Przejdź do zawartości

Lamiel/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł Lamiel
Wydawca Wydawnictwo Alfa Warszawa
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Współczesna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Lamiel
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II

W ostatni dzień misji w Carville, szlachta lękająca się roku 1793 oraz łyki chorujące na dobry ton, wypełniały na wyprzódki piękny gotycki kościołek wiejski. Ale nie wszyscy wierni zdołali się pomieścić: tysiąc ich z górą zostało na otaczającym kościół cmentarzu. Na rozkaz księdza du Saillard wyjęto bramę kościelną i urywki głosu misjonarza każącego na ambonie dochodziły co jakiś czas do tej niecierpliwej i milczącej ciżby.
Pojawiło się na ambonie już dwóch księży, dzień miał się ku schyłkowi, był to jeden ze smutnych ostatnich dni października. Chór sześćdziesięciu dobrze myślących dziewcząt, kształconych i ćwiczonych przez księdza Le Cloud, odśpiewał wybrane pieśni.
Kiedy skończyły, zmrok zapadł już zupełny. Wówczas, ksiądz Le Cloud jeszcze raz wstąpił na ambonę aby powiedzieć parę budujących słów. Spostrzegłszy to, tłum znajdujący się na cmentarzu zaczął się cisnąć do bramy i do niskich okien kościoła: niejedna szyba padła tam w tej chwili ofiarą. Zapanowała religijna cisza: każdy chciał słyszeć słynnego kaznodzieję.
Ksiądz Le Cloud mówił tego wieczora jak romans pani Radcliffe; zapuścił się w okropny obraz piekła. Groźne jego zdania rozlegały się pod gotyckiemi i ciemnemi arkadami, nie zapalono bowiem lamp. Zakrystjan, pan Hautemare, oświadczył półgłosem, że służba nie byłaby w stanie utorować sobie drogi przez tę ciżbę, tak pilnie każdy walczył o swoje miejsce.
Nikt nie śmiał odetchnąć. Ksiądz Le Cloud wołał, że czart jest wciąż wszędzie obecny, nawet w najświętszych miejscach; stara się wciągnąć wiernych do gorejącej siarki.
Naraz, ksiądz Le Cloud przerywa i wykrzykuje ze zgrozą, głosem pełnym rozpaczy:
— Piekło, moi bracia!
Niepodobna opisać wrażenia tego wolnego i grzmiącego głosu rozlegającego się w tym kościele prawie zupełnie ciemnym, wyścielonym wiernymi czyniącymi znak krzyża! Ja sam byłem wzruszony. Ksiądz Le Cloud patrzył na ołtarz i zdawał się zniecierpliwiony; powtórzył skrzypiącym głosem:
— Piekło, moi bracia!
Dwadzieścia żabek trzasnęło za ołtarzem; czerwone i piekielne światło oświetliło blade twarze: to pewna, że w tej chwili nikt się nie nudził! Więcej niż czterdzieści kobiet padło bez życia na sąsiadów: zemdlały.
Pani Hautemare, żona zakrystjana i przyszła ciotka panny Lamiel należała do najgłębiej zemdlonych; że zaś miała prawo do pierwszego miejsca wśród miejscowych dewotek, wszyscy cisnęli się dokoła niej. Dwudziestu chłopców pobiegło po pana zakrystjana, ale odprawił ich cierpko. Obowiązki nie pozwalały mu przybyć; był silnie zajęty zbieraniem najmniejszych strzępów żabek, sporządzonych z napojonego smołą płótna oraz sznurków.
Tę misję powierzył mu i parokrotnie wytłómaczył straszliwy ksiądz du Saillard, miejscowy proboszcz; pan Hautemare wykonał rzecz sumiennie. Proboszczowi głównie zawdzięczał swą karjerę, i drżał na jego najlżejsze zmarszczenie brwi.
