie... już żałujesz chwilowej szczerości?
— Nie, lecz...
— Przeciwnie, powiedz pani wszystko...
— Nie teraz, później może, przyjdź pan kiedy, a teraz odprowadź mnie do dorożki, nie dojdę pieszo do domu...
— Pani chora?
— Osłabiona tylko... przejdzie to, gdy wypocznę... przepraszam, że zaniepokoiłam pana... Do widzenia...
Podała mu rękę i usiadła do dorożki, młody człowiek zamyślony udał się w swoją drogę. Zastanowiły i zaniepokoiły go zarazem słowa młodej osoby, a dowiedział się z nich zbyt mało, aby mógł sobie wytworzyć jasne pojęcie o istotnym stanie rzeczy. A przecież wiedzieć musi wszystko, wiedzieć, koniecznie i jak najprędzej. Nie ma przedmiotu, któryby go bardziej, goręcej obchodził, jej smutek jest jego smutkiem, jej cierpienie jego cierpieniem. Ona zajmuje wszystkie jego myśli, bez niej nie wyobraża sobie życia w przyszłości. Wszystkoby poświęcił, by oddalić od niej smutki, a dać natomiast szczęście i radość. I zdawało się, że tak będzie, że nic nie stanie na przeszkodzie... tymczasem...
Zdawało mu się, że nie doczeka chwili, w której zamykają fabrykę, tak czas jakoś powoli tego dnia schodził, i robota mu nie szła. Kilkakrotnie omylił się w rachunku i dał złą informacyę robotnikowi. Oczywiście naprawił zaraz błąd, ale czuł, że nie może pracować spokojnie, że jedna, jedyna myśl zajmuje wyłącznie jego głowę.
Opuściwszy wieczorem fabrykę, pobiegł szybko do domu. Tam zastanie życzliwą duszę, z którą będzie mógł troski swoje podzielić, znajdzie w niej życzliwą pomoc i radę. Tą istotą była jego matka.
Skoro tylko wszedł, zauważyła, że jest nie[1]
— Co ci, Antosiu, co się stało? — spytała niespokojna.
— Ach, mateczko kochana, wiele, wiele mam ci do powiedzenia...
— Mów, dziecko moje, przed kim otworzysz serce swe, jeżeli nie przede mną? Zmęczonyś zapewne...
— E, nie... mateczko, nie zmęczenie ale niepokój mi dokucza, obawa.
— Cóż takiego, mój drogi?...
Opowiedział matce o spotkaniu z panną Jadwigą, o rozmowie, jaką z nią prowadził o przerażeniu, doznanem przez nią na widok Wacława. Nie pominął żadnego szczegółu. Matka nie przerywała ani jednem słowem, dopiero gdy skończył, rzekła:
— Nic nie wiedziałam o tem, że mają jakieś zmartwienie, nic mi nie mówiła Zenobia... a przecież mogłaby być szczerą wobec tak dawnej przyjaciółki...
— Ach, matko, żeby im można pomódz, wyprowadzić z kłopotu, mnie tak wiele na tem zależy.
— Domyślałam się — rzekła kładąc rękę na głowie syna — podobała ci się Jadwinia...
— Ja matko bez niej żyć nie mogę! Nie mówiłem ci o tem jeszcze, bom nie wiedział, czy znajdę wzajemność, ale teraz kiedy przekonałem się, że nie jestem dla niej obojętnym, teraz proszę cię, droga matko, nie odmów mi tej łaski... Ona taka miła i dobra; że nie bogata, to mała rzecz, ja na utrzymanie domu zarobię.
Matka milczała, syn nalegał.
— Czy masz mateczko co przeciw tej rodzinie?
— Ależ nic a nic...
— A więc, dlaczego zbywasz matko milczeniem moją prośbę... czy nie chcesz, abym był szczęśliwy?...
— Dziecko jesteś... Czy jest na świecie matka, któraby nie pragnęła szczęścia swego dziecka?... I ja go pragnę, ale twoje żądanie zaskoczyło mnie tak nagle... Pozwól zastanowić się, myśli zebrać... daj trochę czasu...
— Więc nie odmawiasz mi, najdroższa matko...
— Nie... posil się i wypocznij. Jesteś rozstrojony, nie swój. Pomówimy o twoich projektach kiedyindziej...
— Ale niedługo...
— Jutro, pojutrze, kiedy zechcesz. Muszę się jednak wprzódy dowiedzieć co tam się stało, skąd zmartwienie w całym domu, dlaczego Jadwinię tak przeraził widok owego pana... Jutro jeszcze przed południem tam będę i sądzę, że dawna koleżanka i przyjaciółka powie mi prawdę.
Obietnicą tą uspokojony, młody człowiek posilił się i usnął, nazajutrz rano nie było czasu na rozmowę. Spieszył do fabryki. Wieczorem dopiero, po ukończeniu robót dziennych mógł mówić z matką. Zastał ją zamyśloną, tak, że nie śmiał wszczynać pierwszy rozmowy, ale dobra matka zrozumiała jego niecierpliwość.
— Mój drogi — rzekła, — byłam u nich, nic wesołego powiedzieć ci nie mogę.
— O, matko...
— Bądź cierpliwy i słuchaj. Tam jest źle. Wczoraj wieczorem ojciec Jadwini ciężko zachorował...
— Widziałem go onegdaj na ulicy...
— Tak. Zachorował nagle, i kto wie, na czem to się skończy...
— Czy to co niebezpiecznego?
— Lekarz niby ma nadzieję, ale widzę po jego minie, że tylko dla dodania otuchy matce i córce tak mówi. Żądał, aby dla pewności wezwały jeszcze dwóch na konsylium.
— Boże, skądże tak raptem!.
— Zmartwił się ciężko... Wymówiono mu miejsce w fabryce, stracił jedyny środek egzystencyi. Człowiek stary, nie tęgiego zdrowia gdzież się podzieje, kto go weźmie?...
— Ja tego zrozumieć nie mogę. Dotychczas byli z niego zupełnie zadowoleni, powierzali mu czynności ważne, do których nie można przeznaczyć byle kogo... do których oprócz znajomości rzeczy, trzeba być uczciwym...
— Znalazł się ktoś, co go oskarżył o nadużycia. Wierzę, że to oskarżenie było fałszywe, ale zły człowiek celu dopiął, a ten biedak tak się zmartwił, że zdrowiem przypłacił.
— Któż jest ten, kto mu zaszkodził?
— Właśnie ów pan Wacław.
— A więc to on!...
— Rzeczywiście; to zły duch tej rodziny, a opiekuje się nią od lat wielu. Dowiedziałam się o wszystkiem. Ojciec Jadwini to człowiek słabego charakteru i słabej woli. Przed dziesięcioma laty dał się wciągnąć przez owego fałszywego przyjaciela do gry... przegrał to, co posiadał, wszystkie oszczędności... i wpadł w długi. Przyjaciel, do którego kieszeni pieniądze przeszły, niby go ratował, brał jednak rewersa i jest jego wierzycielem. Do niedawna jeszcze siedział cicho, nie upominał się, i dawał do zrozumienia, że ożeniłby się z Jadwinią...
— On?!
— No, tak. Zbywano go żartami, mówiono, że panienka jeszcze za młoda... On czekał: nareszcie stawał się coraz bardziej natarczywy, żądał odpowiedzi stanowczej. Rodzice nie chcieli dziecka przymuszać i poświęcać na ofiarę, odmówili — stąd zemsta... Pozbawił go miejsca w fabryce, a rewersa oddał adwokatowi, rozpoczął proces, zagrabi im całe mienie...
— A to łotr!
— Oczywiście, że tak... a teraz wobec choroby tak ciężkiej i niebezpiecznej, położenie tych kobiet jest okropne, bez wyjścia... O twoich intencyach nie mówiłam, rozumiesz chyba, że nie była na to pora właściwa...
— Matko droga! Czy nie można poratować ich; pomódz w jaki sposób? Ja chętnie oddam na to wszystko co posiadam.
— Powoli, mój Antosiu, powoli — nie nagle... Ja jestem praktyczniejsza od ciebie; przechodziłam jeszcze cięższe koleje niż oni. Z chwilą śmierci męża spadło na mnie wdowieństwo, twoje sieroctwo i najbardziej zawikłane interesa majątkowe... Jednak jakoś, przy Bożej pomocy i życzliwej radzie dobrych ludzi — przeszło... Wydobyłam się i wypłynęłam. Bóg dopomógł mi uratować resztki mienia i wychować ciebie. Dziś odpoczywam, mam starość spokojną i nadzieję, że ty będziesz...
— Będę zawsze uczciwym pracownikiem, matko.
— Tak, mam nadzieję, że będziesz zawsze dobrym i uczciwym człowiekiem. Wierz mi, synu, że cel życia każdej matki w tem się streszcza. Szczęśliwa, która może powiedzieć, że cel ten osiągnęła...
Młody człowiek ujął szczupłą i pomarszczoną dłoń swej rodzicielki i do ust przycisnął w milczeniu, matka złożyła na jego głowie pocałunek i rzekła:
— Wiem, moje dziecko, o czem myślisz w tej chwili — bądź spokojny i cierpliwy, czekaj...
— A jeżeli ten zły człowiek...
— Bronić się będziemy. Widzisz, Antosiu, ja już mówię: będziemy — bo troski ich i troski nasze uważam za wspólne. Mam znajomego prawnika, jest to przyjaciel twego nieboszczyka ojca, zacny i szlachetny człowiek; dawniej praktykował jako adwokat na prowincyi, w naszych stronach rodzinnych, obecnie — tu w Warszawie mieszka. Pójdę w tych dniach do niego, on poradzi, obroni pokrzywdzonych... Że prośbie mojej nie odmówi, jestem pewna...
— Ja także coś dla nich zrobić mogę.
— Cóż takiego?...
— W fabryce zwierzchnicy mają do mnie zaufanie...
— Więc?
— Postaram się, aby ojca panny Jadwigi przyjęto.
— Sądzisz, że to łatwo pójdzie?
— W każdym razie spróbuję. Oczywiście za skutek zaręczyć nie mogę, ale mam to przekonanie, że się uda.
— Byłoby to bardzo dobrze...
— Najważniejsza dla nich rzecz, podstawa bytu całej rodziny...
— Tak... tak...
— Mamo, ja pójdę dowiem się o jego zdrowie...
— Za późno już dziś... nie wypada...
— Ja też nie wejdę na górę, zapytam przez stróża i zaraz wrócę... Niedaleko...
Po kwadransie młody człowiek powrócił, blady i przerażony.
— Matko — rzekł z drżeniem w głosie, — tam bardzo źle, doktor tylko co wyszedł, nie robi żadnej nadziei, mówi, że lada chwila może nastąpić śmierć...
— Co ty mówisz?
— Może już w tej w chwili u nich żałoba... Tak ich niepodobna zostawić... Matko, chodźmy...
Kiedy syn z matką przyszli, w oficynie na pierwszem piętrze wszystkie okna były otwarte, widać było ruch niezwykły, słychać wybuchy płaczu. Na podwórku stała gromadka ludzi, na schodach kobiet kilka. Na pierwszy rzut oka poznać było można, że stało się coś ważnego.
Matka z synem udali się na piętro... Malarka, stojąca przed drzwiami swego mieszkania, rzekła:
— W tej chwili życie skończył; dobrze, że państwo przyszli, tam płacz i zmartwienie.
Pani Zenobia była jak nieprzytomna, ujrzawszy wchodzącą przyjaciółkę, wybuchnęła głośnym płaczem; panna Jadwiga, blada, zmizerowana przez długie czuwanie przy chorym, ledwie mogła trzymać się na nogach. Młody człowiek zbliżył się do niej, za rękę ujął, prostemi, ale z serca płynącemi słowy pocieszać zaczął.
Nie odpowiedziała, tylko uściśnieniem ręki wyraziła mu podziękowanie.
Trzeciego dnia, szczupły orszak pogrzebowy kroczył ku Powązkom; parokonny karawan wiózł czarną trumnę, na której ręka przyjazna zawiesiła ładny wieniec. Panna Jadwiga domyśliła się, od kogo ten dowód pamięci pochodził.
Na samym końcu orszaku, z daleka, jak gdyby pragnąc, aby go nie zauważono, szedł pan Wacław. Był bardzo blady i zestarzały, szedł ciężko, opierając się na lasce, głowę zwiesił, nogi uginały się pod nim, znać było, że idzie z wielkim wysiłkiem. W połowie drogi zatrzymał się, wszedł do pierwszego lepszego sklepu, kupił jakąś bagatelkę i prosił, aby mu pozwolono usiąść na chwilę. Odpocząwszy, dorożką orszak pogrzebowy dogonił, a potem szedł znów pieszo aż do samego grobu, a daleko, prawie na samym końcu cmentarza grób ten wykopano... Pan Antoni prowadził wdowę, pod rękę, matka jego pannę Jadwigę.
Kiedy smutny obrządek się skończył i grudy ziemi padać zaczęły na trumnę, pan Wacław oddalił się, wracał krok za krokiem, przysiadał na każdej ławeczce... i do domu pojechał.
Nazajutrz, pani Zenobia otrzymała od niego list z zawiadomieniem, że zrzeka się wszelkich pretensyj i sprawę z sądu cofa... Tłómaczył się obszernie, że było to tylko nieporozumienie chwilowe, którego obecnie szczerze żałuje... i że radby osobiście wyrazić swoje spółczucie w nieszczęściu!...
Wdowa przeczytawszy list, rzuciła go między papiery... i nie dała żadnej odpowiedzi...
Na co?...
Fortepian zamknięty, dźwięki jego nie rozlegają się po ciasnem podwórku, w mieszkaniu smutek i żałoba... Wszyscy lokatorowie okazują spółczucie osieroconym, nawet złośliwa emerytka wstrzymuje się od uwag.
Pan Wacław znowuż list przysłał.
Napisany on był widocznie pod wpływem wzruszenia, ręką niepewną, drżącą. Błagał w nim, aby mu przebaczono, pisał, że czuje już zbliżający się kres życia, i że ciężko mu będzie umierać bez pojednania się i bez wynagrodzenia krzywdy.
