Przejdź do zawartości

Jaszczur/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Jaszczur
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Akademicka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. La peau de chagrin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III. AGONJA.

W pierwszych dniach grudnia, siedemdziesięcioletni starzec kroczył, mimo deszczu, ulicą de Varenne, podnosząc głowę przy każdym domu i szukając, z naiwnością dziecka i roztargnieniem filozofa, adresu margrabiego Rafaela de Valentin. Wyraz głębokiej troski mocującej się z despotycznem charakterem malował się na tej twarzy okolonej długiemi siwemi włosami w nieładzie, wysuszonej jak stary pergamin gdy się zwija w ogniu. Gdyby jakiś malarz spotkał tę szczególną osobistość, czarno ubraną, chudą i kościstą, bezwątpienia, wróciwszy do pracowni, uwieczniłby ją w albumie z takim podpisem: Poeta klasyczny w poszukiwaniu rymu. Sprawdziwszy numer który mu wskazano, ta żywa palingenezja Rollinowska zapukała lekko do bramy wspaniałego pałacu.
— Czy pan Rafael w domu? spytał starowina szwajcara w liberji.
— Pan margrabia nie przyjmuje nikogo, odparł służący pochłaniając olbrzymi kawał bułki rozmoczony w kawie.
— Powóz stoi, odparł nieznajomy starzec wskazując świetny ekwipaż stojący pod daszkiem osłaniającym stopnie ganku. Pan margrabia wyjdzie tutaj, zaczekam na niego.
— Ech, ojczulku, mógłbyś tu czekać do jutra rana, odparł szwajcar. Zawsze jest w pogotowiu powóz dla jaśnie pana. Ale wyjdź ztąd, proszę; straciłbym sześćset franków dożywotniej renty, gdybym raz wpuścił bez rozkazu obcą osobę do pałacu.
W tej chwili, wysoki starzec, w stroju dość podobnym do kostjumu woźnego w ministerjum, wynurzył się z sieni i zeszedł spiesznie kilka schodów przyglądając się oszołomionemu staremu petentowi.
— Zresztą, jest pan Jonatas, rzekł szwajcar; niech pan z nim pomówi.
Dwaj starcy, pociągnięci ku sobie wzajemną sympatją lub ciekawością, spotkali się w obszernym dziedzińcu, gdzie wśród bruku rosło parę ździebeł trawy. Przeraźliwa cisza panowała w tym pałacu. Widząc Jonatasa, chciałoby się przeniknąć rozpościerającą na jego twarzy tajemnicę, o której mówił zarazem każdy szczegół tego zamarłego domu. Pierwszem staraniem Rafaela, skoro wszedł w posiadanie olbrzymiego spadku po wuju, było odszukać dawnego oddanego sługę, na którego przywiązanie mógł liczyć. Jonatas rozpłakał się z radości widok młodego pana, którego pożegnał był — jak mniemał — na zawsze; ale szczęście jego doszło do zenitu, gdy margrabia powierzył mu wysokie funkcje intendenta. Stary Jonatas stał się potęgą pośredniczącą pomiędzy Rafaelem a całym światem. Najwyższy rządca majątku swego pana, ślepy wykonawca nieznanej myśli, był niby szóstym zmysłem, przez który wzruszenia życia dochodziły do Rafaela.
— Panie, chciałbym mówić z panem Rafaelem, rzekł starzec do Jonatasa, wstępując na ganek aby się schronić przed deszczem.
— Mówić z panem margrabią? wykrzyknął intendent. Zaledwie odzywa się do mnie, który go kołysałem na ręku, którego żona karmiła go swojem mlekiem.
— A ja! wykrzyknął starzec. Jeżeli pańska żona karmiła go swem mlekiem, ja, ja sam dawałem mu ssać z piersi Muz. Jest moim mlecznym synem, mojem dzieckiem, carus alumnus! Ukształtowałem jego mózg, hodowałem jego inteligencję, rozwinąłem talent, i to, śmiem powiedzieć, na moją cześć i chwałę. Czyż nie jest jednym z najwybitniejszych ludzi naszej epoki? Miałem go pod sobą w szóstej, trzeciej i w retoryce. Jestem jego profesorem.