Ksiądz du Saillard, mierząc okiem swój ludek z chóru, widząc że wszystko odbywa się dobrze i że słowo „żabka“ nie padło z żadnych ust, wyszedł na cmentarz. Zdaje mi się, że był on nieco zazdrosny o olbrzymi sukces księdza Le Cloud: misjonarz ów nie posiadał sztuki zręcznego karania i nagradzania ani władania sumieniami jak proboszcz, ale w zamian miał swadę, z którą tamten ani nawet nie mógł się równać. Proboszcz nie przyznawał się do swej niższości. Widząc tłum ludzi zebranych na cmentarzu, nie mógł się oprzeć pokusie wstąpienia na piedestał krzyża i przemówienia także do owieczek. Uderzyło mnie, iż zawahał się dać miano cudu temu, co się stało przed chwilą. Takie rzeczy, powiadał sobie, można nazwać jawnie cudem dopiero po upływie pół roku. Mówiąc, nadstawiał ucha, czy nie usłyszy słowa „żabki“, oraz jakich min niegodnych świętego miejsca. Zajęcie to nie przyczyniło się do pomnożenia natchnienia, którego z natury brakło jego kazaniom. Podrażniony ksiądz zaczął wywoływać po imieniu bezbożnych; wówczas gniew dodał ognia jego słowom. Rozpłomienione jego oczy zatrzymywały się zwłaszcza na trzech osobach znajdujących się na cmentarzu, wśród ciżby kumoszek.
Biedny Pernin, z twarzą suchotnika, wsparty o drzewo, patrzał na proboszcza wzrokiem, pod którym ów się mięszał. Był to biedny blady młody człowiek, którego usunięto z kolegjum rządowego, gdzie był nauczycielem matematyki, ponieważ kapelan orzekł, że geometra nie może wierzyć w Boga. Osiadłszy we wsi przy bardzo biednej matce, dawał lekcje kilku dzieciakom, którym wykładał cztery działania; kiedy zaś widział u jakiegoś smarkacza zdolności, uczył go bezpłatnie geometrji.
Gniewliwy proboszcz zadrżał, widząc o wiele pewniejsze siebie spojrzenie doktora Sansfin. Trzymając się w roli ostrożnej opozycji, Sansfin zmuszał proboszcza do paktowania z nim. Proboszczowi wydawał się zanadto niezależnym; przypuszczam, że szukał sposobu wplątania go w jakiś spisek, których w owym czasie fabrykowano tyle. Ksiądz uważał, że on jest gotów do wszystkiego, byle dać zapomnieć o swoim garbie dziewczętom, do których się zalecał. „Taki człowiek, powiadał sobie ksiądz, łatwo byłby zdolny wyrzec bezbożne słowo „żabki“, w takiej zaś chwili, jak obecna, podobne słowo zepsułoby wszystko. Za miesiąc, kpimy sobie z tego.
Gniew proboszcza doszedł szczytu, gdy o kilka kroków od siebie spotkał zdziwione raczej niż drwiące spojrzenie ośmioletniego uczniaka, młodego Fedora, jedynego syna margrabiego de Miossens. — Ten mały ładaco, przybyły wczoraj, powiadał sobie proboszcz, chowa się w Paryżu; nigdy zaś nic dobrego nie wyjdzie z tej stolicy szyderstwa. Poco ten dzieciak jest tutaj? Miejsce honorowe rodziny jest tuż koło ołtarza; smarkacz mógł zauważyć smugę prochu, od którego zapaliły się żabki: jeżeli powie słowo, ci głupi chłopi, którzy uwielbiają jego rodzinę, będą powtarzali to jak wyrocznię.
Wszystkie te rzeczy tak zmąciły wymowę proboszcza, że spostrzegł, iż kobiety tłumnie opuszczają cmentarz. Musiał szybko skończyć kazanie, aby nie zostać sam.
W godzinę potem, ujrzałem straszliwego proboszcza, jak robił okropną scenę młodemu księżulkowi nazwiskiem Lamairette, preceptorowi Fedora, pytając go cierpko, czemu w kościele oddalił się od swego wychowanka.
— To raczej on, proszę Ojca, oddalił się ode mnie, odparł nieśmiało biedny księżyk: szukałem go wszędzie, a on, który mnie zapewne widział, dokładał wszelkich starań aby mnie unikać.
