Przejdź do zawartości

Lamiel/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Lamiel
Wydawca Wydawnictwo Alfa Warszawa
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Współczesna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Lamiel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III

Kiedy się wyjdzie z Carville, od strony morza, przeszedłszy nowy most, widzi się po lewej dolinkę, gdzie płynie Houblon, ów strumyczek który ma tyle wdzięku. Dwie wielkie łąki, bardzo spadziste, stroją dwa zbocza nad strumykiem.
Na lewym brzegu piękna droga, świeżo naprawiona na rozkaz pani de Miossens, błyszczy dumnie słupkami z ciosowego kamienia, broniącemi nieostrożnych od upadku w bystry strumień, płynący w tem miejscu o jakieś przeszło dziesięć stóp w dole. Za radą księdza du Saillard, szlachetna dama kazała się mianować kuratorką reparacji tej drogi wiodącej do zamku: wydatek oszacowany na sto talarów w budżecie gminy. Księżna de Miossens kuratorką i przyjmująca trzysta franków od gminy! Co za pocieszne słowa w r. 1826, w tej bowiem epoce zaczyna się nasza bardzo niemoralna historja.
O dziesięć minut od mostu, nad Houblon, widzi się nawprost siebie trzecią łąkę, nad miejscem gdzie Decise wpada do Houblon. Wzdłuż Decise, która płynie bardzo bystro, biegnie ścieżka, tworząca liczne zakręty w najwyżej położonej części tej łąki. Z góry oko podróżnego spostrzega wysypane piaskiem ścieżki starannie utrzymanego angielskiego ogrodu, nad niemi zaś wierzchołki paru drzewek, mających za główny cel zasłonić parterowym oknom zamku widok dalekiego morza.
Widok czarnych i kwadratowych kamieni gotyckiej wieży tworzy piękne kontrasty kolorów. Wieża ta, obecnie w zupełnej ruinie, była szlachetną rówieśniczką Wilhelma Zdobywcy.
U samych stóp trzeciego pagórka znajduje się publiczna pralnia, urządzona na brzegu Decise, pod olbrzymią lipą. Basen ów, który księżna ma nadzieję wyrugować, tworzą dwa olbrzymie wydrążone w środku pnie dębu oraz kilka płaskich kamieni.
Jakieś trzydzieści kobiet prało bieliznę w tym basenie w ostatni dzień września. Wiele tych zamożnych wieśniaczek normandzkich nie pracowało prawie; przybyły tam pod pozorem dozorowania sług, które prały, ale w istocie poto, aby brać udział w rozmowie, bardzo tego dnia ożywionej. Niektóre z praczek były rosłe, postawne, zbudowane jak Djana z Tuilerji, a twarze ich o regularnym owalu mogłyby uchodzić za przystojne, gdyby nie wieńczyły ich szpetne bawełniane czepki, które, w zgiętej pozycji piorących, spadały im na czoło.
— Hoho! czy to nie nasz doktorek konno na sławnym Baranku? krzyknęła jedna z praczek.
— Biedny Baranek ma podwójny ciężar: musi dźwigać doktora i jego garb, który jest wcale nie mały, odpowiedziała sąsiadka.
Wszystkie podniosły głowę i przerwały pracę.
Dość szczególny osobnik, który ściągał ich uwagę, z fuzją wspartą na swoim garbie, był to nie kto inny jak nasz przyjaciel Sansfin.
I, w rzeczy samej, trudno było, aby młode dziewczęta nie rozśmiały się na jego widok.
Garbus widocznie był wściekły, co jeszcze pomnożyło śmiechy.
Jechał w dół wąską ścieżką, biegnącą nad Decise; rzeczka ta tworzy wodospad, ścieżka zaś, podparta wbitemi w ziemię palikami, rysowała liczne zygzaki. Temi zygzakami jechał nieszczęsny doktór, w ogniu trzydziestu jadowitych głosów.