— A, pan Porriquet?
— Właśnie. Ale...
— Cyt! cyt! zawołał Jonatas na dwuch kuchcików, których głosy mąciły klasztorną ciszę pałacu.
— Ależ, panie, podjął profesor, czyżby pan margrabia był chory?
— Drogi panie, odparł Jonatas, Bóg jeden wie, co jest mojemu panu. Widzi pan, niema w Paryżu ani dwuch domów podobnych do naszego. Słyszy pan? dwuch domów. Pan margrabia kupił ten pałac, który należał do pewnego księcia. Wydał trzysta tysięcy franków na umeblowanie. Rozumie pan, to jest suma, trzysta tysięcy franków! Ale też każdy pokój w naszym domu to prawdziwy cud. „Brawo, powiedziałem sobie widząc te wspaniałości, to jak u nieboszczyka jego dziadka: młody pan margrabia będzie prowadził otwarty dom.” Gdzietam! Ani chciał kogo widzieć na oczy. Mój pan prowadzi dziwne życie, panie Porriquet, rozumie pan? życie niewzruszone. Wstaje codzień o tej samej godzinie. Jedynie ja, ja sam, widzi pan, mogę wejść do jego pokoju. Wchodzę o siódmej, latem czy zimą. Tak już postanowiono. Wszedłszy, powiadam:
— Panie margrabio, trzeba wstać i ubierać się.
Wstaje i ubiera się. Mam obowiązek podać mu szlafrok, zawsze tak samo skrojony i z tej samej materji. Mam obowiązek postarać się o nowy, skoro ten jest zużyty, jedynie aby oszczędzić memu panu kłopotu życzenia. Także dziwactwo! ano cóż, ma tysiąc franków do przepuszczenia codzień, robi co chce, kochane dziecko! Zresztą, ja go tak kocham, że gdyby mnie uderzył w twarz z jednej strony, nadstawiłbym mu drugą! Gdyby zażądał odemnie najcięższej rzeczy, zrobiłbym, rozumie pan? Zresztą ubrał mnie w tyle drobiazgów, że mam się czem zająć. Czyta dzienniki, nieprawdaż? Mam rozkaz układać je w tem samem miejscu, na tym samym stole. Mam też, o jednej i tej samej godzinie, ogolić go, i ręka mi nie drży! Kucharz straciłby tysiąc talarów dożywocia, które go czekają po śmierci jaśnie pana, gdyby śniadanie nie znalazło się niewzruszenie na stole o dziesiątej rano, a obiad punkt o piątej. Porządek dań ułożony jest na cały rok, dzień po dniu. Pan margrabia nie potrzebuje niczego pragnąć. Ma truskawki, kiedy są truskawki; pierwsza nowalja, która się ukaże w Paryżu, jest dla niego. Program jest wydrukowany, umie rano swój obiad na pamięć. Następnie ubiera się o tej samej godzinie, w to samo ubranie, w tę samą bieliznę, położoną zawsze przezemnie — rozumie pan? — na tym samym fotelu. Mam czuwać aby materja była zawsze ta sama; w razie potrzeby, jeżeli np. surdut się zniszczy, mam go zastąpić nowym nie mówiąc ani słowa. Jeżeli jest ładnie, wchodzę i mówię do pana:
— Czy pan zechce wyjść?