Ksiądz du Saillard połajał surowo księżyka i zagroził mu w końcu gniewem margrabiny.
— Odbierze mi ksiądz chleb, rzekł nieśmiało ksiądz Lamairette; ale doprawdy, między reprymendami księdza proboszcza a pani margrabiny, nie wiem co mam począć. Czy to moja wina, jeżeli młody hrabia, któremu własny lokaj powtarza cały dzień, że kiedyś będzie księciem i bogaczem, kładzie całą swą dumę w to, aby sobie drwić ze mnie?
Ta odpowiedź spodobała mi się, poszedłem ją powtórzyć margrabinie, którą to ubawiło.
— Wolałbym raczej wrócić do mego ojca, odźwiernego w pałacu Miossens w Paryżu, i ograniczyć moją ambicję do miejsca po nim.
— To wcale śmiało, wcale po jakobińsku, wykrzyknął du Saillard; ale kto ci powiada, że otrzymasz to miejsce, jeżeli ja ci wystawię złe świadectwo?
— Stary książę i pan margrabia zaszczycają mnie swojem poparciem.
— Stary książę niech myśli o śmierci; margrabia zaś nie oprze się ani przez dwa tygodnie życzeniom żony; w miesiąc zaś mogę ją rozjuszyć na ciebie tak, jak obecnie cię popiera.
Księżyk miał łzy w oczach, i z trudem zdołał ukryć wzruszenie przed swoim straszliwym kolegą. Fedor przybył na dwa tygodnie, aby odetchnąć czystem powietrzem Normandji. Dzieciak ten, w którym chciano rozwinąć inteligencję, miał ośmiu nauczycieli, z którymi miał codzienne lekcje, a był słabego zdrowia. Mimo to, wrócił do Paryża na trzeci dzień po cudzie z żabkami. Chudy i wątły dziedzic tylu bogatych włości ledwie trzy dni spał we wspaniałym zamku swoich przodków. Du Saillard postarał się o to, a my z księdzem Le Cloud uśmialiśmy się.
Du Saillard z trudem zdołał nagiąć księżnę do swojej woli: musiał się kilkakrotnie powoływać na interes Kościoła. Księżna była wściekła; przelękła się żabek, myślała, że to początek rewolucji jakobinów do współki z bonapartystami. Ale za powrotem do zamku miała większy powód do gniewu. W pierwszym odruchu przerażenia, o jakie przyprawiły ją żabki, przekrzywił się jej fałszywy kok, kryjący parę siwych włosów, i przez godzinę widzieli ją w tym stanie okoliczni chłopi, a co więcej własna służba, którą zwłaszcza chciała oszukać.
— Czemu mi ksiądz o tem nie powiedział? powtarzała co chwila księdzu du Saillard. Czy powinno się coś dziać we wsi bez mojej wiedzy? Czy kler chce wznawiać swoje niedorzeczne walki przeciw szlachcie?
Daleko było od tej irytacji do odesłania do Paryża biednego Fedora, tak bladego i tak szczęśliwego że goni po ogrodzie i patrzy na morze. Mimo to, du Saillard zwyciężył. Dzieciak odjechał smutny, a ksiądz Le Cloud rzekł do mnie:
— Ten du Saillard nie umie mówić, ale umie rządzić maluczkiemi i prowadzić możnych; to talent niegorszy od innych.
Podczas gdy zamek był zajęty wyjazdem Fedora[1], pani Hautemare, żona zakrystjana, miała poważne rozprawy z mężem, a niebawem rozprawy te, wiernie powtórzone margrabinie, zabawiły ją i dały zapomnieć o wyjeździe syna. Wraz z księdzem Le Cloud, który został w zamku, bawiliśmy się temi szczegółami. W przerwach naszych dyskusyj, wciąż chciał mnie wciągnąć do swojej armji i dawał mi czytać liczne ustępy z księdza Bourdaloue i Massillona.