Wdowa, po krótkiej naradzie z przyjaciółką swą, udała się do chorego Wacława. Rzeczywiście wyglądał on okropnie, wychudzony jak szkielet, twarz miał barwy woskowo-żółtej — jedynie tylko w oczach tlały jeszcze słabe iskierki życia.
Ujrzawszy panią Zenobię, z trudnością uniósł się nieco na poduszkach i cichym głosem mówić zaczął. Wyznał wszystkie winy, jakie względem przyjaciela popełnił, tłómacząc się, że działał pod wpływem zaślepienia i namiętnej miłości... Teraz dopiero przejrzał i zobaczył, ile złego popełnił...
Błagał o przebaczenie, całym majątkiem swoim chciał krzywdę wynagrodzić. Pani Zenobia odpowiedziała mu krótko:
— Chrześcijanką jestem, więc obowiązkiem moim jest przebaczyć urazę — i przebaczam też; niech ci, panie Wacławie, Sędzia Najwyższy będzie miłosierny; przebaczam, ale wynagrodzenia nie przyjmę. Nie ma takich pieniędzy któreby opłacić mogły smutek mój, żal i łzy przelane. Chcesz z majątku swego użytek dobry zrobić, pomyśl o biednych, o chorych, o sierotach opuszczonych. Tyle jest cierpiących, tylu nędzarzy, — im zostaw. Zapewniła go, ponieważ ciągle o to prosił, że mu przebacza w imieniu własnem i córki — zapewniła i odeszła.
W tydzień później Wacław umarł, przed śmiercią był zupełnie przytomny, wezwał rejenta i sporządził testament. Całe swoje mienie, z wyjątkiem nieznacznej sumy na opłacenie kosztów skromnego pogrzebu, przeznaczył na ubogich.
Pochowano go, stosownie do życzenia, skromnie. W orszaku pogrzebowym znajdowała się pani Zenobia z córką i pani Zofia z synem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W rok później energiczna pani Zenobia gospodarowała w oficynie zawzięcie, a miała niemało kłopotu. Dwa mieszkania trzeba było odnawiać, malować, urządzać, zaciągać podłogi... Dwa mieszkania na pierwszem i na drugiem piętrze.
Jeszcze to na pierwszem pół biedy, trzeba je było tylko odświeżyć i do porządku doprowadzić — ale pokoiki na drugiem piętrze musiały być urządzone z możliwą elegancyą i szykiem. Takie było życzenie pani Zenobii, pani Zofii, panny Jadwigi i pana Antoniego, który, ku podziwieniu pań, objawiał we wszystkiem gust wykwintny.
Złośliwa emerytka ustąpiła z drugiego piętra, nie bez żalu przeciw nowym lokatorom i przeciw rządcy, który jej mieszkanie wymówił — przepowiadała malarce, że się to wszystko źle skończy, że osoba, która wprowadziła przez ciasne schody fortepian i od razu zabrała kawalera z facyatki dla córuni, nikomu spokojnie żyć nie da i za kilka lat całą oficynę, zagarnie, nie wyłączając nawet suteren.
— Niech ją tam, mówiła, wolę, że się wyprowadzam, wszędzie są ludzie, a tem bardziej na Elektoralnej, gdzie znalazłam dwa pokoje i kuchnię wcale niedrogo. Będę miała nowe towarzystwo i nowe znajomości, a do pani nieraz wpadnę — dowiem się co tu słychać. Na facyatkę, bo wiem, że nie najęta dotychczas sama lokatora znajdę...
— A cóż pani na tem zależy? — zapytała malarka.
— Mnie nic — ale musi być jakaś sprawiedliwość na świecie; panny z trzeciego piętra powinny wyjść za mąż...
— A jeżeli kawaler nie zechce...
— Co to nie zechce! Musi... Właśnie takiego mam na oku, który nie będzie grymasił... jest to mój blizki kuzyn. Osadzę go tu i ożenię na złość, żeby tamta nie tryumfowała zanadto.
Lokal na pierwszem piętrze wyporządzony i odnowiony zupełnie, zajęły dwie przyjaciółki, pani Zofia i pani Zenobia. Obie do spółki założyły sklep i prowadzą go już od pół roku. Pokoje na drugiem piętrze są mieszkaniem młodej i szczęśliwej pary. Na ślubie była obecna cała oficyna i wiele osób z domu frontowego, wesela hucznego nie było, kilka osób znajomych tylko zaproszono... Smutki przeminęły, nastały dni spokojnie i szczęśliwe.
Pan Antoni chodzi codziennie do fabryki, a wieczorem śpieszy do domu, gdzie mu najlepiej i najmilej.
W niedzielę i w święta; jeżeli pogoda sprzyja, odbywają wycieczki za miasto na cały dzień; obie matki im towarzyszą.
Jadwinia dumna jest ze swego męża, zajmuje się gorliwie swem drobnem gospodarstwem, a po parę godzin dziennie przepędza nad haftem. Robi przepyszny ornat, na zamówienie jakiegoś bogatego fundatora.





PASSYANS WYSZEDŁ!
OBRAZEK



W roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym którymś wiosna zaczynała się szkaradnie: w końcu marca zaczęły śniegi topnieć, lód pękał na rzekach i jeziorach, woda występowała z brzegów, strumienie zamieniały się w potoki, ziemia była rozmiękła jak galareta, drogi grzęzkie, błotniste, nie do przebycia. I żeby chociaż promień słońca zabłysnął, żeby osuszył tę wilgoć nadmierną! ale gdzież tam! Niebo od dwóch tygodni było ołowiano-szare, deszcz padał nieustannie drobny, jak na jesieni, przenikający do kości...
Siedzieliśmy w domu jak zamurowani, odcięci od świata, gość nie mógł się dostać przez błota, sąsiad nie zajrzał, nawet poczta, ta jedyna pocieszycielka, co trzy razy tygodniowo dawała nam wieści ze świata, w tym czasie utraciła swą punktualność.
Chłopak wyjechał z domu do miasteczka wczesnym rankiem, prawie o świcie, powinienby powrócić z torbą pełną gazet koło południa. Czekamy na niego jak na zbawienie, patrzymy w okno, czy na grzęzkiej grobli nie zarysuje się jego sylwetka. — Ale gdzież tam! Mija godzina, dwie, trzy, żywego ducha nie widać, ziemię otula mrok szary, taki posępny, smutny, żałobny, że aż się płakać chce...
Tak przynajmniej powiada panna Kamilla.
Nareszcie słychać chlapanie kopyt końskich po błocie, to Jasiek powraca.
— Światła! światła prędzej...
Magda przynosi wielką lampę i stawia ją na stole, dziadek fularową chustką przeciera okulary, babka szuka rozpoczętej robótki, a panna Kamilla biegnie ku drzwiom.
— Jasiek! czy to Jasiek?!
— Juści ja — odpowiedział przemokły do nitki chłopak.
— Masz torbę?
— Jest.
— Dawaj...
Panna Kamilla chwyta w białe rączki torbę, nie zważając, że ta jest mokra i powalana błotem... Chwyta, ale jednocześnie na twarzyczce jej maluje się wyraz zdziwienia.
— Taka lekka!
— Bo pusta, proszę panienki — odpowiada spokojnie Jasiek.
— Nie ma ani listów, ani gazet?! Dlaczego?
— Bo nie dali...
— A z jakiego powodu, cóż to znów!
— Powiedział pocztylion, że pod Zagnanką most zerwało i przez to poczta nie przyszła.
— Mój Boże... i cóż my będziemy teraz robili?
— Ja pójdę do stajni — odpowiedział Jasiek, jak gdyby to pytanie do niego się stosowało.
— A idź sobie gdzie chcesz — odrzekła zadąsana panienka.
Dziadek niecierpliwie wąsami poruszał.
— I cóż, Kamilciu — rzekł do wchodzącej wnuczki — gdzież te gazety?
— Niech dziadzio zdejmie okulary — odrzekła — feralny dzień dzisiaj; nie ma co czytać... Most pod Zagnanką zerwany i zapewne nie zreperują go prędko, trzeba się przygotować na długie, długie nudy; tem bardziej, że szkaradny deszcz ani myśli ustać... a słońce się już chyba nigdy nie pokaże...
Dziadek spojrzał uważnie na wnuczkę.
— No, no — rzekł — nie prorokuj tak smutno, będzie jeszcze sucho i ciepło i jasno. Twoja biała buzia opali się na słońcu, wiśnie, maliny dojrzeją...
— Kiedy to tam będzie! Wprzód można melancholii dostać...
— Proszę, jaka panna niecierpliwa...
Babka odłożyła rozpoczętą robótkę, przyniosła kilka talii kart i zaczęła rozkładać je na stole.
— Cóż to będzie, moja pani? — zapytał dziadek.
— Passyans położę...
— Masz racyę... to przyjemna rozrywka... a podobno i przyszłość przepowiada...
— Jakbyś wiedział... wolno ci żartować z tych przepowiedni, ale mniej więcej sprawdzają się one.
— Jejmościuniu dobrodziejko, że też nie możesz się pozbyć przesądu!...
— Nie narzucam go nikomu, a czas mogę przepędzić, jak mi się podoba... Zresztą, jeżeli ci to przykrość sprawia... mogę dać pokój...
— Ależ co znowu, moja kochana, nie róbże mnie tyranem... Ja żartowałem tylko...
— Więc kładę i ciekawa jestem, czy też wyjdzie...
— Eh, moja droga babciu — rzekła panna Kamilla — na taki szkaradny czas, to nic wyjść nie może, nawet passyans...
— Nie grymaś, Kamilciu, i nie narzekaj... Weź jaką książkę lub robótkę.
— Książki wszystkie, jakie są w domu, już przeczytałam, niektóre nawet po dwa razy, zaś rozpoczętej robótki kończyć nie mogę dla tej przyczyny, że zbrakło mi włóczki, a nawet marzyć nie można o tem, żeby jej skąd dostać... Jak żyję nie widziałam tak szkaradnej wiosny...
— Oj dziecko, dziecko — rzekł sentencyonalnie dziadek, — żeby tylko takie zmartwienia były w życiu!... Dajże mi, kochaneczko, dawne gazety, przywiezione onegdaj, odczytam je raz jeszcze. W braku laku dobry i opłatek... A cóż to pana Wincentego nie widać? Już jest godzina... która Kamilciu, bo nie dowidzę...
— Szósta, dziadziu...
— Powinienby już być...
— Nadejdzie lada moment — rzekła babka.
W tejże samej chwili rozległy się w sieni ciężkie kroki i do pokoju wszedł mężczyzna barczysty, krępy, z krzaczastemi brwiami, twarzą zarośniętą prawie pod same oczy...
Wszedł, skłonił się niezgrabnie i rzekł tubalnym głosem:
— Moje uszanowanie państwu...
— Jak się masz, panie Wincenty — rzekł dziadek — siadajże, siadaj, bardzo proszę, cóż tam w gospodarstwie?
— Ano, panie dziedzicu, chlapie psia kość.
Babka zmarszczyła czoło, pan Wincenty to spostrzegł i chciał naprawić złe wrażenie.
— Przepraszam panią dobrodziejkę najmocniej — rzekł — ale na taki szelmowski czas, to człowiek o wszelkiej delikatności zapomina i tak czasem coś palnie, że później sam oto, z przeproszeniem państwa...
— Daj pokój, panie Wincenty, nie przepraszaj, bo jeszcze gorzej zabrniesz...
— Święta prawda... Człowiek ma ciągle z chłopstwem do czynienia, a przytem gospodarstwo, to jest taka psia... z przeproszeniem procedura, że trzeba przy niem ciągle się użerać... to jest, chciałem rzec, ujadać i co chwila można się spodziewać, że jaki... niech go marności! Państwo sami dobrze wiedzą, że trudno miodowych słówek dobierać i w pakuły owijać, to jest chciałem powiedzieć w bawełnę... Oto na przykład dziś... proszę pana dziedzica, jak jestem tu rządcą, a już Bogu dziękować dwadzieścia dwa lata, takiej szarugi, takiej flagi, takiego za pozwoleniem... szkaradzieństwa nie pamiętam... Rano wstaję — ciemno, budzę parobków, ledwie wstali... zaczyna się robota, ale jaka, psu na budę nie zdatna... każdy łazi jak zmokła kura i nie dziw, ja sam nawet jestem, z przeproszeniem, niby mucha jesienna...
— Ale brzęcząca — wtrąciła panna Kamilla.
— Juściż, proszę pani trudno, musi w gospodarstwie być ktoś taki co brzęczy, bo bez brzęczenia nic nie będzie... Oto dziś na przykład... u machiny łajdak Józiek tryb wyłamał, szczęście, że miałem zapasowe kółko... Dałem mu parę razy w kark, a ten jeszcze z gębą! Ledwiem odsapnął, wołają mnie znowuż... Co się stało? A to, proszę pana; mówią na młynie chorągiew... Co u milion dyabłów... to jest, co to ma z przeproszeniem znaczyć?
— Pewnie woda zalała tych biedaków — wtrąciła babka — trzeba im było zaraz dać ratunek...
— Dałem ja mu ratunek, że mu się na drugi raz odechce ludzi niepokoić, bo proszę pana dziedzica...
— Może czego potrzebował?
— Właśnie, że nic... Do młyna teraz dojechać nie sposób, bo zalany dokoła, ale skoro daje taki za pozwoleniem, sygnał, biorę dwóch parobków, siadam w czółno i płyniemy... Sam myślałem, że jakie nieszczęście, bo pocóżby spódnicę na żerdzi wywieszał... Przybijamy — nic. Młyn jak stoi tak stał, a że dokoła woda, to nie nowość, zawsze o mokrej wiośnie tak bywa... Wchodzę: w stancyi spokojnie. Lejbuś Biblię czyta, jego żydowica przy kominie, bachory łażą po kątach, w drugiej stancyi mendel gęsi gęga... Cóż u starego dyabła, z przeproszeniem, po co Lejbuś szmatę wywieszał, po co ludzi niepokoił? Może nie macie co jeść? pytam... Mają łajdaki: jest mąka, kasza, kartofle, cebula, na parę tygodni pożywienia... Więc czego, co chcesz? co ci potrzeba?... — A to, powiada, my się boimy... A ty, powiadam, za pozwoleniem taki, taki i owaki, ja dla twego bania się, mam ludzi ganiać i chlapać się po wodzie, jak z przeproszeniem, kaczka! Powiedziałem mu delikatnie kilka słów, w których ani jednego poczciwego, kazałem żerdź z komina zdjąć i o mało, żem mu brody nie oberwał.