— Niech pan uważa na garb, panie doktorze, może spaść i stoczyć się na dół; zgniótłby nas, biedne praczusie!
— Kanalje, bezecne kanalje! mruczał doktór przez zęby. Bezecne kanalje, to chłopstwo! I powiedzieć, że ja nigdy nie biorę ani grosza od tych łajdaków, kiedy Opatrzność pomści mnie zsyłając na nich jakie choróbsko!
— Cicho tam, dziewki, krzyczał doktór zjeżdżając po zakrętach wolniej niżby pragnął. Coż za nowa radość dla praczek, gdyby jego Baranek się poślizgnął!
— Cicho, dziewki, pilnujcie swojej bielizny!
— Niech pan uważa, doktorze, niech pan nie zleci. Jeśli Baranek pana zrzuci, niech się pan strzeże, skradniemy panu garb.
— A ja, cobym mógł wam ukraść? W każdym razie nie wianek! Dawno już toczy się po świecie! Wy macie często garb, ale nie na plecach.
W tej chwili zjawiła się kobieta, która ściągnęła na siebie uwagę praczek.
Kobieta ta szła bardzo uroczyście, prowadząc za rękę dziewczynkę dwunasto lub czternasto-letnią, której żywość z widoczną trudnością znosiła to wędzidło.
Kobieta ta, to była sama pani Hautemare, żona zakrystjana, kantora, bakałarza z Carville, a dziewczynka, której żywość poskramiała, to była jej siostrzenica Lamiel.
Praczki były podrażnione tym pańskim tonikiem, jaki przybierała pani Hautemare: prowadzić dziewczynę za rękę, zamiast dać jej brykać z innemi dziewczętami.
Pani Hautemare szła z zamku, piękną drogą, która okalała łąkę znajdującą na prawym brzegu Houblon.
— A, to pani Hautemare, wykrzyknęły praczki.
Ale wiedziały, że imć Hautemarowa umiałaby im odpowiedzieć, podczas gdy w ćwierć minuty doktór byłby daleko; zresztą doktór, ze swoją cichą wściekłością, był zabawniejszy.
Koń jego, Baranek, zjechawszy po zakrętach na dół, pił ze strumienia nieco powyżej pralni.
Dwie praczki wykrzyknęły zwracając się do pani Hautemare:
— Huhu! paniusiu, niech pani uważa, żeby nie zgubić tej bratowej córeczki, tej niby brataniczki.
— Uważaj na swoją perukę, garbusku, krzyczała prawa strona chóru: twój fryzyjer nie dałby rady jej wyczesać.
— A wy... odkrzyknął doktór; ale odpowiedź jego była taka, że nie sposób jej napisać.
Pobożna pani Hautemare, która szła dalej drogą biegnącą od zamku koło pralni, czemprędzej nawróciła wraz z bratanicą. Postępek ten, w połączeniu z wielce pogardliwą miną żony zakrystjana, wywołał dokoła basenu jednogłośny, powszechny wybuch śmiechu.
Przerwał ten wybuch śmiechu doktór, który, podnosząc swój cienki głosik, krzyczał:
— Cicho siedźcie, łajdaczki, albo puszczę konia w błoto prosto na was i niebawem wasze białe czepki i wasze twarze będą takie czyste jak wasze sumienie, to znaczy pełne czarnego i cuchnącego błota takiego jak wy same.
Wymawiając te szlachetne słowa, doktór był rozjuszony i czerwony jak kogut. U tego człowieka, który wciąż obmyślał swoje postępki, próżność rodziła istne szaleństwa; widział dobrze swoje głupstwa, ale rzadko miał siłę im się oprzeć. W tej chwili naprzykład, wystarczyłoby mu nic nie odpowiadać, a wszystkie zuchwalstwa praczek zwróciłyby się na panią Hautemare; ale on się chciał zemścić.