Ten pan Hautemare, człowiek prosty i uczciwy, miał wielki kredyt u proboszcza od czasu, gdy mu pomógł sporządzić cud, w który sam pierwszy uwierzył, przymiot cenny w Normandji. Pan Hautemare miał trzy urzędy, wszystkie zawisłe od proboszcza. Był zakrystjanem, kantorem i nauczycielem; te trzy posady razem mogły przynosić dwadzieścia talarów miesięcznie; ale w drugim roku panowania Ludwika XVIII-go w Paryżu, proboszcz i margrabina de Miossens uzyskali mu prawo utrzymywania szkoły dla dzieci rolników dobrze myślących. Hautemarowie mogli odkładać zrazu dwadzieścia, potem czterdzieści franków miesięcznie, potem pięćdziesiąt, i pomału robili majątek. Kantor Hautemare, przy całej swej poczciwości, wydał pani de Miossens nazwisko szczwanego kmiotka-jakobina, który powybijał zające w okolicy; otóż margrabina de Miossens wierzyła święcie, że te zające należą do jej domu i uważała ich gwałtowną śmierć za osobistą zniewagę.
Denuncjacja ta połączona z prawdą stała się szczęściem zakrystjana i jego szkoły: margrabina zezwoliła na uroczyste rozdanie nagród w wielkiej sali zamkowej, przystrojonej mnóstwem dywanów. Urządzono miejsca pierwszej i drugiej klasy. Plenipotent margrabiny zaprosił na pierwsze miejsca zamożne gospodynie, matki młodych uczniów, podczas gdy proste chłopki posadzono na drugich miejscach. To wystarczyło, aby liczbę uczniów zakrystjana podwyższyć do sześćdziesięciu, gdy dotąd było ich ośmiu do dziesięciu. Dobrobyt Hautemarów wzmógł się tem samem i pani Hautemare nie była tak bardzo śmieszna, kiedy, po wieczerzy, w ów wieczór żabek, rzekła do męża:
— Czyś ty zauważył, co ksiądz Le Cloud mówił na końcu swojej egzorty o obowiązkach ludzi bogatych? Powinni, wedle swej możności, dawać duszę Bogu; otóż, dodała pani Hautemare, to słowo nie daje mi spokoju. Bóg nam nie dał dzieci, robimy znaczne oszczędności; w czyje to pójdzie ręce? Czy to będzie użyte w budujący sposób? Czyja będzie wina, jeżeli te pieniądze dostaną się w ręce niedowiarków, to znaczy w ręce twego bratanka, bezbożnika, który w roku 1815 należał do owego pułku bandytów, zwanych wolnymi strzelcami, co to powstali przeciw Prusakom? Mówią nawet, ale ja nie chcę w to wierzyć, że on zabił Prusaka.
— Nie, nie, to nie prawda, wykrzyknął dobry Hautemare; zabić sprzymierzeńca naszego króla, Ludwika Upragnionego! Mój bratanek jest szalona pałka, bluźni czasem kiedy się napije, bardzo często opuszcza mszę świętą, przyznaję, ale nie zabił Prusaka.
Pani Hautemare pozwoliła mówić mężowi przez godzinę na ten temat, nie poddając mu żadnej myśli. Rozmowa zaczęła słabnąć; wreszcie dodała:
— Chętnie wzięłabym za swoją jaką małą dziewczynkę, zupełnie małą; wychowalibyśmy ją w bojaźni bożej: to będzie naprawdę dusza, którą mu damy, a na nasze stare lata będzie nas pielęgnowała.
Ta myśl bardzo poruszyła męża; wszakże to znaczyło wydziedziczyć bratanka, Wilhelma Hautemare, noszącego jego własne nazwisko. Buntował się długo, poczem dodał nieśmiało:
— Gdybyśmy przynajmniej zaadoptowali małą Iwonkę, — była to młodsza córka bratanka — ojciec będzie się bał i nie będzie już opuszczał mszy.