— Ale chyba pan tego nie zrobił — spytała panna Kamilla.
— Nie zrobiłem, proszę pani i żałuję, ale już po niewczasie, nie zobaczę go prędzej, jak za tydzień, kiedy woda opadnie, a wtenczas i moja złość przeminie.
— Biedny Lejbuś — rzekła babka — wyobrażam sobie, że jest nieborak w strachu. To musi być bardzo przykro, siedzieć w domu oblanym dokoła wodą.
— I ja nie mówię, że to przyjemność, ale po co ludzi niepokoić, kiedy nic nie zagraża. Wiadoma rzecz, że woda opadnie i młyn będzie młynem jak był.
— A jakże nasze łąki, panie Wincenty? — zapytał dziadek — wyjechałbym sam, aby je obejrzeć, ale wiesz, że zreumatyzmowany jestem, wilgoć mi bardzo szkodzi.
— Łąki, panie dziedzicu, zalane furt, wody na jaki łokieć, ale ja myślę, za jaki tydzień to spłynie i będziemy mieli takie siano, że choć pannom do jedzenia dawać.
— Proszę, co za porównanie! — odezwała się panna Kamilla.
— Nie chciałem obrazić... tylko się tak mówi, nie dla urągowiska pannom, uchowaj Boże, ale dla pochwały siana. Tak się mówi, a to znaczy, że nawet najdelikatniejsza owieczka angielska...
— Panie Wincenty, nie poprawiaj się — rzekł dziadek — nie poprawiaj się, bo zabrniesz po same uszy...
— A zabrnąłem, panie dziedzicu, zabrnąłem dziś prawie po kolana, chcąc zobaczyć czy rola bardzo rozmiękła.
— I jakże?
— Czyste błoto; cała nadzieja w rowach, pan dziedzic trochę się krzywił gdyśmy te rowy rznęli.
— Bo też kosztowały dość pieniędzy.
— Ale zabiorą dość wody, a to jak dziś, ma swoje grube znaczenie.
— Wiesz pan, że most pod Zagnanką zerwało... poczta nie przyszła, gazet nie ma.
— Słyszałem, właśnie Jasiek opowiadał, ale bo i ten most, z przeproszeniem państwa, na kurzych nogach stał, a nasz pod Wólką się trzyma.
— Choćby armaty prowadzić, jak mur stoi.
— Nie widziałeś dziś kogo z obcych?
— Skąd, panie dziedzicu, pies na taką drogę się nie ruszy. Żyd jakiś wlókł się z miasteczka biedą, noga za nogą, alem nie rozmawiał z nim, bo mnie ten, za przeproszeniem, Lejbuś głowę zaprzątnął.
— Nic a nic nie wiemy, co się na świecie dzieje — rzekła panna Kamilla.
Rządca ramionami wzruszył.
— Małe to nieszczęście — rzekł.
— Ależ wprost przeciwnie, panie, to jest nadzwyczajne, wielkie nieszczęście.
— Przepraszam panią, ale nie rozumiem. O gazety chodzi, o ciekawość. Nie ma ich dziś, to będą za tydzień, nie za tydzień, to za dwa, ale będą. Żadna się w nich odmiana nie zrobi... owszem, będzie od razu więcej do czytania.
— Pan się na tem nie zna.
— Nie mam też pretensyi. Polityki ciekawy nie jestem, a jak się cały dzień naużeram z chłopami, nałażę po polach, bucham się spać, to jest przepraszam, kładę się i śpię jak zarznięty, nie pytając o to, czy Francuz kocha Niemca, albo czy Anglik godzi się z Włochem. Niech ich siarczyste... to jest niech sobie robią co chcą, a moja rzecz, żeby zboża było dużo, żeby państwo zbierali, dla panny Kamilli, z przeproszeniem, na posag!
— Widzisz, jaki komplemencista — rzekł dziadek.
— Czy panu się zdaje — wtrąciła panna Kamilla — że bez posagu nie mogłabym się podobać?!
— Ale i jak, i jak jeszcze... Tylko widzi pani, najpiękniejsza bułeczka zawsze lepiej smakuje z masłem, aniżeli bez masła...
— Bułeczka! Mógłby pan też ładniejsze porównanie znaleźć.
— Czem chata bogata, proszę pani, tem rada, a swoją drogą niechno tylko woda spadnie to się tak na posag zazieleni, że aż się wszyscy dyabli, to jest chciałem powiedzieć, aż się dusza śmiać będzie...
— Oto jest mądre słowo.
— Wiesz mężu — rzekła babka — śmiej ty się, lub nie... a jednak mój passyans wychodzi...
— Proszę!
— Wychodzi i wyjdzie. Postawiłam go z pewną intencyą.
— Ciekawym.
— To mój sekret... później wam powiem jak wyjdzie, bo trzy razy wyjść musi, jeżeli przepowiednia ma być prawdziwa.
— Babcia zawsze bada przyszłość przez karty, ale ona nic nie chce powiedzieć.
— Żeby to pani dobrodziejka mogła nam przepowiedzieć, kiedy woda spadnie, kiedy rola obeschnie, że z pługami będzie można wyruszyć, toby była kabałka, ale...
— Nie kabałka, tylko passyans...
— Taki dobry kusy, jak i bez ogona; to jest chciałem rzec, że to wszystko jedno.
— A czy pan Wincenty wierzy w przepowiednie?
— Owszem, trochę wierzę, bo mam na sobie samym praktykę, że się sprawdzają. Temu dwadzieścia pięć lat Cyganka przepowiedziała mi, że się nie ożenię, i jako państwu wiadomo, do dziś dnia kawalerem jestem.
— To jeszcze nie dowód — rzekł dziadek — jeszcze masz czas...
— Eh, nie rychło już. Człowiek wygląda jak jagódka po świętym Marcinie.
Podano kolacyę, ale wszyscy niewiele jedli, tylko jeden pan Wincenty odznaczał się, jak zwykle, wielkim apetytem i z półmiska zrazów z kaszą mało co zostawił. Zaraz potem zaczęły mu się oczy kleić, osowiał i z trudnością ukrywał ziewanie.
— Idź spać, panie Wincenty — rzekł dziadek — zmęczony jesteś, spoczynku ci trzeba.
— Eh, nie; jabym jeszcze mógł siedzieć, choćby do północy, ale mnie ten łajdak Lejbuś, żeby mu broda spuchła, okropnie zirytował... no, i ten tryb wyłamany także.
— To też odpocznij sobie.
— Ma pan dziedzic dobrodziej racyę; w moich latach to już gnatom, to jest chciałem powiedzieć, z przeproszeniem, kościom, trzeba czasem pofolgować. A jutro, proszę pana dziedzica, owies młócę i sieczkę rznę.
— Dobrze, dobrze; jak uważasz, tak rób.
— Dobranoc.
Ukłonił się niezgrabne i odszedł.
— Cóż to za niedźwiadek — rzekła panna Kamilla.
— Prawda, kochaneczko, niedźwiadek, ale dusza poczciwa, serce złote... Ty go nie lubisz, a jednak zaręczam, że gdyby się, broń Boże, dom zapalił, to niedźwiadek pierwszy wskoczyłby w płomienie, aby cię ratować.
— Owszem, ja oceniam jego poczciwość, lubię go nawet, tylko... widzi dziadzio, on taki śmieszny ze swemi kościami, piorunami, z nieśmiertelnem przepraszaniem, najbardziej nie w porę używanem...
— Cóż robić, moja duszko, tak go wychowano, takim jest.
— A wiecie co — wtrąciła babcia — passyans znowu wychodzi, to już drugi raz... tasuję karty i kładę trzeci. Zaczyna się wcale dobrze. Święta to prawda, że jak co zacznie iść, to już idzie, a jak początek zły, to nie pójdzie, żeby nawet niewiem jak się starać.
Dziadek zabrał się do powtórnego wertowania już przeczytanych gazet, panna Kamilla przeszła do sali i usiadłszy przy fortepianie grała jakąś tęskną dumkę, a babcia przekładała karty jedną na drugą, uśmiechając się filuternie. Na dworze było ciemno, drobny deszcz bił w szyby, zegar gdakał miarowo.
— I cóż matusiu — rzekł dziadek, odkładając gazetę — jakże tam?
— Doskonale — odrzekła staruszka — wychodzi... wywija się jak z płatka...
— A to ślicznie... ciekawym tylko coś sobie jejmościuniu zamyśliła?
— Takiś niedomyślny. Cóżbym zamyślić mogła? Nam starym niewiele potrzeba, byle trochę zdrowia. Myślałam o Kamilci, pytałam kart, czy będzie szczęśliwa. Trzy razy odpowiedziały, że będzie, a choć to nie jest pewność, ale zawsze pociecha.
— Niechże będzie pociecha.. uśnij z tą myślą, moja babinko... i niech się twoja wróżba sprawdzi.
Zegar wydzwonił dziesiątą...
— Patrzaj no jejmość, jak późno już. Spać, spać! Kamilko, dziesiąta, dobranoc pannie.
— Już? tak wcześnie? — zawołała, przybiegając z drugiego pokoju.
— A cóż sobie panna myśli? Dziesiąta godzina, to wcześnie? Dwunasta zaraz będzie, a trzeba ci wiedzieć, że nie masz nic zdrowszego i posilniejszego nad sen przed północą. Jeżeli chcesz być zawsze ładną, taką jak dziś jesteś, to nigdy długo w nocy nie przesiaduj.
W domu zaczęła się robić cisza, dziadek w swoim pokoju fajkę palił — babka znów u siebie odmawiała pacierze, a panna Kamilla wyjęła szpilki z włosów i bogaty, złocisty warkocz, zsunął się na jej ramiona.
Nagle na dziedzińcu zrobiła się straszna wrzawa. Wszystkie psy, ile ich było na folwarku, zaczęły ujadać zawzięcie, a współcześnie rozlegał się głos ludzki i ciężkie stąpanie kopyt końskich po błocie. W czworakach wnet błysnęły światła, z oficyny wybiegł przebudzony ze snu pan Wincenty, z ogromną latarnią w jednej, a ze starą dubeltówkę w drugiej ręce.
Dziadek rzucił fajkę, ubrał się naprędce w kożuszek i zdjąwszy strzelbę z kołka, przez otwarte drzwi zawołał do kobiet:
— Jejmościuniu, nie bać się! jeżeli rabusie, damy im rady... bo widzę, że już Wincenty nadbiega i w czworakach ruch.
Pomimo tego zapewnienia, panie schroniły się do ostatniego pokoju i w niepewności oczekiwały co będzie.
Dziadek przed dom wyszedł i przy świetle latarni ujrzał człowieka w liberyi, siedzącego na koniu i oganiającego się od psów długim biczem.
— Co za jeden jesteś? czego chcesz? — wołał pan Wincenty.
— Swój — odrzekł — podróżny w przygodzie... A pójdziesz! Psiska tak ujadają zatracone, że człowiek oto do słowa przyjść nie może...
— Leżeć Zagraj! do budy Burek! Gadajże człowieku, co jest.
— Jestem dorożkarz ze stacyi, dwoje państwa wiozę do Tymiankowa. Jedziemy już od samego rana.
— I dopiero tu jesteście?
— Wielmożny panie... Skusili mnie, obiecali piętnaście rubli... wziąłem brykę na resorach z budą, a tu droga taka krwawa, że niech Bóg broni. Noga za nogą się wleczemy, noc nas zaskoczyła; ja tu obcy, dróg bardzo nie znam, wpakowałem się w jakiś bajor, ani wyleź, choć dobre cztery konie mam. Pan się złości, pani płacze... Cóż miałem robić... wyprzęgłem konia, siadłem wierzchem i jadę oto, prost na światło, prosić dobrych ludzi o ratunek. Choćby jeszcze z parę koni, latarnię, a znającego człowieka, możebyśmy się przecież wyrwali z tego piekła. Tyle lat oto po drogach jeżdżę i jeszcze takiej przygody nie miałem.
— Gdzie on mógł uwięznąć? — zapytał pana Wincentego dziadek.
— Pewnie na grobli, koło starej cegielni.
— Albo ja wiem — odrzekł dorożkarz — miejsce jakieś zaklęte; chyba że mnie złe tam zaprowadziło.
— No, mój bracie — odezwał się rządca — jeżeli ty tam wpadłeś, to ci jedna para koni nie pomoże... ze cztery woły trzeba, żeby ciężką brykę wydobyć?...
— Cóż ja nieszczęśliwy teraz zrobię i gdzie tych państwa podzieję?...
— Sameś sobie winien, trzeba było od figury na lewo objechać, ludzie tak zawsze robią, a na starą groblę nikt się podczas roztopów nie puszcza.
— Ba! żebym ja był wiedział...
— Nie ma co — rzekł dziadek — jużci trzeba go poratować.
— Zapewne — dorzucił rządca — w takiej przygodzie, nie po chrześcijańsku byłoby biednych ludzi zostawić.
— O! niechże panom Bóg da zdrowie, niech stokrotnie na wszystkiem wynagrodzi.
— Ciekawym kogo on wiezie? — rzekł dziadek. — Nie znasz tych państwa?
— Skąd? w naszym stanie, jak wiadomo, kto się każe wieźć a płaci, to go się wiezie. A! na śmierć zapomniałem w tem zmartwieniu — dali karteczki dwie... Mówili: do kogo trafisz kartki pokaż, w tych stronach nas znają.
To mówiąc, podał dziadkowi dwa bilety wizytowe.
Dziadek przy świetle latarni przeczytał: Ewelina Korabińska, Jan Korabiński.