— No i co! odparła jedna z praczek, będą z nas dziewczęta letkie i ochlapane błotem przez chama; trochę wody i po krzyku. Ale jaką wodą się obmyje garbus tak wstrętny, że nigdy nie mógł mieć kobity inaczej niż za pieniądze?
Ledwie wyrzekła te słowa, kiedy doktór, wściekły, wypuścił konia i, cwałując przez bajoro obok pralni, ochlapał błotem wszystkie czerwone policzki, wszystkie białe czepki i, co gorsza, wszystką bieliznę wypraną i ułożoną na kamieniach.
Na ten widok, trzy tuziny praczek zaczęły ziać obelgami; ten potężny chór trwał dobrą minutę.
Doktór był uszczęśliwiony, że ochlapał błotem zuchwałe dziewczyny. „I nie będą mogły się skarżyć“, dodał w myśli z szatańskim uśmiechem.
Odwrócił się w stronę praczek aby się cieszyć ich popłochem: była to chwila, w której wszystkie naraz obsypywały go straszliwemi obelgami. Doktór nie mógł się oprzeć pokusie przejechania jeszcze raz przez bajoro. Wypuścił konia. Jedna z dziewczyn, która się znalazła tuż pod nosem konia, zlękła się strasznie; nie wiedząc co robi, rzuciła w konia drewnianą łopatkę do ubijania bielizny. Łopatka ta, rzucona ze strachu, przeleciała mimo oczu konia i padła o kilka kroków dalej. Baranek, przestraszony, wstrzymał się w miejscu, cofając się gwałtownie wstecz.
Ten nagły ruch wysadził jeźdźca z siodła; doktór, który był podany nieco naprzód, spadł do bajora na łeb. Błoto było ledwie na pół stopy głębokie, nie poniósł więc innej szkody prócz wstydu; ale wstyd ten był zupełny.
Rozciągnął się u stóp kobiety, która, przerażona niebezpieczeństwem, rzuciła przed siebie łopatkę.
Kobiety myślały, że doktór złamał conajmniej rękę; zlękły się: te normandki skalkulowały w mgnieniu oka widoki procesu. Była tu kwestja odszkodowania; każda uciekła aby jej doktór nie poznał i nie wymienił w swojej skardze.
On zerwał się jak błyskawica i wsiadł z powrotem na konia. Widząc z jaką szybkością wskoczył, praczki, które się zatrzymały o dwadzieścia kroków, zaczęły się śmiać z żywiołowym wybuchem szczęścia, które doprowadziło do szczytu wściekłość nieszczęsnego lekarza. Chwycił fuzję z groźnym zamiarem. Ale przy upadku fuzja zaryła się w ziemię, kurki zapchały się błotem, co więcej postradały krzesiwo. Kobiety nie wiedziały o nieszczęściu jakie zdarzyło się fuzji, i widząc że doktór bierze je na cel, zaczęły na nowo uciekać, wydając przeraźliwe krzyki.
Doktór, rozumiejąc że fuzja nie jest zdolna go pomścić, spiął wściekle ostrogami konia, który w kilka sekund znalazł się w dziedzińcu. Klnąc jak opętaniec, kazał sobie dać, nie zsiadając, ubranie i strzelbę, poczem pognał co koń wyskoczy na gościniec wiodący przez most na Houblon, o którym mówiliśmy już wprzódy.
Kobiety, wyprawszy co żywo twarze i czepki, zajęły się bielizną usuwając z niej plamy błota.
Robota ta napełniała je wściekłością, toteż przerywały ją często, aby miotać nowe przekleństwa na doktora, mimo że, w tempie jakiem ruszył, zgadywały iż musi być o milę. Wreszcie zmęczyły się obelgami.
— Co do mnie, wykrzyknęła jedna z nich, Iwonka, jeśli Jasiek będzie chciał ze mną tańczyć, musi wprzód naprać doktora i przynieść mi pęk jego kudłów, który przypnę sobie niby kokardę do czepka.