— To dziecko nie będzie nasze. Po roku, jeśli się okaże że je kochamy, jakobin zagrozi że je nam odbierze; wówczas role się odmienią: twój bratanek, jakobin, ochotnik z roku 1815, będzie panem. Będziemy musieli się opłacać, aby nam nie odebrano dziewczynki.
Przez pół roku to normandzkie małżeństwo przetrawiało projekt; wreszcie, opatrzony listem polecającym księdza du Saillard, w którym figurował pod nazwiskiem Prévôt, poczciwy Hautemare, w towarzystwie żony, zgłosił się do domu podrzutków w Rouen, gdzie wybrali czteroletnią dziewczynkę, należycie szczepioną i już wcale ładniutką: to była Lamiel.
Za powrotem do Carville opowiedzieli, że mała Amable Miel to jest ich siostrzenica, urodzona w pobliżu Orleanu, córka ich kuzyna, nazwiskiem Miel, cieśli z zawodu. Ale Normandzi nie dali się oszukać, a Sansfin, garbus-lekarz, orzekł, że Lamiel urodziła się ze strachu o jaki przyprawił ich djabeł w dniu żabek.
Są dobrzy ludzie wszędzie, nawet w Normandji, gdzie ich jest coprawda o wiele mniej niż gdzieindziej. Poczciwi ludzie w Carville oburzyli się, widząc, w jak barbarzyński sposób Hautemarowie wydziedziczyli bratanka, który miał siedmioro dzieci: nazwali Lamiel córką djabła. Pani Hautemare przyszła ze łzami w oczach spytać proboszcza, czy ta nazwa nie przyniesie im nieszczęścia; proboszcz, wściekły, odparł, że te wątpliwości mogłyby snadnie zaprowadzić ją do piekła. Dodał, że bierze małą Lamiel pod swoją osobistą opiekę; w tydzień później, margrabina de Miossens i on oświadczyli, że Hautemare będzie miał dwie klasy uczniów. Margrabina kazała pokryć staremi dywanami trzy ławki w szkole zakrystjana: dzieci, siedzące na tych ławkach, to dzieci pierwszej klasy, a dzieci na ławkach drewnianych — drugiej. Uczniowie pierwszej klasy mają płacić pięć franków zamiast czterech, które płaciło się dotąd, a panna Anzelma, pierwsza pokojówka księżnej, zwierzyła się paru serdecznym przyjaciółkom, że w porze rozdawania nagród jaśnie pani ma zamiar zaprosić na pierwsze miejsca matki uczniów pierwszej klasy, gdyby to nawet były proste chłopianki. W pół roku później trzeba było wyścielić dywanem prawie wszystkie ławki w szkole.
Państwo Hautemare, obecnie ludzie bogaci, zasługują, abyśmy pomówili nieco obszerniej o ich charakterze. Hautemare, najlepszy człowiek i najbardziej małostkowy dewot pod słońcem, wkładał całą swoją duszę w troskę o kościół, który mu powierzono. Jeśli drewniane malowane wazoniki ze sztucznemi kwiatami nie stały w pięknej symetrji na ołtarzu, uważał, że cała msza jest nieważna; szedł zaraz się spowiadać z tego ciężkiego grzechu przed księdzem du Saillard, a w następny poniedziałek opowiadanie o tym wypadku stanowiło główny temat jego rozmowy z margrabiną de Miossens. Znudzona Paryżem, gdzie już nie mogła uchodzić za piękność, dama ta osiadła niemal na stałe w Carville, gdzie za całe prawie towarzystwo miała swoje pokojówki oraz księdza du Saillard; ale ksiądz, nudząc się z nią i bojąc się aby nie powiedział czego niebacznego, zjawiał się w zamku jedynie na chwilę. W niedzielę zato, przy sumie, okadzał od czasu do czasu panią de Miossens, co poniedziałek zaś Hautemare miał zaszczyt nieść do zamku ogromny kawał święconego chleba, który w wilję podano do ławy kolatorskiej, zajmowanej przez margrabinę. Dama ta przywiązywała wielką wagę do tego świetnego, ale niemal jedynego szczątku hołdów, jakie Miossensowie przyjmowali przeszło od czterech wieków w kościele swojej wioski.