— Panie Wincenty! — zawołał — siadaj na konia, bierz ludzi, bierz koni ile chcesz, choćby dziesięć... ależ to dobrzy znajomi!... Sprowadź ich jak najprędziej. Sam pojechałbym na miejsce, ale się boję, wiesz, że mi wilgoć szkodzi...
— Jabym też panu dziedzicowi pozwolił jechać! — rzekł rządca — do czego to podobne? No, żwawo! chłopcy do stajni... kasztana mi osiodłać, trzy pary koni w chomantach wziąć, kilka latarni, linę... a ruszać mi się żwawo.
W kwadrans później już pomoc dążyła do uwięzionych w grzązkiem błocie podróżnych, a we dworku zrobił się ruch nadzwyczajny. Babka i panna Kamilla pobudziły uśpioną służbę, kazały jej przygotować pokoje gościnne, pomyśleć o pożywieniu dla zdrożonych i zziębniętych.
— Widzisz, Kamilciu — mówiła babka — co to znaczy passyans. Trzy razy, raz po raz wyszedł. Byłam pewna, że coś przyjemnego nas spotka, nie sądziłam jednak, że taka niespodzianka... pani Ewelina... mój Boże taka dobra i miła znajoma.
— Pamiętam ją doskonale, jeszcze z czasów pobytu mego w Warszawie na pensyi. Zapraszała mnie prawie co drugą niedzielę, zawsze zastawałam u niej liczne towarzystwo, nieraz tańczono.
— Jej syn musi być już słuszny młodzieniec.
— Nie widziałam go, babciu, od lat trzech, to jest od czasu bytności mojej w Warszawie. On wtenczas kończył kursa na uniwersytecie ja zaś pensyę... Z chwilą powrotu na wieś straciłam go z oczu...
— Jak to czas leci, moja Kamilciu, jak szybko leci — mówiła staruszka. — Mnie się zdaje, że dopiero wczoraj powróciłaś z pensyi, a to już trzy lata.
— Ściśle licząc, trzy i pół, nawet więcej: lat trzy, miesięcy siedm i dni dwadzieścia kilka... Przez ten czas, jak babci wiadomo, nie byłam w Warszawie ani razu.
— Prawda, ale bo też sama jesteś temu winna. Żeby też nie powiedzieć dziadkowi albo mnie: mam ochotę zobaczyć miasto, zabawić się, rozweselić... ktoby ci bronił. Owszem, pojechalibyśmy wszyscy troje. Czy to nam brak czasu, albo funduszów? Ale wnuczka skryta, nic nie powie, czeka aż się dziadek albo babka sami odezwą. Długobyś na to czekała, bo my starzy, lubimy siedzieć w swoim kącie, spokojnie, wygodnie...
— A widzi babcia, więc lepiej zrobiłam nic nie mówiąc.
— Wcale nie lepiej; gorzej, bardzo źle, bo mybyśmy jak najchętniej trochę fatygi poświęcili dla ciebie, a twoja przyjemność byłaby nam największą nagrodą.
Panna Kamilla ucałowała ręce staruszki.
— Dziękuję babci, z całego serca — rzekła — psujecie mnie swoją dobrocią...
— Czyż cię nie kochamy, moja sierotko; tak wcześnie straciłaś rodziców, więc któż ci ich zastąpi jeżeli nie my?
— Jadą! jadą! — oznajmił dziadek wchodząc do pokoju — widać światło na drodze. Pan Wincenty doskonale się sprawił, że ich tak prędko wydobył, a trzeba wam wiedzieć, że grobla koło starej cegielni, to niegodziwe miejsce. Co rok się staram, ażeby tę drogę skasowali, ale schodzi to jakoś... Już są koło bramy, tylko ich patrzeć... Ho, ho — dodał spojrzawszy na żonę i wnuczkę — cóż to za metamorfoza! Panie postrojone!...
— Trzeba się przecież było ogarnąć do ludzi — rzekła babka.
Na dziedziniec wtoczyła się wielka bryka, której niezgrabne kształty widać było z pokoju, w świetle kilku latarni; dziadek wyszedł przed dom na przyjęcie niespodziewanych gości. Zaczęło się od podziękowań i przepraszań za najazd nocną porą, za kłopot. Dziadek znów utrzymywał, że kłopotu niema żadnego, owszem, że mu ten wypadek dał miłą sposobność podejmowania w swoich progach tak miłych i rzadkich gości. Panie wzięły zaraz pod swoją opiekę panią Ewelinę, przyniesiono z bryki dwie ogromne walizy pełne sukien i wszelkich fatałaszków. Podczas gdy panie zajmowały się matką, dziadek rozmawiał z synem i dopytywał go o szczegóły podróży.
— Skądżeście się państwo wzięli tu, o tej porze, podczas roztopów?
— Wiadomo panu dobrodziejowi — odrzekł młody człowiek, — że mamy w Tymiankowie krewnych...
— A tak, tak, rodzona twoja ciotka, panie Janie.
— Mama od dawna wybierała się do nich, bo oprócz chęci zobaczenia siostry i szwagra, trzeba tam załatwić różne interesa majątkowe. Możnaby to było zrobić i później, po świętach, w maju, ale mama koniecznie postanowiła jechać zaraz, ponieważ projektuje w pierwszych dniach maja udać się za granicę, gdzie przepędzi całe lato, aż do jesieni. Słychać było wprawdzie o złych drogach, ale nie miałem pojęcia, żeby były aż takie...
— Wiosna nadchodzi, panie Janie, wylewy, a nasza okolica nizka, wilgotna, gdy rzeki wzbiorą, jesteśmy zalani błotem...
— Niech pan sobie wyobrazi, że od stacyi kolejowej jedziemy już kilkanaście godzin... Kiedy bryka tak fatalnie ugrzęzła, zdecydowani byliśmy całą noc przepędzić na dworze i gdyby nie pomoc szanownego pana... Jak daleko jest stąd do Tymiankowa?
— Około trzech mil. Wasz dorożkarz nie tędy powinien był jechać, jest krótsza droga od stacyi.
— Trzy mile — rzekł młody człowiek — ładna przyjemność... my tam ledwie jutro na wieczór będziemy.
Dziadek rozśmiał się.
— Tej sztuki nie dokażesz, mój dobrodzieju, choćbyś nawet jutro do dnia wyjechał, co oczywiście jest niepodobieństwem, gdyż matka zdrożona i sfatygowana, musi trochę odpocząć. Nie dokażesz tej sztuki, powtarzam.
— Ależ dlaczego? Czy i dalej taka droga fatalna?
— Droga, jak droga o tej porze, dobra, ale most pod Zagnanką zerwany i niema sposobu przedostać się za rzekę, chyba czółenkiem, a nie sądzę, żeby się mama pańska na to zdecydowała.
— A to fatalność!... Jak prędko mogą ten most naprawić?
— Dopóki woda nie opadnie, nie zaczną roboty.
— Ależ chyba nie jeden most jest na tej rzece?
— W tej okolicy jeden. Są wprawdzie promy, ale podczas wylewu nie radziłbym próbować... Cóż wam tak bardzo pilnego zresztą; posiedzicie u nas, skoro was Pan Bóg pod ten dach przyprowadził. Dołożymy starań, żeby wam było dobrze...
Młody człowiek zamyślił się.
— Trudna rada — rzekł dziadek — trzeba się z losem pogodzić. My także odcięci jesteśmy od świata, nawet gazet z powodu tego nieszczęsnego mostu chwilowo pozbawieni jesteśmy. Jak dla mnie, to bardzo przykra rzecz, przyzwyczajony bowiem jestem...
— Mam z sobą kilka — rzekł młody człowiek. — Wyjeżdżając z Warszawy kupiłem. Są wczorajsze, chętnie będę panu służył...
Dziadek ucieszył się niezmiernie. Wprawdzie dziś już późno na czytanie, ale nazajutrz rano wynagrodzi to sobie... Nadeszły i panie. Młody człowiek przypatrywał się bacznie pannie Kamilli i zdziwiony był, widząc jak się zmieniła. Znał ją niegdyś w Warszawie jako podlotka, następnie jako dorastającą panienkę. Była wówczas szczupła i blada, dziś rozwinęła się doskonale, z ładnego pączka stał się kwiat jaśniejący pełnią krasy i uroku.
To, co młody człowiek myślał, matka jego wypowiadała głośno, zasypując pannę Kamillę komplementami. Wszyscy zasiedli do stołu, zaczęło się drobiazgowe opowiadanie o szczegółach podróży, o całym dniu spędzonym na bryce podczas nieustającego deszczu, o szkaradnej karczmie, w której zatrzymano się na popas, wreszcie o nocy.
— Nie miałam pojęcia — mówiła pani Ewelina, — żeby mogły istnieć podobne ciemności... Zdawało mi się, że straciłam wzrok, czułam tylko okropne kołysanie się bryki i słyszałam krzyk naszego woźnicy, znaglającego konie do pośpiechu. Czy państwo tu, na wsi, zawsze w takich warunkach odbywacie podróże?
— Jak czasem, pani dobrodziejko — odrzekł dziadek, — na wiosnę i na jesieni w takich, ale też unikamy wówczas jazdy nocnej, a nawet wogóle nie ruszamy się z domu, chyba, że konieczność zmusi do puszczenia się w drogę.
— Jeszcze póki się ta buda kołysała — ciągnęła dalej pani Ewelina — było pół biedy, wiedziałam przynajmniej, że jedziemy: nieznośnie, niewygodnie, powoli — ale posuwaliśmy się, krok za krokiem i zbliżali do celu. Naraz, buda staje, człowiek krzyczy na konie, przeklina, uderza batem — ani rusz. Nareszcie schodzi z kozła, bada drogę, choć co on mógł zbadać w takiej ciemności, i oświadcza, że dalej nie pojedziemy... Przyznam się, że ogarnęła mnie, rozpacz i zaczęłam płakać... Poczciwy Jaś pocieszał mnie jak mógł i odbył naradę z woźnicą. Nie mieliśmy pojęcia, gdzie się mianowicie znajdujemy, ale przecież wszędzie są dobrzy ludzie; woźnica więc wyprzągł konia i pojechał prosić o pomoc. Błyszczące z oddalenia światełko było wskazówką, że ludzie mieszkają na tem pustkowiu.
— No, i dobrze się stało — rzekł dziadek — trafił do nas od razu.
— Do śmierci państwu tego nie zapomnę. Skoro woźnica odjechał i zostałam tylko z Jasiem, wśród ciemności, ogarnął mnie strach. Tyle piszą w gazetach o napadach i rozbojach...
— Ależ mamo — wtrącił młody człowiek — obawa była nieuzasadniona, przecież ja znajdowałem się przy mamie... a zawsze w podróży mam przy sobie rewolwer...
— Swoją drogą, trzęsłam się ze strachu jak w febrze i dopiero zaczęłam przychodzić do siebie, gdy zajaśniały światła kilku latarni... Aniele-wybawicielu! zawołałam, gdy jakiś pan na koniu zbliżył się do bryki.
— Moja mamo — rzekł młody człowiek — porównanie to bardzo niefortunne...
— Dlaczego?
— Bo nasz anioł-wybawiciel klął strasznie...
— Prawda, ale za każdą klątwę przepraszał, mówiąc, że dosadne wyrażenia są przy takiej czynności konieczne.
— Poznaję mojego kochanego Wincentego — rzekł dziadek.
— Któż to jest?
— To, proszę pani, nasz rządca, najzacniejszy człowiek pod słońcem, tylko trochę rubaszny. Jestem przekonany, że sprawił się dobrze...
— Ależ przewybornie — wtrącił pan Jan — wydał kilka rozkazów, krzyknął na konie, zaklął, przeprosił, znowuż zaklął i buda nasza wnet została wyciągnięta z błotnistej przepaści.
— Gdzież jest ten pan? — spytała pani Ewelina — pragnęłabym mu podziękować.
— Zapewne już śpi — rzekł dziadek — ale nic straconego, zobaczy go pani jutro, gdy przyjdzie na obiad.
Cichy domek ożywił się, wesoła rozmowa płynęła swobodnie, podróżni zapomnieli o przebytych niewygodach, dziadek i babka o spóźnionej godzinie, a panna Kamilla od dawna nie była tak ożywiona i wesoła, jak tej nocy. Bo istotnie była to już, zwłaszcza jak na wiejskie zwyczaje, noc późna; zegar wskazywał pierwszą, ale w gwarze rozmowy nikt nie zważał na jego miarowe gdakanie, na posuwanie się, wskazówek, ani nawet na dzwonek dźwięcznie ogłaszający godziny.
Dawni wspólni znajomi, stosunki majątkowe i rodzinne, wspomnienia z czasu pobytu panny Kamilli na pensyi w Warszawie — dawały niewyczerpany temat do rozmowy. Pytanie za pytaniem goniło, odpowiedzi mijały się, jak jaskółki w locie, coraz to rozbrzmiewał dźwięczny śmiech panny Kamilli, budził wesołość jędrny koncept dziadka.
— Bójcie się Boga, toż już trzecia! — zawołała pani Ewelina. — Czy zawsze tak późno spać chodzicie?
— Spalibyśmy od sześciu godzin, pani dobrodziejko — rzekł dziadek — gdyby nie szczęśliwa przygoda, która państwa do nas sprowadziła. Szczerze wdzięczni jesteśmy za to urozmaicenie naszego monotonnego życia.
Na drugi dzień dziadek, jak zwykle, wstał rano, chodził na palcach, całej służbie nakazał ciszę, aby gości warszawskich nie przebudzić, aby się po trudach uciążliwej podróży wywczasować mogli.
Babka i wnuczka spały o godzinę dłużej niż zwykle, ale już o ósmej ukazały się w stołowym pokoju ubrane, gotowe do przyjmowania gości. Babka odbyła długą konferencyę z kucharką, aby ułożyć projekt najwystawniejszego obiadu, na jaki się na wsi, odciętej od świata, zdobyć można; kilkakrotnie chodziła sama do kuchni i spiżarni, dziadek zaś, włożywszy okulary, zagłębił się w czytanie gazet, przez pana Jana przywiezionych. Dopiero koło południa goście warszawscy wstali. Deszcz nie ustawał, niebo było wciąż szare i pochmurne, woda nie ustępowała z niżej położonych pól i łąk, przeciwnie, zdawało się, że wciąż jeszcze przybywa, jakby zasilana przez niewidzialne tajemnicze źródła.