— W takim razie twój Jasiek oberwie szrutem po łydkach, rzekła Piotrusia, bo to zdrajca ten doktór.
— A przytem taki piekielnik, rzekła trzecia, że nie wie co robi. Widać dobrze, że ty nie znasz historji Brunela.
— Iwony nie było jeszcze w Carville, była w służbie w Grandville, wykrzyknęła Piotrusia. Gruby Brunel z Dreville, ten od Maryśki Barbot, zaśpiewał doktorowi, kiedy przejeżdżał, jakąś piosenkę o jego garbie. Doktór, kiedy jechał na Kokosie, swoim ówczesnym koniu, nie namyśla się długo, chwyta fuzję, którą miał na plecach, i wali dwa razy w Brunela. Jedna lufa była nabita kulą; zranił Brunela w lewe ramię i w piersi tuż obok. Doktór przysiągł, że zapomniał o tej kuli; ale prokurator i tak kazał mu wypluć dziesięć ludwików.
Przez dobry kwadrans rozmowa kręciła się daremnie koło sposobu zemsty na doktorze. Praczki wściekłe były, że nie mogą nic wymyślić, kiedy wróciła pani Hautemare prowadząc Lamiel za rękę. Na ten widok, krzyki przybrały inny kierunek.
— Hehe! jest znowu ta sroka razem ze swoją miłą bratanicą! krzyknęła Piotrusia.
— Co ty nazywasz bratanicą? powiedz raczej djabelską córką!
— Co ty nazywasz djabelską córką? powiedz raczej bękarcichą, którą miała bez męża i którą kazała temu czopowi wziąć za swoją, a wydziedziczyć biednego bratanka Wilhelma.
— Błagam was, sąsiadko, nie mówcie nic szpetnego! Miejcie bodaj jakiś wzgląd na to dziecko, które mam z sobą.
Prośba ta, wyrzeczona namaszczonym tonem, wywołała tuzin odpowiedzi, które padły równocześnie, ale których niepodobna mi powtórzyć.
— Wracaj pędem do domu, Lamiel, krzyknęła pani Hautemare; i dziewczynka pobiegła szczęśliwa że może biec. Godna kobieta uczyniła sobie tę przyjemność, aby wyciąć porządne kazanie praczkom, kiedy te, zrozpaczone że nie mogą dojść do słowa, zaczęły krzyczeć wszystkie naraz, aby wypłoszyć panią Hautemare. Ale ta nieustraszona kobieta miała na sercu ich nawrócenie, i prawiła swoje przez pięć minut, z akompanjamentem trzydziestu kobiet krzyczących co wlezie.
Dzięki tym dwom chlubnym atakom na opornych przechodniów, praczki znalazły tego dnia sposób przepłoszenia nudy. Pani Hautemare znów miała co opowiadać mężowi zakrystjanowi i wszystkim kumoszkom. Najmniej ubawił się doktór, który zamiast wrócić do domu ochlapawszy praczki błotem, puścił się galopem w stronę mostu, nie myśląc o tem że fuzja podskakuje mu na grzbiecie w najpocieszniejszy sposób.
— Wielki Boże! powiedział sobie, cóż za głupiec ze mnie, żeby się wykłócać z temi łajdaczkami! Są dni, w których powinienbym się kazać wiązać służącemu do łóżka.
Aby zmienić bieg myśli, doktór szukał w pamięci, czy, na gościńcu którym wciąż jechał galopem, niema jakiego chorego, natyle naiwnego, aby uwierzyć że doktór zrobił dwie mile dla odwiedzenia go wieczór.
Naraz znalazł coś lepszego. Ksiądz du Saillard, proboszcz z Carville, wybrał się tego dnia na obiad do zamku de Saint-Prix, o trzy mile od swej parafji. Proboszcz ten był straszliwy w swoich nienawiściach — a była to jedna z grubych ryb kongregacji: — ale przez kompensatę — oto co ratuje cywilizację we Francji, że we wszystkiem jest jakaś kompensata — przez kompensatę tedy, straszliwy du Saillard nie lubił się znaleźć sam na gościńcu w swoim kabrjolecie.