Księżna przyjmowała zakryatjana w osobliwy sposób. Kiedy przyniósł bochenek święconego chleba, pokojowiec brał szpadę i otwierał na oścież drzwi do salonu, wówczas bowiem zakrystjan był urzędowym wysłannikiem proboszcza i pełnił swoje obowiązki względem osoby wykonywującej prawa pańskie. Zanim opuścił zamek, Hautemare szedł do kredensu, gdzie zastawał przyrządzone śniadanie. Poczciwy bakałarz wracał do wsi, opowiadał każdemu chłopu którego spotkał, a potem żonie i siostrzenicy Lamiel o tem co dostał na śniadanie i wszystko co jaśnie pani raczyła powiedzieć. Wieczorem, w chwili wytchnienia, poczciwi ci ludzie radzili nad najlepszym sposobem rozdzielenia datków, jakie dziedziczka złożyła na jego ręce. To zaufanie margrabiny, wraz z wpływem na groźnego księdza du Saillard, zdobytym dwudziestoma latami starań i posłuszeństwa, uczyniły z zacnego nauczyciela figurę nader ważną, najważniejszą może w całem Carville. Można nawet powiedzieć, że reputacja jego rozciągała się na cały powiat Avranches, gdzie oddawał wiele przysług. Pani Hautemare znowuż, wyniosła wobec chłopów i krótko trzymająca męża, była, o ile to możliwe, jeszcze większa dewotka: mówiła do Lamiel tylko o obowiązkach i o grzechach.
Nudziłem się w Carville tak serdecznie, kiedy nie zabijałem zajęcy książęcych, że wieczorami poświęcałem całą uwagę drobiazgom, które opowiedziałem tu może zbyt rozwlekle.
Jeśli czytelnik pozwoli, zwierzę mu przyczynę mego gadulstwa: zajmowałem się temi szczegółami w r. 1818, z sympatycznym księdzem Le Cloud, którego choroba piersiowa, nabyta z wykrzykiwania po kościołach wilgotnych i pełnych hołoty, zatrzymała kilka miesięcy w zamku Carville, piszę to zaś w r. 1840, w dwadzieścia dwa lat potem.
W r. 1818 miałem szczęście posiadać jednego z owych wujaszków z Ameryki, tak częstych w teatrze. Ten, nazwiskiem des Perriers, uchodził w rodzinie za ladaco; pisałem doń parę razy, aby mu przesłać z Paryża ubranie czy książki.
W grudniu r. 1818, w epoce gdy obaj z księdzem Le Cloud śmieliśmy się z powagi poczciwca Hautemare i ze strachu jakim przejmował go ksiądz du Saillard, mój wujaszek z Ameryki wpadł na ten pomysł aby umrzeć: zapisał mi mały mająteczek gdzieś w Hawanie, i wielki proces.
— To także zajęcie, rzekł sympatyczny ksiądz Le Cloud: zostanie pan pieniaczem i plantatorem. I dał mi list polecający jakiegoś księdza do biskupa w Hawanie.
Wygrałem proces w r. 1824 i wiodłem niebiańskie życie bogatego plantatora. Po upływie pięciu lat wzięła mnie ochota aby być bogatym w Paryżu; ciekawość kazała mi zasięgnąć nowin o Carville, o margrabinie — obecnie już oddawna księżnej — o jej synu, o państwu Hautemare. Wszystkie te historje, bo było ich sporo, kręcą się dokoła małej Lamiel, przybranej córki państwa Hautemare; przyszła mi tedy ochota spisać je, aby zostać literatem.
Zatem, życzliwy czytelniku, żegnaj: nie będziesz już słyszał o mnie!





  1. Chronologja: Lamiel urodzona w r. 1814 — cud w 1818, ma 4 lata; Fedor urodzony w 1810 ma 20 lat w 1830-ym. Dalej: Lamiel urodzona w 1811, Fedor de Miossens w 1807, — Lamiel ma 17 lat w 1828.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.