Pani Ewelina wspominała o wyjeździe, lecz dziadek wytłómaczył jej, że nawet marzyć o tem nie można, dopóki woda nie opadnie.
— Nic nie pomoże, pani dobrodziejko — mówił, — jesteście państwo więźniami roztopów, a poniekąd i moimi więźniami. Trzeba pogodzić się z losem. Jak słońce zaświeci, woda opadnie, odeszlę was do Tymiankowa, albo i sam odwiozę, tymczasem zaś siedźcie w więzieniu.
Nie było ono jednak przykre; więźniowie oswoili się prędko z drewnianą warownią, otoczoną nieprzebytem błotem i ze swymi dozorcami; wspominali wprawdzie o słońcu, którego blaski miały być zapowiedzią terminu wyswobodzenia z niewoli, ale znać było, że ostatecznie nie zależy im na tem, aby owe blaski zajaśniały natychmiast.
Pan Jan przestał zupełnie o tem mówić, bo i rzeczywiście czasu nie miał; trochę rozmawiał z dziadkiem, to znów bawił wnuczkę, która mu się coraz milszą, coraz bardziej sympatyczną i pociągającą wydawała. Po upływie tygodnia był z nią tak, jak gdyby znali się od dzieciństwa; mieli już nawet z sobą drobne sprzeczki i nieporozumienia, które jednakże znikały szybko, jak mgła poranna przed promieniami słońca, jak biały obłoczek pod tchnieniem wiatru. Chmurka wnet znikała i znowuż śmiech się rozlegał wesoły, lub też płynęła cicha rozmowa, taka co to niby o niczem, a jednak o wszystkiem, niby obojętna, a przecież niezmiernie zajmująca. Przypominali sobie niedawno minione czasy, zabawy i przyjęcia u pani Eweliny i, rzecz szczególna, pamiętali oboje doskonale wszystkie walce i polki przetańczone razem, treść rozmów, jakie prowadzili ze sobą. Była mowa o jakimś kwiatku, pamiątce z ostatniej zabawy. Panna Kamilla z rumieńcem na twarzy, utrzymywała, że ten szczegół nie zachował się w jej pamięci, pan Jan utrzymywał, że posiada na to dowód niezaprzeczony, corpus delicti, sam ów kwiatek; że ten dowód znajduje się w Warszawie, w jego mieszkaniu, w biurku, w małej szkatułce hebanowej, ozdobionej mozajką. Przy pierwszej sposobności, przy pierwszem spotkaniu kwiat będzie dostarczony, aby dał świadectwo prawdzie i przekonał pewną osobę, że nie wszyscy mają krótką pamięć i że są ludzie, którzy nie lekceważą pamiątek. Wypowiedział to z pewnym naciskiem, a panna Kamilla zauważyła, że ma głos bardzo miły i że argumentuje w sposób nader łatwo trafiający do przekonania...
Jednocześnie pani Ewelina z babcią odbywała poważną konferencyę. Obie matrony zasiadły w salonie na kanapie i po pewnym wstępie, niby ogólnym, ale w gruncie rzeczy bardzo specyalnym, pani Ewelina wypowiedziała zdanie, że nie masz nic przyjemniejszego nad złe drogi, powodzie i roztopy, w pewnych bowiem wypadkach bywają one jakby narzędziem woli Bożej i przeznaczenia, boć niedarmo starzy ludzie powiadają, że śmierć i żona przeznaczona jest każdemu z woli wyższej. Z tego wstępu wynikał jasny wniosek, że pani Ewelina czułaby się nad wszelki wyraz szczęśliwą, gdyby synowi jej pozwolono przyjeżdżać do tego domu po dobrej drodze, często, jak najczęściej, żeby się młodzi bliżej poznali i... co jest przeznaczone, niech się stanie.
Bo dlaczego nie miałoby być przeznaczonem?
Babcia rozrzewniła się, otarła oczy chusteczką i odrzekła, że przekonania pani Eweliny podziela, że pomówi z mężem i delikatnie wybada Kamilcię. Wszystko miało być oczywiście w wielkiej zachowane tajemnicy, do czasu, ale dziadek zwierzył się panu Wincentemu, ten zaś kiwnął głową z uśmiechem i rzekł:
— Proszę pana dziedzica, ja zaraz, z przeproszeniem, zwąchałem pismo nosem... i tylkom spojrzał na tego warszawiaka, pomyślałem: nie na grobli koło starej cegielni ty paniczu uwiązłeś, ale tu, we dworze i już cię stąd czterema parami wołów nie wyciągnie...
Nareszcie ukazało się słońce w całym blasku, ciepłe, wiosenne. Dziadek wytłómaczył swym gościom, że należy poczekać aż wody spłyną i drogi obeschną. Czekano na to znów tydzień, który szybko upłynął; trawniki w ogrodzie zaczęły się zielenić, na wierzbinie ukazały się kotki, na krzakach agrestu drobne listki. Wiosna budziła ziemię do życia, nad zagonami dzwoniły piosnkę szare skowronki, woły zaprzężone do pługów kroczyły po polach, odwalając długie skiby tłustej roli.
Przed gankiem powóz stał, usadowiła się w nim pani Ewelina z synem.
— Szczęśliwej drogi, prosimy pamiętać o nas!...
— Za dwa tygodnie będę — zawołał pan Jan.
Konie ruszyły.
— Widzisz, Kamilciu — rzekła babka, całując rozpromienioną wnuczkę — widzisz, moje dziecko, passyans wyszedł.





STRZELEC BEZ RĘKI.
(ZE WSPOMNIEŃ).




Żywo jeszcze stoją w mej pamięci wielkie lasy, z których dziś już niema ani patyka; bagna i jeziorka wśród leśnej gęstwiny, łozy, przez które przedrzeć się nie było sposobu. Dziś bagna te wyschły, jeziorka zmalałe wyglądają jak kałuże, a na miejscu łóz nieprzebytych rośnie chuda trawa, którą skubią również chude krowiny chłopskie. A nie tak to bardzo dawno temu... zaledwie ćwierć wieku. Lubiłem las, który imponował mi zawsze swojem niesłychanem bogactwem, podziwiałem drzewa olbrzymie, rozrośnięte potężnie, przez których konary słońce się przedrzeć nie mogło, słuchałem chętnie śpiewu ptasząt, śledziłem bacznie życie i obyczaje leśnych mieszkańców.
I fuzyjka, jak dla każdego młodego, szczególne miała dla mnie powaby. Nie mogę się pochwalić, żebym nią wielką krzywdę wyrządzał zwierzynie, alem ją chętnie nosił. Przyłączałem się do myśliwych, aby podziwiać ich fortele, celność i szybkość strzałów, a co najważniejsza, tę pewność siebie, która ich nigdy nie opuszczała.
Mówili: będzie zając, i był zając; puścili psy, odezwała się szczególnie melodyjna, z różnych głosów złożona ich orkiestra i ni stąd ni zowąd słychać strzały na linii — jest zając jeden, drugi, i dziesiąty.
Skąd oni wiedzieli, że zające tam siedzą; dlaczego psy goniły je nie w tę, lub ową stronę, ale wprost na strzelców, to przez długi czas było dla mnie trudną do rozwiązania zagadką. Dziwiło mnie również, gdy gajowy, wskazując kilka zeschłych liści, mówił, że tędy przechodziły sarny. Ja, pomimo największych wysiłków, żadnego śladu dostrzedz nie zdołałem.
Dużo spotykałem w życiu mojem strzelców i strzelców doskonałych, to znów myśliwych przygodnych, amatorów i takich, którzy sobie polowanie za cel życia obrali; słyszałem z ich ust opowiadania, których treść bajeczna przechodziła wszelką fantazyę — i pełne prostoty relacye o faktach szczególnych, lecz prawdziwych, na które wielu ludzi własnemi patrzyło oczami — a na tle moich wspomnień, przesuwa się ogromna karawana nemrodów różnego wieku i uzbrojenia, przed nimi i za nimi zaś, na sforach i luzem masa ogarów, wyżłów, jamników i prostych kundlów wiejskich do chwytania dzików zaprawionych.
Najlepszym wśród wielu dobrym strzelcem budzącym podziw nie tylko we mnie, ale i w starych doświadczonych myśliwych, był człowieczyna niepoczesny, wzrostu małego, blady, mizerny i kaleka. Prawą rękę, którą, małym jeszcze chłopcem będąc, nieostrożnie w tryby młocarni wsadził, miał poniżej łokcia urżniętą.
Na skutek tego wypadku, nie mógł oddać się pracy rolnej i szukał zatrudnienia odpowiedniejszego do sił swoich i kalectwa. Zdawało mu się, że służba leśna będzie dla niego właściwą, tem bardziej, że do polowania od najmłodszych lat szczególny uczuwał pociąg. Oddano go do pomocy gajowemu. Chodził po lesie, z kijem w ręku, wypatrywał, czy kto drzewa nie kradnie, spędzał baby, zbierające jagody i grzyby. Niekiedy zastępując starego gajusa z relacyami chodził do dworu, a zresztą cały czas w lesie przepędzał. Bardzo bystry i sprytny, o niezmiernie silnym wzroku, zwinny jak kot, szybko zapoznał się z naturą i zwyczajami leśnych mieszkańców. Nie było gniazda ptasiego, o któremby nie wiedział; znał wszystkie nory lisie i borsucze, wiedział w której dziupli kuny się gnieżdżą, jakiemi ścieżkami sarny przechodzą, gdzie dzik legowisko sobie obrał, gdzie wilczyca swoje małe wychowuje; mógł powiedzieć z pamięci, ile jest stad cyranek na błotach, słowem, ani las, ani bagna nie miały dla niego tajemnic. Zaglądał nawet i nad jezioro, a gdy było potrzeba ryb i raków, dostarczał je na każde zawołanie, chwytając je sobie tylko wiadomym, a może też i przez się wynalezionym sposobem.
Pomysłowy bo był nadzwyczajnie. Wyrabiał rozmaite siatki, wnyki, samotrzaski, posługując się przytem jedną ręką tak zręcznie i dobrze, że niejeden chłopak w jego wieku dwoma rękami tego nie potrafił. Oczywiście, że ideałem, jedynem marzeniem tego Staśka była strzelba.
Ale skąd jej dostać?
Stary gajus sztumarka swego za nic na świecie pożyczyć nie chciał, miał bowiem przesąd, że obcy człowiek zaczarować go może i odebrać mu jego niesłychane zalety. Żałował także prochu i ołowiu.
— Dajcie choć raz wystrzelić, Andrzeju — molestował chłopak — jeden, jedyny tylko raz. Obaczycie, że z próżnemi rękami nie wrócę. Jeden pan z miasta sowę chce mieć do wypchania, a ja tu właśnie upatrzyłem taką wielką...
— Gdzie? — pyta ciekawie gajowy.
— Aha? Idźcie i poszukajcie. Sowa moja... Nie dacie strzelby, ja ją i tak wezmę.
Jakoż wziął sowę. Żywą owemu panu zaniósł i oczywiście, parę groszy za fatygę dostał.
To był początek kapitału, przeznaczonego na kupno broni. Zbierał grosz do grosza, składał, skąpił, a od czasu do czasu zabiegał do sąsiedniej wioski, do kowala. Tam był przedmiot jego pożądań, obejrzany, stargowany, zgodzony, wypróbowany za stodołą w polu.
Śliczny statek! Pojedynka o długiej, grubej lufie, z kolbą brzozową, w kilku miejscach drutem oplecioną, i z kurkiem wielkim, odwodzącym się ciężko. Śliczna strzelba! Droga bo droga: dwa ruble kowal za nią żądał i ani grosza odstąpić nie chciał.
Dwa ruble! A prócz tego trzeba było funduszu na proch, śrut, pistony. Przy silnej woli zebrał się kapitał, Stasiek został właścicielem strzelby i zaczął uczyć się strzelać.
Gajowy przeczuwał rywala; stary wyga używał różnych dyplomatycznych sposobów, aby chłopakowi broni trzymać nie pozwolono, donosił do dworu, że z tego będzie zguba i nieszczęście, że Stasiek zacznie zwierzynę wybijać i żydom w miasteczku sprzedawać. Intryga o mało że nie odniosła pożądanego skutku, był nawet projekt, żeby Staśka z lasu odebrać i dać mu zatrudnienie przy śpichrzu... ale sprytny chłopak przeczuł knowania swego mistrza, i umiał się przeciw nim zabezpieczyć, oddając się pod opiekę panienek... Wiedział, że wobec ich protekcyi Andrzej nic nie wskóra, wiedział też o tem, że panienki go lubią.
I lubiły go rzeczywiście, przez współczucie dla jego kalectwa i za spryt, za zręczność kocią, za rozmaite drobne przysługi, jakie chętnie pełnił, choć nie proszono go o to.
Wiosną miały od niego kosze fijołków i konwalii, latem znosił najładniejsze poziomki, jerzyny i maliny leśne; jesienią aż się uginał pod ciężarem dorodnych grzybów i rydzów, a jeżeli spodziewano się gości i trzeba było ryb, albo raków, pani posyłała po Staśka.
— Mój Stasieczku, pilno trzeba, postaraj się jak to ty umiesz po swojemu.
Stasiek kłaniał się, znikał, i nazajutrz rankiem stawiał się w kuchni z żądanym transportem.
Jakże takiego chłopca nie lubić? To też wszelkie intrygi Andrzeja rozbiły się o protekcyę panienek. Potrafiły one wytłómaczyć, wyperswadować ojcu, że dziad jest intrygant, że sam musi mieć nieczyste sumienie i obawia się kontroli, że wreszcie Stasiek stworzony jest na to, aby w lesie mieszkał i strzelcem został.