Z wielką tedy przyjemnością ujrzał pana Sansfin zjawiającego się u państwa Saint-Prix. Dwaj ci ludzie mogli sobie zrobić wzajem dużo złego i politykowali z sobą. Du Saillard nie umiał mówić; był to energiczny człowiek, dla którego zarząd prefektury byłby drobnostką. Patrzał na doktora jak na warjata ilekroć widział go brnącego w jakieś głupstwo przez wyskok próżności. Ale Sansfin, kiedy zapomniał o swoim garbie, umiał zabawić towarzystwo w salonie i oczarować gospodynię zamku. W okolicach Avranches jest dużo zamków, a ludzie się tam nudzą pomimo swego znaczenia.
Zwłaszcza u księżnej de Miossens ksiądz obawiał się złośliwych anegdot, które doktór umiał tak sprytnie opowiadać.
Du Saillard władał w pańskim zamku, wznoszącym się na cyplu, u stóp którego oglądaliśmy skromną pralnię w Carville.
Proboszcz i jego polityczny przyjaciel doktór obsypali się grzecznościami, a hrabina de Saint-Prix była zgorszona że tego rodzaju ludzie obierają jej salon na miejsce rozmowy.
Doktór odprowadził konno księdza, ale, kiedy się znalazł w domu sam, znów obiegła go czarna melancholja oraz wspomnienie pralni. W chwilę później zdarzyła mu się pociecha. Wezwano go do pięknego młodzieńca wysokiego blisko na sześć stóp, którego, w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat, powalił atak apoplektyczny. Doktór spędził przy nim całą noc, i stosując odpowiednie leczenie, miał tę przyjemność, aby widzieć, jak ten piękny egzemplarz ludzki skonał nad ranem.
— Oto wakuje piękne ciało, rzekł sobie; czemuż moja dusza nie może go zająć?
Doktór, jedyny syn wieśniaka wzbogaconego na dobrach narodowych, został lekarzem, aby się nauczyć dbać o siebie; został celnym myśliwym, aby się zawsze pokazywać z bronią żartownisiom. W nagrodę czynności często uciążliwej dla jego słabego zdrowia, patrzał od czasu do czasu na śmierć urodziwych mężczyzn oraz straszył niewielką liczbę ładnych pacjentek, których dostarczała okolica, w ten sposób iż czekały z upragnieniem jego wizyty.
Mała Lamiel była zbyt inteligentna aby nie zrozumieć, kiedy ciotka jej, pani Hautemare, odesłała ją do domu, że dzieje się coś bardzo niezwykłego. Nabożna pani Hautemare nie pozwalała jej nigdy zrobić ani dwudziestu kroków samej.
Pierwszą jej myślą — rzecz zupełnie naturalna — było podsłuchać tego, co ciotka chciała przed nią ukryć; wystarczało na to okrążyć trochę i wrócić kryjąc się za drzewami które wznosiły się nad pralnią. Ale Lamiel pomyślała, że usłyszy obelgi i grube słowa, rzeczy których nie mogła znosić.
Przyszła jej myśl o wiele bardziej kusząca.
— Biegnąc bardzo prędko, powiedziała sobie, mogę dolecieć aż do miejsca tańców, gdzie zdołałam się dostać tylko raz w życiu: wrócę do domu przed powrotem ciotki.
Całe Carville była to niemal tylko jedna ulica, bardzo szeroka, z placem pośrodku. Na przeciwnym krańcu wsi, to znaczy od strony Paryża, znajdował się ładny gotycki kościołek; za nim cmentarz: potem, jeszcze dalej, trzy wielkie lipy, pod któremi tańczono w niedzielę, ku wielkiemu niezadowoleniu proboszcza. Profanowano, powiadał, popioły zmarłych; pozorem zaś było to, że lipy znajdowały się o niecałych czterdzieści kroków od cmentarza. Chata, którą gmina odstępowała panu Hautemare jako nauczycielowi, wychodziła na ulicę prawie nawprost cmentarza: stamtąd można było widzieć aleję lipową i słyszeć skrzypki grajków.