Chłopak śmiało i jawnie mógł nosić swój wspaniały „statek.“ Wolno mu było strzelać do szkodników: zabijać jastrzębie, tępić lisy, borsuki i kuny, przeznaczono mu nawet za to umówioną nagrodę od sztuki. W krótkim czasie nauczył się strzelać dobrze; po roku doskonale, po kilku zaś latach strzelał jak mało kto.
Ujmował on broń lewą ręką przy zamku, lufę kładł na zgięciu łokciowem ręki prawej i przytrzymywał ją tą resztką przedramienia, którą mu przy amputacyi pozostawiono; przymykał oko prawe, a celował lewem, przekręcając przytem głowę na prawo w sposób, aby mógł patrzeć prosto po lufie. Ta niedogodna pozycya nie krępowała go bynajmniej.
W mgnieniu oka chwytał broń, podrzucał ją na rękę, strzelał i rzadko, bardzo rzadko chybiał. Na błocie bił dubeltów tyle ile chciał, i ile mu pies wystawił, w kniei nie chybił zająca, ani sarny. Pomiędzy dzikami, które w owym czasie rozmnożyły się ogromnie, tak, że stadami chodząc wielkie szkody w polach czyniły, robił rzeź istną. Zaczęto na niego zwracać uwagę. Starzy, doświadczeni myśliwi podziwiali pewność jego oka i ręki, a sława strzelca kaleki rozchodziła się po całej okolicy.
Stary Andrzej, także doskonały strzelec, zeszedł na plan drugi; na większych polowaniach zwracano się tylko do Staśka. On radził, skąd psy puszczać, on strzelców na stanowiskach rozstawiał, on dziki objeżdżał i na każdem niemal polowaniu był jakby gospodarzem.
Gdy zdarzyło się czasem, że na polowanie zaproszony był gość jaki znaczny, ale strzelec marny, gdy trzeba było koniecznie gościowi temu przyjemność zrobić, mówiło się do Staśka:
— Słuchajno — ten i ten pan będzie dziś na polowaniu i koniecznie musi jaką grubą sztukę zabić.
— Ha! skoro musi, to pewnie zabije — odpowiadał Stasiek — już ja go wezmę w swoją opiekę.
Stawiał owego niedzielnego strzelca na stanowisku, a sam ukryty gdzie za drzewami, lub w gąszczu, znajdował się na odległości strzału, słuchał grania ogarów i patrząc jastrzębim wzrokiem przed siebie, czekał chwili właściwej. Zwierz szedł jak na obstalunek i współcześnie padały do niego dwa strzały: gościa i Staśka. Zwierz leżał, Stasiek przybiegał, podziwiał tryumf znakomitego strzelca, przeklinał własne pudło i umiał zawsze dowieść, jak dwa a dwa cztery, że loftki ze strzelby gościa utkwiły w zwierzynie, z jego zaś broni siedzą w drzewie, lub też rozbiły mrowisko.
Gość, na którego grzeczności nieraz bardzo zależało, powracał z polowania uszczęśliwiony, w najlepszym humorze, zrobił wszystko, o co go proszono, a następnie przez długie lata zaczynał swoje opowiadania myśliwskie od słów:
— Wówczas gdym zabił tego przepysznego kozła...
Stary Andrzej niedołężniał coraz więcej, wreszcie zachorował i umarł. Stanowisko jego i chałupę w lesie zajął Stasiek, ożenił się, i nazywano go już odtąd Stanisławem.
Zaczął żyć samodzielnie, a w strzelaniu dochodził do coraz większej perfekcyi. Hodował doskonałe psy, na całą okolicę sławne, urządzał polowania, las i okoliczne pola były jego domem, światem, żywiołem.
Poza tem nic go nie zajmowało i nic nie obchodziło. Jak owczarz wśród owiec, tak on chodził wśród swojej zwierzyny, co mu się podobało — wybierał, co chciał — zostawiał, strzelba nie zawodziła go nigdy.
Sławny swój „statek,“ od kowala za dwa ruble kupiony, zawiesił na kołku nad łóżkiem, rzadko kiedy brał go do lasu; posiadał już albowiem doskonalą dubeltówkę, z którą prawie nigdy się nie rozstawał.
Był nie tylko znakomitym strzelcem, ale i doskonałym gajowym, stróżem lasu. Nocami nasłuchiwał, czy nie rozlega się głuchy łoskot siekiery, a gdy go usłyszał, szedł po cichu, jak lis, i znienacka chwytał złodzieja. Siłę w sobie wyrobił i bali się go nocni goście, chociaż tylko jedną rękę posiadał. Postrach budziła strzelba, na jego ramieniu zawieszona.
Życie, które mu się zaczęło tak pięknie, w którem udało mu się osiągnąć najwyższy cel swoich marzeń, to jest posiadać strzelbę i zostać gajowym, smutne miało zakończenie.
Na polowaniu dzik raniony go ściął i okaleczył tak bardzo, że długi czas musiał biedny Stasiek w łóżku przeleżeć. Nie słyszał już grania psów; nie chodził z wiosną na ciąg słonek, nie czaił się na tokujące cietrzewie. Po roku choroby, zbiedzony i zmizerowany, kulejąc, chodzić zaczął — ale nie było już po co.
Strzelca ściął dzik, a jego las ulubiony zaczęli ścinać żydzi.
Właściciel zmuszony przez ciężkie okoliczności, pozbył się majątku, aby tym sposobem chociaż część jaką ocalić. Na jego miejsce przyszedł spekulant, ziemię kolonistom na kawałki posprzedawał, las do cna wyciął. W miejscach, gdzie były legowiska dzików, pewne zakłady sarn, gdzie roiło się od drobnego ptactwa i zwierzyny, stanęły tartaki. Potężne drzewa porżnięte i ociosane popłynęły na falach szerokiej rzeki — skończyło się wszystko.
Stanisław nie miał się gdzie podziać. Wzięto go na karbowego do sąsiedniego, ale już także bezleśnego majątku. Stał po całych dniach w stodole przy młocarni, przy młynku, kurz połykał i dusił się.
Nie mógł żyć bez przestrzeni, bez powietrza, bez broni. Czasami jeszcze wywlókł się na błoto, na kaczki, ale już mu to żadnej przyjemności nie robiło.
— Co to za zwierzyna? — mówił — prochu szkoda. Co będzie dalej — pytał — gdy tak pójdzie, będą na marnego zająca z obławami chodzili.
Zgorzkniał, humor stracił, stał się przykrym dla siebie i drugich. Głowę coraz niżej nosił, cherlał. Kaszel go ciężki wziął, podupadał, marniał coraz bardziej, aż wreszcie jednego dni jesiennego życie skończył.
Pochowano go na wiejskim cmentarzu pod parkanem; na jego grobie stoi krzyż sosnowy, opodal rosną dwie brzozy. Na grobie żadnego napisu niema; ale i bez napisu wszyscy we wsi wiedzą, że pod tą mogiłą spoczywa... strzelec bez ręki.





Państwo Silberbaum w teatrze.



Bardzo często się zdarza, że ludzie biorą pozór, za prawdę, stąd też zdania ich bywają nieraz omylne i przesiąkłe fałszem. Na przykład niejednemu zdaje się, że łatwo jest grać na skrzypcach. Cóż nadzwyczajnego? Muzykant opiera instrument o ramię, przebiera palcami po strunach, pociąga smyczkiem i robi się z tego ładny kawałek koncertu.
Prawda; ale niechże te same skrzypce weźmie nie muzykant. On je oprze o ramię, będzie też przebierał palcami, pociągał smyczkiem, ale zamiast koncertu, zrobi się z tego skrzypienie nienasmarowanego wozu, miauczenie kota, wycie psa, coś szkaradnego.
Tak samo, sądząc z pozoru, ludzie wyobrażają sobie, że łatwo jest utrzymać się przy licytacyi! Nieraz czytamy w „Kuryerze“ taką wiadomość: „Wczoraj odbyła się licytacya na pomalowanie dwunastu słupków żelaznych na jeden kolor zielony. Utrzymał się pan Samson Ryzykant.“ Kto nie jest człowiek fachowy, kto się nie zna, może powiedzieć:
— Cóż szczególnego! Poszedł na licytacyę, opuścił 2⅞% od anszlagu i utrzymał się. Jabym też taką sztukę potrafił!
Owszem; niech ten pan pójdzie i spróbuje. Owszem! Można zaręczyć, że się nie utrzyma, a gdyby nawet, wbrew przewidywaniom, utrzymał się nadzwyczajnym jakim sposobem, to antrepryza jego, pozbawiona wszelkiej melodyjności i harmonii, będzie tylko skrzypieniem koła i miauczeniem kota, ale nie porządnym, solidnym geszeftem.
Pan B. M. Silberbaum utrzymał się przy licytacyi, zwyciężył, bo też to był człowiek fachowy, muzykant!
Zwyciężył, pomimo że miał trzech współzawodników biegłych w swoim zawodzie, uzdolnionych, zawziętych, takich, z którymi nie ma żartów.
Działo się to w lecie; dzień był upalny, bruki i mury rozgrzane nadzwyczajnie. Ciężko pracować w takich warunkach, a jednak pan B. M. Silberbaum pracował!
Trzeba było widzieć, jak pracował! jak krzyczał, wymachiwał rękoma, modulował głos, od szeptu aż do przerażającego ryku, już to używając łagodnej perswazyi, tłómacząc swe myśli w sposób poufny, serdeczny, przyjacielski już to krzycząc, klnąc, grożąc pięściami i laską wściekając się po prostu.
A ludziom się zdaje, że utrzymać się przy licytacyi tak łatwo, jak wypić kufelek piwa!
Niech spróbują!
Była taka chwila, że pan B. M. Silberbaum machnął ręką, splunął i odszedł o całe trzydzieści kroków od swych współzawodników, ale zaraz wrócił, — i była znów taka chwila, że pan B. M. Silberbaum nie mógł już krzyczeć, tylko... piał.
Miły jego głos barytonowy, bardzo aksamitny w tonach nizkich, zamienił się nagle w piszczący falset i skakał po najwyższych tonach, jak swawolny chłopak po schodach, a cała osoba szanownego licytanta trzęsła się z oburzenia, jak w paroksyzmie febry. Z wysokiego czoła spływał pot, grube jego krople staczały się po policzkach tłustych i nosie pałkowatym.
I była znów taka chwila, że głos pana Silberbauma stawał się podobny do szczebiotania czteroletniego dziecka, które nawpół ze śmiechem, nawpół z płaczem obiecuje, że będzie bardzo grzeczne i prosi, aby mu pozwolono trochę się pobawić.
Są ciężkie momenta w życiu, ale przy pracy można z nich coś wydobyć.
W danym razie szło o gruby interes, a mianowicie o czteroletnią dostawę serwatki dla pewnej dużej lecznicy, a pertraktacye ze współzawodnikami odbywały się na ulicy, przed gmachem zakładu.
Już tylko dziesięć minut brakło do dwunastej godziny, ostatecznego terminu rozstrzygnięcia sporów antrepryzy, gdy pan B. M. Silberbaum przestał krzyczeć, wydobył z pugilaresu trzy banknoty po dwadzieścia pięć rubli i wetknął je w trzy wyciągnięte ręce swych przyjaciół.
W jednej sekundzie fizyognomie wszystkich czterech licytantów zmieniły się nie do poznania.
Gwałtowny ogień, zacietrzewienie się, zapał, gorączka, wszystko zniknęło naraz i ustąpiło miejsca wyraźnemu znudzeniu i apatyi.
Licytanci, wchodząc do sali, mieli takie miny śpiące, tak im się usta otwierały do ziewania, jak gdyby myśli ich nie zajmowała antrepryza, lecz pierzyna.
Na twarzach ich malował się wyraz znudzenia; dawali poznać, że jeżeli przyszli na licytacyę, to nie tyle dla interesu, ile w celu podtrzymania tradycyj narodowych i trochę przez grzeczność dla zarządu lecznicy.
— Nie ma bardziej niepewnego artykułu, jak serwatka — mówił jeden półgłosem, ale tak, żeby go słyszano.
— Kwaśne życie przy takim interesie — dorzucił drugi.
— Jabym wolał handlować naftą.
— A ja mydłem.
— I to niewiele warto.
— Na czem dziś można zarobić?
— Gorzkie życie... pfe!
Zabrzmiał dzwonek; licytanci zrobili miny jeszcze bardziej ospałe i dali poznać po sobie, że ich tendencya, to nie jest wcale tendencya.
Pierwszy opuścił ¼% od ceny, drugi ½%, trzeci ¾, pan B. M. Silberbaum ⅞ — i już!
Utrzymał się!
Rzeczywiście, ktoby patrzył tylko na przebieg licytacyi, mógłby powiedzieć, że to nic, że nie tylko pan B. M. Silberbaum, ale nawet małe dziecko utrzymałoby się przy dostawie w takich warunkach. Tak, ale niechnoby kto spróbował wyrobić te warunki, popracować przed gmachem!
Opuściwszy lecznicę, pan B. M. Silberbaum nie spojrzał nawet na swych współzawodników, nie kiwnął im głową, lecz wielkim krokiem puścił się do domu.
Miał przed sobą kawałek drogi: przez ogród Saski, Żelazną Bramę, różnemi uliczkami i zaułkami na Krochmalną, gdzie zajmował wraz z rodziną skromny apartament, na trzeciem piętrze w oficynie.
Szybko wbiegł po schodach i zadyszany mocno zadzwonił.
Wszedłszy do mieszkania, przedewszystkiem zdjął surdut, rozpiął kamizelkę, uwolnił grubą szyję od krawatu i rzucił się na kanapę z takim rozmachem, że wszystkie sprężyny jęknęły głośno.
— Boleś, co tobie? — zapytała żona.
Dla ścisłości dodać należy że, pan B. M. Silberbaum posiadał kilka imion. Na biletach wizytowych Bernard Maurycy, na tabliczce przybitej na drzwiach Bronisław, żona nazywała go Bolesiem, a w sieni na liście lokatorów figurował jako Bencyan Mojsie Silberbaum, kapitalista, utrzymujący się z własnych funduszów.
Pomimo tylu imion i pseudonimów, wszyscy wiedzieli, kto jest pan B. M. Silberbaum, czem się trudni i jak wygląda, a i to trzeba dodać, że wyglądał wspaniale.
Wzrostu mniej niż średniego, tuszy więcej niż dużej, rozrosły w piersiach, potężny w peryferyi żywota, na krótkich, grubych nogach, zawsze jakby trochę zmęczony, twarz miał pełną, szeroką, wargi grube, nos pałkowaty, mięsisty, zarost ciemny, twardy jak szczotka, brwi ogromne, gęste, czarne, a oczy na wierzchu, jak u najpiękniejszej ryby.
Ubierał się po europejsku, ze szczególną predylekcyą do króciutkich marynarek i do cylindra; rzadko kiedy nie nosił kaloszy, a zamiast laski używał stale parasola.
Tak wyglądał pan B. M. Silberbaum dla świata, a Boleś dla żony.
Kiedy małżonka zapytała, co mu jest, westchnął ciężko, skrzywił się, jak po wypiciu szklanki octu, i rzekł:
— Spracowałem się. Wierz mi, że była ciężka przeprawa. Glassman jest bardzo twardy, Aronson jak kamień, a ten mały Szlomka Durch to cała kupa kamieni. Trzeba mieć dobre zęby, żeby go skruszyć.
— No, a co z serwatką?
— Ty pytasz?
— Dlaczego ja nie mam pytać? Czy nie jestem twoja żona?
— Właśnie dlatego ja pytam, po co ty mnie masz pytać?
— Boleś, ty potrzebujesz nie mówić głupstwa!
— A ty, Felcia, masz wiedzieć bez pytania, że jeżeli twój mąż powiedział, że idzie brać serwatkę, to ją z pewnością wziął.
— Ty jesteś śliczny chłopak!
— To ci od dziewiętnastu lat powinno być wiadome.
— Może chcesz trochę się posilić?
— Owszem, ale najpierw muszę odpocząć. Na mnie był surdut mokry, i kamizelka też nie sucha i wszystko, co na mnie jest, mokre jest i ja sam także; przecież wracam z licytacyi. Daj mi trochę poleżeć, okropnie dziś gorąco.
— Leż sobie, owszem, to nic nie kosztuje.
— Gdzie nasza kochana Rózia?
— Ma zatrudnienie.
— Jakie zatrudnienie?
— Ona się chłodzi...
— Chłodzi?
— Siedzi przy oknie w białym kaftaniku i macha „Kuryerem“. To jest myśląca panienka, z kawałka papieru potrafi zrobić wachlarz!
— Lube dziecko. Cała nasza pociecha.
— Słuchaj, Boleś — rzekła z przymileniem pani Silberbaum, siadając na brzegu kanapy — słuchaj, Boleś, ty zrobiłeś dziś doskonały interes.
— Oj, niech moje wrogi...
— Boleś, zostaw ty naszych wrogów dla kogo innego, ze mną możesz być szczery. Wiadoma rzecz, że nie dołożysz do serwatki.
— No, więc co?
— Trzeba, żebyś nam zrobił jaką przyjemność.
— Komu?
— Mnie i Rózi.
— Owszem, wieczorem pójdziemy do ogrodu Krasińskich na kwaśne mleko.
— To nie będzie przyjemność, tylko jedzenie.
— A kto ci powiedział, że jedzenie jest przykrość?
— Boleś, ty nie figluj. Teatr nie jest jedzenie, a przecie jest przyjemność.
— Tobie się teatru zachciewa?!
— Dla Rózi. Czy ciebie na to nie stać? Czy ty nie jesteś liwerant, solidny aferzysta?
— Ja wiem.
— Ty się przypatrz, Boleś, jak u ludzi bywa, u sąsiadów. Fajgenblat jest tylko kantorzysta i prowadzi żonę do teatru, Seidenryps też, Rotkraut także, państwo Sztukenmacherowie byli onegdaj, Goldwaserowie wybierają się jutro. Rózia ma być gorsza od ich córek? Ona nie potrzebuje rozrywki?
— Przecie ma rozrywkę... chłodzi się.
— Boleś, ja nie ustąpię. Dlaczego miałabym ustąpić?
— Dlaczego ja mam się upierać? Chcesz być koniecznie w teatrze, będziesz w teatrze.
— I ty z nami?
— I ja. Ja się dziś nadzwyczajnie spracowałem. Oj, Felciu, wierz mi, że przy tych kochanych licytacyach można zdrowie stracić.
— To też odpocznij sobie, próbuj zasnąć.
Pani Silberbaum wysunęła się pokoju, a jej Boleś wyciągnął się na kanapie, zamknął jedno oko, później drugie, westchnął kilkakrotnie i zapadł w głęboki sen.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przy obiedzie zadecydowano stanowczo, żeby iść na przedstawienie.
Pani Felcia i Rózia były bardzo uradowane, szczególniej Rózia. Weźmie nową pelerynkę i kapelusz, w którym jej tak do twarzy. Rózia wie o tem, że jest ładna i że nie tylko młodzi kantorzyści, ale nawet zupełnie obcy panowie na ulicy spoglądają na nią z zajęciem.
Dlaczego nie? Mama jest jeszcze przystojna, tylko ogromnie tęga, okazała dama; w tramwaju dwa miejsca zajmuje, a Rózia dotąd nie miała czasu utyć, więc odznacza się zgrabnością.
Nie można powiedzieć, żeby była powiewna i wysmukła, owszem, kto na nią spojrzy rozumie, że to jest projekt na grubo pokaźną damę, ale projekt jeszcze dość odległy; bardzo ładnie zarysowany szkic, który kiedyś hojna natura bogato wypełni.
Rózia ma ładne błyszczące oczy, jak jej mama, ma świeżą cerę, rumieńce, usta wiśniowej barwy, białe zęby i włosy czarne, jak heban.
Gdy do takiego interesu dodać ładny kapelusz z kwiatami, dziwnego kroju rękawy i obcisły stanik, to nie dziw, że panowie patrzą z przyjemnością.
— Boleś — rzekła pani Felcia — ty napij się piwa. Ja kupiłam dla ciebie za moje własne pieniądze.
— Owszem, będę pił — i dziękuję.
— Ty nam nie skąpisz na teatr.
— Dlaczego mam skąpić? Sam chcę się trochę uśmiać, takie utrzęsienie dobrze robi na zdrowie. Przeszłego roku w Maryenbadzie doktor Senesblat, taki przecie sławny, powiedział: — Panie Silberbaum, pan potrzebujesz często się śmiać, pan się staraj o rozrywkę, bo pan masz skłonność do Leberflecken, Leberverstopfung, do całe Leberawanture. On miał racyę, ja to czuję że mnie śmianie się doskonale robi. A co dziś grają, Róziu?
— Czytałam w „Kuryerze“, grają „Romeo i Julia“.
— Czy to wesołe?
— O! podobno ogromnie wesołe, papo; ja nie byłam na tem, ale słyszałam od znajomych panienek.
— To bardzo dobrze, czuję potrzebę śmiania się dziś grubo.
Panna Rózia rzuciła okiem na „Kuryera“.
— To jest tragedya — rzekła.
— Co znaczy tragedya?
— Nie wiem, jak mam papie powiedzieć, jest to taki kawałek Lustspiel.
— Z muzyką?
— Podobno cokolwiek, w antraktach.
— A czyja sztuka?
— Pana Szekspira.
— Czekaj-no, ja sobie coś przypominam... taki miał sklep na Granicznej...
— Boleś, ty się mylisz, to był Stockfisch.
— Może być.
— Papo, to bardzo sławny autor, on czasem bywa drukowany na afiszu.
— Ciekawym, kto on jest?
— No, kto ma być? — rzekła pani Felcia — on jest autor. Na co ci więcej? Co masz za interes do niego?
— Chciałbym wiedzieć, czy on pochodzi z naszych?
— Skoro jest bardzo sławny, to napewno pochodzi. Dlaczego nie ma pochodzić? Wiadoma rzecz, że wśród naszych dobra główka nie rzadkość. Ty na przykład, Boleś, prowadzisz interes z serwatką, czy nie jesteś z tego sławny na całą Warszawę?
— To prawda jest.
— Właśnie; a gdybyś prowadził interes z teatrem, to byłbyś napewno drugi Szekspir, może jeszcze lepszy, bo masz śmiałość i jesteś ryzykant...
— I to prawda; zresztą nie ma o czem mówić; z Warszawy wyszło dużo bardzo sławnych ludzi, takich, co znani są na cały świat, a u nas chodzili do chederu. Mógłbym wymienić wiele nazwisk, wiele firm grających i śpiewających.
— Aj! aj! malujące też są — dorzuciła Rózia.
— Boleś, słuchaj... a cudowne dzieci?!
— Masz racyę... to zadziwiające jest. Taki Raulek, taki Broniś! Od mamki idzie prosto na estradę i zaraz robi koncert!
— I jakie pieniądze zbiera! — dodała pani Felcia.
— Papa nie słyszał? — wtrąciła Rózia — u nas w kamienicy też znajduje się cudowne dziecko...
— Nie może być! Czyje?
— Biednej handlarki; jej mąż tragarzem jest. Oni się cieszą, że to dziecko przyniesie im miliony.
— Na czem ono gra?
— Tymczasem na bębenku, ale jak zobaczy trąbę, to dotąd płacze i krzyczy, dopóki mu jej nie dadzą do ręki. Ciekawość, co ta dziecina zrobi, jak mu kiedy pokażą fortepian, albo orkiestrę?
— Dziwne rzeczy dzieją się teraz na świecie. Ja już blizko dwadzieścia lat handluję serwatką, a dwa razy tak długo żyję, słyszałem o znakomitych artystach, o wielkich ludziach, ale o wielkich dzieciach dowiedziałem się dopiero niedawno.
Pan B. M. Silberbaum oparł głowę na dłoniach i przez czas jakiś siedział w milczeniu. Nareszcie zerwał się energicznie i rzekł:
— Ubierajcie się, przepędzimy ładnie czas. Pójdziemy na spacer, spotkamy znajomych, będziemy rozmawiali, rozweselimy się, a wpół do ósmej pójdziemy do teatru. Ubierzcie się ładnie, niech Warszawa wie, że nie byle kto idzie na spacer, ale sam pan B. M. Silberbaum z panią Silberbaum i z córeczką panną Różą Silberbaum.
— Ślicznie mówisz, Boleś — rzekła pulchna dama — my się zaraz ubierzemy, a ty tymczasem zdejmij sobie te kilka piórek, które masz na surducie...
Z wielką paradą państwo Silberbaum spacerowali po ogrodzie Krasińskich. Pan Boleś miał na głowie cylinder, w ręku laskę, w ustach grube cygaro, panie imponowały strojami. Znalazło się i towarzystwo, kilka znajomych rodzin.
Panie wnet zaczęły rozmowę o delikatnem zdrowiu i kuracyi, panowie o interesach. Opowiadano o dowcipnym i zabawnym szwindlu, dokonanym świeżo w Warszawie. Pan B. M. Silberbaum tak się śmiał, że aż gruby łańcuch z brelokami podskakiwał na jego aksamitnej kamizelce, podbródki się trzęsły, a wypukłe oczy napływały łzami.
Do teatru przybyli na pół godziny przed rozpoczęciem widowiska; zajęli wygodne miejsca na galeryi i patrzyli na publiczność, przybywającą powoli do przybytku sztuki.
— Felciu, ja się dziś bardzo śmiałem z opowiadania o szwindlu i czuję, że mi to doskonale zrobiło; gdy się jeszcze przez parę godzin naśmieję na panu Szekspirze, to będę zdrów i mocny, jak Samson.
— Ja ci życzę, Boleś.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy się kurtyna podniosła, pan B. M. Silberbaum śmiał się już rachunek tej wesołości, jaką sobie obiecywał z góry. Ludzie praktykują niekiedy taki śmiech na kredyt, zwłaszcza gdy spodziewają się usłyszeć coś dowcipnego, śmieją się a conto, a choć częstokroć, oczekiwany koncept zawiedzie nadzieje, to zaliczka śmiechu nie ulega zwrotowi. Jest to rodzaj fond perdu, na przepadłe.
Pan Silberbaum śmiał się na kredyt, później śmiał się trochę, jeżeli tak można powiedzieć za gotowiznę, z Samsona, Gregoria i Baltazara, ale było mu przykro, że w awanturę wtrącił się Abram. Przyznać należy, że jest feler w tej roli; Abram mógł być myszuresem u pana Montequi, ale żeby mógł chwytać za żelazną szpadę i chcieć kogo przebić, to już czysty wymysł i nieprawdopodobieństwo. Tybalt jest pijak i awarturnik, a stary Kapulet, żeby mu na kapures wyszło, zamiast siedzieć pod piecem i zażywać tabakę, wrzeszczy, żeby mu przynieśli rapir!
Pan B. M. Silberbaum uczuł, że mu robi się niedobrze, ale na szczęście przyszedł książę Escalus i rozpędził awanturników.
— Wiesz, Felciu — szepnął pan Boleś do żony — może ja na serwatce trochę zarobię, ale zdaje mi się, że na dzisiejszym teatrze będę miał czystą stratę. Ten Szekspir...
— Cicho, Boleś, przychodzi sam Romeo.
— Papo, on jest bardzo ładny kawaler — szepnęła Rózia.
— On jest waryat — odezwał się po jakiejś chwili p. B. M. Silberbaum — on mówi, że godzina a spętaną nogę, że miłość straciła oczy. Co? „puch, skrzydła ołowie, jasny dym, zimny ogień, chorowite zdrowie...“ Ja tego nie rozumiem. Róziu, mnie się zdaje, że ty się mylisz...
— W czem?
— Ten pan Szekspir nie jest od naszych...
— Niech papa uważa.
Pan Boleś uważał, ale powieki zaczęły mu ciężyć. Dyalog Romea i Benwolia o miłości działał na niego usypiająco, pani Felcia również opuszczała głowę na piersi i byłaby niezawodnie usnęła, lecz zaciekawił ją stary Kapulet, traktujący z hrabią Parysem o zięciowstwo.