Lamiel puściła się dawną drogą, która od pralni wiodła do gościńca paryskiego za Carville.
Droga ta prowadziła ją pod lipy; widziała zdaleka ich bujne wierzchołki wznoszące się nad domy; od tego widoku zabiło jej serce. Zobaczę zbliska, powiadała sobie, te drzewa tak piękne! Te słynne lipy przywodziły ją do łez w niedzielę, a potem myślała o nich cały tydzień.
Lamiel pomyślała, że, jeżeli nie pójdzie wsią, nie narazi się na to, że dewotki mieszkające obok nauczyciela zadenuncjują ją przed ciotką.
Biegnąc wzdłuż dawnej drogi poza wioską, Lamiel, ku swemu zmartwieniu, spotkała kilka starych wieśniaczek, z koszykami pełnemi sabotów.
Niegdyś pani Hautemare była równie biedna jak te kobiety, i pracowała tak samo aby zarobić na życie. Łaski księdza du Saillard zmieniły wszystko. Kobiety, które szły boso niosąc saboty na głowie, spostrzegły że Lamiel odziana jest o wiele staranniej niż zwykle: widocznie ciotka jej, pani Hautemare, zaprowadziła ją do zamku, do księżnej.
— Hehe! jaka mi dumna, dlatego że wraca z zamku! rzekła jedna.
— Poczekaj tylko! wykrzyknęła druga; zaraz ci się zdejmie te piękne trzewiki. Czemu nie miałabyś chodzić boso, jak my?
Lamiel nie straciła rezonu; wdrapała się na pole wznoszące się o kilka stóp nad drogą i stamtąd kłóciła się ząb za ząb ze swemi przeciwniczkami.
— Chcecie mi skraść trzewiki, bo was jest pięć; ale jeśli mnie okradniecie, wachmistrz żandarmerji, przyjaciel mego wuja, wsadzi was do więzienia.
— Zmilczysz, ty mała żmijo, djabelska córko!
Na te słowa, kobiety zaczęły krzyczeć jak opętane, wszystkie naraz: Djabelska córka! Djabelska córka!
— Tem lepiej, rzekła Lamiel; jeżeli jestem djabelską córką, nie będę nigdy brzydka i zrzędna jak wy: djabeł mój ojciec potrafi mnie rozweselić.

Siłą oszczędności, wujostwo Lamiel doszli do tego, że zebrali kapitalik dający tysiąc ośmset franków renty. Byli tedy bardzo szczęśliwi, ale nuda zabijała Lamiel, ich ładną bratanicę. W Normandji, dzieci dojrzewają szybko. Mimo że ledwie dwunastoletnia, już podlegała nudom; nuda zaś w tym wieku, kiedy nie wynika z cierpienia fizycznego, zwiastuje obecność duszy. Pani Hautemare widziała grzech w najmniejszej rozrywce; w niedziele naprzykład nie tylko nie wolno było iść przyglądać się tańcom pod lipami koło cmentarza, ale nawet nie wolno było siadać przed chatą którą gmina dała zakrystjanowi, bo stamtąd słychać było skrzypki i można było dostrzec cośniecoś z owego przeklętego tańca, na którego wspomnienie żółkł ksiądz proboszcz. Lamiel płakała z nudów; aby ją uspokoić, dobra ciotka Hautemare dawała jej konfitury, a mała, która była łakoma, nie mogła chować do niej urazy. Ze swej strony pan Hautemare, nauczyciel, bardzo ścisły w pełnieniu obowiązków, zmuszał dziewczynę do czytania, godzinę rano i godzinę wieczorem.