— Widzisz, Rózia — rzekła do córki — hrabiowie zawsze mieli dobry kurs.
Z uwagą też przypatrywała się mamce Julii, gdyż ta postać dawała jej szerokie pole do porównań. Wiadomo, jakie teraz są sługi niegrzeczne, niedelikatne i, za pozwoleniem, pyskate. Trzeba jej zapłacić, dać jeść, ile sama zechce, a ona nic nie robi, hardo się stawia i gada, ciągle gada, cały dzień, od rana do wieczora.
Pani Felcia wiedziała z doświadczenia, co to jest sługa wogóle, a zwłaszcza mamka; więc też nie mogła zrozumieć, dlaczego pani Kapulet, osoba, jak się zdaje, doświadczona i kupcowa bogata, trzyma mamkę do czternastoletniej córki. Co w tem może być za interes, zwłaszcza gdy owa mamka jest taka gadatliwa, wtrącająca się do wszystkiego i nieznośna?
Pannę Rózię bardzo zajęła scena balowa i romans Romea z Julią; nawet pan B. M. Silberbanin otworzył oko i zastanawiał się nad pytaniem, co mogło stać się powodem tak wielkiej nienawiści między Kapuletem a Montequim?
Im dłużej myślał, tem bardziej ugruntowywał się w mniemaniu, że panowie ci poróżnili się z powodów finansowych, że wchodziła w grę konkurencya, może szwindel, może podstępne podkupienie na licytacyi, może zepsucie kredytu, może brzydka referencya, wogóle coś takiego, co niezatartemi zgłoskami zapisuje się w pamięci, jakiś figiel, za który trzeba płacić jeszcze lepszym figlem. To się zdarza nie tylko w teatrze, ale w rzeczywistości w Warszawie, na Nalewkach. Skoro się taka nienawiść zakorzeni, to już idzie sztuka na sztukę, podstęp na podstęp, a skutek jest taki, że albo jedną albo drugą stronę dyabli biorą, a najczęściej przepadają obie.
Po zapadnięciu kurtyny, pan Boleś ziewnął bez ceremonii, szeroko, z całą swobodą, jak u siebie w domu, gdy po kolacyi zamierza kłaść się do łóżka.
Rózia pociągnęła go za rękaw.
— Papo, nie wypada, tu publiczność jest.
— Dlaczego nie ma wypadać? Czy ja nie zapłaciłem za bilet własnemi pieniędzmi? Im wolno dawać takie komedye, od których chce się spać, a mnie niewolno ziewać? Co to za gadanie?
Drugi akt wydał się p. Silberbaumowi jeszcze dłuższy i nudniejszy.
Po nocy, w ogrodzie, dwoje młodych ludzi romansuje. Niech sobie romansują, myśli pan Silberbaum, ale co mnie do tego? Przyszedłem do teatru po to, aby się śmiać, bo mi wesołość potrzebna dla zdrowia, a oni romansują.
Co w tem zabawnego? Gdzie sens? On ciągle pyta: czy kochasz? ale ani razu nie zagadnął: ile panienka będzie miała posagu? Ona także czysta waryatka, zawraca mu głowę miłością, a nie wie, czem się kawaler trudni i ile ma dochodu? Chcą się ożenić w sekrecie. No, to jest myśl, to jest rzeczywiście dobry figiel. Ja zaczynam rozumieć, że ten Romeo, choć wygląda, jak waryat, jednak ma jeszcze cokolwiek gang w głowie.
— Felciu — rzecze pan Silberbaum do żony, — po akcie ty mnie trąć.
— Dlaczego? Ja cię mogę zaraz trącić.
— Po akcie... mam coś do powiedzenia.
— Nie dobrze jest — myślał pan Silberbaum — że Rózia na takie rzeczy patrzy, a jak się przygląda!“
Jest to rozsądna panienka, rachować potrafi dobrze a zanim powie kawalerowi, że go kocha, to oszacuje go wpierw i to znacznie niżej, niż taksator w lombardzie... Rózia jest rozsądna panienka, ale lepiej, żeby na to nie patrzyła. Bogu dziękować, że koniec aktu.
— Boleś — rzekła pani Silberbaum.
— Co chcesz, Felciu?
— Ja ciebie trącam, miałeś coś powiedzieć.
— Aha, posłuchajcie. Ja już miarkuję, dlaczego Romeo ożenił się z Julią w sekrecie.
— On ją kochał — wtrąciła Rózia.
— Nie zawróć głowy, kochana Róziu. Co to jest kochał? skąd kochał? Nie ma jeszcze godziny, jak plótł o Rosalindzie. Widać kochanie jest jego fach, jego specyalność... ale ja wam powiem, dlaczego on się z Julią ożenił w sekrecie?
— Bo rodzice nie pozwalali.
— Nie, Róziu. Ja wam opowiem zdarzenie. W jednem miasteczku na prowincyi był bardzo bogaty kupiec i miał śliczną córeczkę. Znalazł się jeden ładny żydek, ale biedny, całkiem nic nie miał. On zawrócił tej córeczce głowę, namówił ją, żeby wyszła na spacer za miasto. Tam już czekali dwa żydki, świadkowie. On włożył jej pierścionek na palec przy dwóch świadkach, powiedział kilka słów, jak trzeba — i już jest małżeństwo! Panienka poszła domu a ten łobuz ze świadkami prosto na rynek i rozgłosił, co się stało.
— Aj aj! — odezwała się pani Felcia — co za zbrodniarz!
— Dlaczego zbrodniarz? To nie było żadne łajdactwo, tylko spekulacya. On się ożenił formalnie, ale nie myślał nawet o tem, że będzie ze swoją żoną żył.
— To po cóż się żenił? — zapytała Rózia.
— Reflektował trochę na odstępne. Wiedział, że dostanie coś za rozwód. I nie omylił się. Stary kupiec przyszedł do niego, potargował się, chłopak wziął trzy tysiące, dał pannie rozwód, a potem puścił się na spekulacye dostał naprawdę żonę, też z kilkoma tysiącami, i dziś jest bardzo porządny kupiec, ma swój dom. Ja miarkuję, że Romeo też chce zrobić taki geszefcik. Ciekawy jestem, ile zażąda od starego Kapuleta za swój rozwód? Mnie się zdaje, że mógłby grubo pociągnąć, bo i hrabia Parys jest zapalony i z pewnością da kilka tysięcy bez targu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Oj, Felciu, kochana Felciu, ja nie wytrzymam. Ja muszę iść do domu, mnie się robi niedobrze!
— Boleś, to nie koniec!
— Papo, jeszcze dwa akty! Czy papa nie zapłacił za cały wieczór? Czy w kasie zwrócą za ten kawałek, co do końca brakuje?
— Ja pójdę, ja nie mogę siedzieć dłużej.
— Boleś, ty potrzebujesz nie iść. Patrz, wszyscy panowie siedzą i wszystkie panie siedzą. Nikt się nie rusza, do czego podobne, żebyśmy wychodzili?
— To nie modnie, papo... Nie elegancko.
— Boleś, ty dla nas zostań. Pamiętaj, że obiecałeś teatr, a chcesz nam dać tylko troszeczkę teatru. Gdzie twoje słowo?
— Niech dyabli wezmą cały teatr! Czy to przyjemnie patrzeć na awanturę, jak się kaleczą i zarzynają? Taki Merkucio, taki młody, zdrów, czerwony chłopak; jego kaleczą, jego zarzynają, jego kolą! Taki Tybalt, łobuz, to prawda, ryzykant, waryat, do każdego się rzuca ze swoim szpikulcem, ale i jego szkoda, on też potrzebuje żyć. Romeo gałgan, zamiast korzystać z okazyi, wziąć odstępne za swoje sekretne małżeństwo, morduje Tybalta, przebija go na durch! Ładny interes! Dostał za to „pobyt“. Czy to kara? On tam znowuż kogo zamorduje. Gdzie to się dzieje? W jakim kraju? W jakiem mieście? Co za dzicy ludzie! Czy można się mordować na ulicy w biały dzień? Gdzie stójkowy? A głównie dlaczego ja mam na to patrzeć? ja, który chcę się śmiać, chcę się leczyć śmiechem. Ładna będzie moja wątroba... po takiej wesołości!
— Boleś, przecie to wszystko jest tylko udanie.
— Papo, zabity Tybalt wychodzi żywy na scenę, kłaniał się, Romeo też.
— Boleś, ty potrzebujesz rozumieć, że to fikcyjny interes, symulacya...
Pan B. M. Silberbaum zaczerwienił się po same czoło.
— Więc co wy chcecie? Czy żeby oni naprawdę się zarzynali w mojej obecności, żebym ja patrzył na prawdziwą krew, na prawdziwe trupy i jeszcze żebym za to płacił? Ja przepraszam, ale dziękuję za takie szczęście. Mnie od tych symulacyj jest słabo, a żebym zobaczył naprawdę taką awanturę, tobym umarł. Nie, nie, Róziu, kto ci powiedział, że ta sztuka jest piękna, niech dostanie kolki, a kto cię nauczył, że wesoła, niech w swojem życiu wesołości nie zobaczy.
— Boleś, ty zostaniesz?
— Papa się cokolwiek poświęci, bo my jesteśmy niezmiernie ciekawe, co będzie dalej.
— Ja wszystko dla was robię, ja zostanę, może mi już nie będą pokazywali szlachtuza, te rzeźniki!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— No, widzisz, widzisz, Felciu, przypatrz się, ja już nic nie mówię; sądź sama. Czy to jest sens? Czy ta Julia nie jest waryatka? Ona wypiła truciznę, jak różany likier, jak wodę sodową, wypiła i myśli, że można się otruć na krótki termin. Na żarty można się otruć, a potem naprawdę ożyć! Kto to słyszał?
— Jej tak powiedzieli, papo, i ona nie miała innego sposobu.
— Głupstwo jest!
— Boleś, nieraz bywa zdarzenie, jak doktorzy robią komu reperacyę, uśpią go, on nic nie czuje, a później obudzi się. Ja myślę, że to jest podobne.
— Obudzi się! a jaka na to gwarancya? Gdzie ewikcya, że się obudzi? Na jakiej kaucyi to oparte? Ja ci powiem, Felciu, włóż ty palec psu w zęby, bo on może nie ukąsi. Włożysz?
— Daj spokój — odparła. — Ja mam kredytować psu palec?
— Ona kredytowała truciźnie. Głowa mnie boli od takich kombinacyj. Jest śmierć w domu, rodzice mają zmartwienie, hrabia Parys też, mamka krzyczy, wszyscy płaczą, tyle kosztu na wesele zmarnowano, zadatek u muzykantów przepadł. Bardzo wesoły interes! Ja proszę Boga, żeby piąty akt się zaczął i żeby się to raz nareszcie skończyło. Felciu, ja nie będę dziś dobrze spał.
— Dlaczego nie masz dobrze spać?
— Będę miał brzydkie sny.
— Dlaczego masz mieć brzydkie sny?
— Papie przyśni się serwatka...
— Mnie się przyśni twój kochany Szekspir... Niech jego zęby zabolą za tobą wesołość!
Podczas piątego aktu pan B. M. Silberbaum zachowywał się niespokojnie; widać było na jego obliczu niezadowolenie, zły humor, niesmak.
Jednej chwili radby był opuścić teatr, uwolnić się od widoku mordów, trumien i grobowców, zrywał się już nawet kilkakrotnie, ale z jednej strony przytrzymywała go pani Felcia a z drugiej panna Rózia.
Nareszcie gdy kurtyna zapadła, wybiegł na kurytarz, jak oparzony; toczył się po schodach niby kula, a wybiegłszy przed gmach, zawołał potężnym głosem:
— Dorożka!
— Boleś — rzekła zadyszana w pośpiechu pani Felcia — Boleś, po co dorożka? Jest ładny czas.
— Ja ciebie proszę, siadaj.
— Szkoda pie...
— Ja każę: siadajcie! Dość już was słuchałem. Po kawalersku, na Krochmalną!
Dryndziarz popędził chude szkapy...
Panie nie śmiały się odezwać. Nigdy jeszcze pan B. M. Silberbaum nie wydawał się im tak stanowczym i groźnym.
— Felciu — odezwał się do żony.
— Co chcesz, Boleś?
— Czy może być gorący samowar?
— Dlaczego nie? — odrzekła. — Alboż nie ma naftowej maszynki?
— Czy jest w domu rumianek?
— Dlaczego nie ma być rumianek? Czy ci niedobrze?
— Okropnie!
— Boleś, może doktora?
— Nie, spoczynku... Ten człowiek ma źle w głowie.
— Kto, papo?
— Ten twój Szekspir. Znawca! Przedstawił aptekarza umierającego z głodu! Jedyny jeszcze interes, co jest prawdziwie dobry... co przynosi procent i ładny procent. Gdzie on widział takiego nędzarza? Cóż to aptekarz nie targuje za recepty, nie ma fabryki wody sodowej, nie sprzedaje od ręki różne maści, olejki, ziółka? Ile od samych naszych żydków zarabia. Pfe! to się nazywa komedya, to ma być majstersztyk? Czysty dom waryatów, szlachtuz i cmentarz! Hrabiego zabili, Romeo się otruł, Julia zakłóła się... pfe!
Pani Felcia przygotowała naprędce rumianek, pan B. M. Silberbaum położył się do łóżka, pił rozgrzewający napój, trochę się pocił i ogromnie stękał.
Rózia chłodziła się „Kuryerem“, zegar wskazywał pierwszą po północy.
— Felciu — rzekł pan Silberbaum.
— Co chcesz, Boleś? Czy ci, broń Boże, gorzej?
— Nie, tylko chciałem ci coś powiedzieć.
— No co?
— Jestem pewny, że ten Szekspir, nie jest z naszych.
— Ja tak samo myślę.
— Dobranoc ci, Felciu.
— Dobranoc, Boleś...


KONIEC






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak zakończenia zdania. Być może zdanie miało się zakończyć wyrazem nieswój.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.