— Jeżeli gmina płaci mi (powiadał sobie), abym nauczył czytać wszystkie dzieci, tem bardziej powinienem nauczyć czytać moją bratanicę, skoro, po Bogu, ja jestem przyczyną jej obecności w tej gminie.
To ustawiczne czytanie było jedną z męczarni dziewczynki; ale, kiedy poczciwy bakałarz widział że płacze, dawał jej parę groszy aby ją pocieszyć. Mimo tych pieniędzy, prędko wymienianych na ludków z piernika, Lamiel nienawidziła czytania.
Pewnego dnia, w niedzielę, kiedy nie można było prząść i kiedy ciotka zabroniła jej patrzyć przez otwarte drzwi z obawy aby nie ujrzała w oddali jakiego rytmicznie skaczącego czepka, Lamiel znalazła na półce z książkami Historję czterech synów Aymona. Ujrzany drzeworyt zachwycił ją; zaczem, aby go lepiej zrozumieć, spojrzała, mimo że z niechęcią, na pierwszą stronicę. Ta stronica zajęła ją; zapomniała, że jej zabroniono iść patrzeć na tańce; niebawem nie mogła już myśleć o czem innem niż o czterech synach Aymona... Książka ta, skonfiskowana przez bakałarza niesfornemu uczniakowi, uczyniła niewiarogodne spustoszenie w duszy młodej dziewczynki. Lamiel myślała o tych dużych osobach i o ich koniu przez cały wieczór, a potem przez całą noc. Mimo że bardzo niewinna, myślała, że to byłoby jeszcze coś innego przechadzać się na cmentarzu, tuż koło tańców, pod rękę z jednym z czterech synów Aymona, zamiast siedzieć w domu, powstrzymywana od skoków trzęsącą ręką starego wuja. Przeczytała prawie wszystkie książki bakałarza z szaloną przyjemnością, mimo iż niewiele z nich rozumiejąc; ale cieszyła się obrazami, jakie w niej budziły. Pochłonęła naprzykład, dla amorów Dydony, stary przekład Eneidy Wergilego, stary tom, oprawny w pergamin i datowany z roku 1620. Wystarczało jakiegokolwiek opowiadania aby ją zabawić. Kiedy przebiegła i postarała się zrozumieć wszystkie książki bakałarza nie będące po łacinie, najstarsze i najbrzydsze zaniosła do sklepikarza, który jej dał w zamian pół funta suszonych winogron oraz historję Wielkiego Mandryna a potem Pana Cartouche.
Przyznamy chętnie, że te historje nie są spisane w owej wysoce moralnej i cnotliwej tendencji, jaką nasza moralna epoka stawia ponad wszystko inne. Widać to, że Akademja Francuska i nagroda Monthyona nie przeszły przez tę literaturę; toteż nie jest nudna. Niebawem, Lamiel myślała już tylko o panu Mandrynie i o panu Cartouche, i o innych bohaterach, z którymi zapoznały ją te książeczki. Koniec ich, który spełniał się zawsze na wyniosłem miejscu i w obecności licznych widzów, zdawał się jej szlachetny: czyż książka nie sławiła ich odwagi i energji? Jednego dnia, przy wieczerzy, Lamiel popełniła tę nieostrożność iż wspomniała o tych wielkich ludziach wujowi; ze zgrozy przeżegnał się.
— Dowiedz się, Lamiel, wykrzyknął, że wielcy są tylko święci.
— Kto cię mógł zarazić temi strasznemi myślami? wykrzyknęła pani Hautemare.
I, przez całą wieczerzę, poczciwiec i jego żona rozmawiali w obecności bratanicy jedynie o strasznych rzeczach, które im wyznała. Przy wspólnej modlitwie po kolacji, nauczyciel dodał Ojcze nasz na tę intencję, aby niebo uchroniło bratanicę od myślenia o Mandrynie i Kartuszu, a zwłaszcza od myślenia z uczuciem tak oczywiście zbrodniczem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.