Odpowiada tak albo nie. jeżeli ma ochotę na przejażdżkę, nie czeka na konie, zawsze są zaprzężone: woźnica czeka niewzruszenie, z batem w ręku, jak go pan widzi. Wieczorem, po obiedzie, pan bywa jednego dnia w Operze, drugiego we Włoskim... to jest nie, nie był jeszcze we Włoskim, dopiero wczoraj wystarałem się o lożę. Potem wraca punkt o jedenastej, położyć się... Przez godziny w których jest nie zajęty, czyta, czyta ciągle, widzi pan! takie już dziwactwo. Mam obowiązek przeglądać przed nim Dziennik księgarski, i zakupywać nowe książki, tak aby je znalazł w dzień ukazania się na kominku. Mam zlecenie zachodzić do niego co godzinę aby czuwać nad ogniem, nad wszystkiem, aby doglądać czy mu czego nie brakuje. Dał mi, proszę pana, do nauczenia się na pamięć małą książeczkę, gdzie są spisane wszystkie moje obowiązki, prawdziwy katechizm! W lecie, mam, zapomocą całych gór lodu, utrzymywać jednaką temperaturę i w każdej porze roku starać się o świeże kwiaty. Jest bogaty! ma tysiąc franków do schrupania dziennie, może zadowalać swoje kaprysy. Dosyć długo musiał się obywać bez wielu rzeczy, biedne dziecko! Nie dokucza nikomu, dobry jest jak aniołek, nigdy nie mówi ani słowa, ale też za to musi być zupełna cisza w pałacu i w ogrodzie! Słowem, pan Rafael nie potrzebuje wyrażać ani najmniejszego życzenia, wszystko idzie jak na skinienie, jak po sznurku! I ma rację: kiedy nie trzymać służby w karbach, wszystko się rozłazi. Mówię mu wszystko co ma robić, i słucha mnie. Nie uwierzyłby pan, jak daleko to sięga. Pokoje jego są w am... w am... jak to się mówi? aha! w amfiladzie. Więc tak, skoro otworzy — niby na przykład — drzwi od swego pokoju albo gabinetu, trach! wszystkie drzwi otwierają się same z siebie zapomocą maszynerji. Tak że może przejść cały dom nie natykając się ani na jedne drzwi zamknięte. To miłe i wygodne, no i przyjemne dla nas, służby! Grubo nas to kosztowało, to inna rzecz!... Wreszcie, trzeba panu wiedzieć, powiedział mi:
— Jonatas, będziesz o mnie troszczył się jak o dziecko w powijakach.
W powijakach, tak, proszę pana, powiedział w powijakach!
— Będziesz myślał za mnie o moich potrzebach...
Ja jestem panem, rozumie pan? a on jest niby sługa. Czemu tak? Ba, tego nikt nie wie, chyba on sam i dobry Bóg.
— Pisze poemat! wykrzyknął stary profesor.
— Myśli pan, że on pisze poemat? To musi być wielka niewola. Ale widzi pan, ja w to nie wierzę. Powtarzał mi często, że on chce żyć wagetacyjnie, wagetować. Nie dalej niż wczoraj, panie Porriquet, patrzał na tulipan i mówił ubierając się:
— Oto moje życie... Ja wagetuję, mój dobry Jonatasie.
Inni znowu twierdzą że on jest monaman. Tak już musi być!
— Wszystko mi świadczy, Jonatasie, odparł profesor z bakalarską powagą która natchnęła szacunkiem starego sługę, że wasz pan pochłonięty jest wielkiem dziełem. Pogrążony jest w głębokich medytacjach i nie chce aby go odrywała od nich płaska rzeczywistość. Zatopiony w świecie myśli, genjalny człowiek zapomina wszystkiego. Pewnego dnia, sławny Newton...
— A Newton, dobrze... rzekł Jonatas. Nie znam.
— Newton, wielki geometra, ciągnął Porriquet, spędził dwadzieścia cztery godzin oparty łokciem o stół; kiedy się zbudził ze swej zadumy, myślał nazajutrz że to jeszcze wczoraj, tak jakgdyby spał... Muszę odwiedzić tego kochanego chłopca, mogę mu się zdać na co.
— Minutę! wykrzyknął Jonatas. Gdyby pan nawet był królem Francji (dawnym, rozumie się!) i tak nie wszedłby pan, chyba żebyś wysadził drzwi i przeszedł po mojem ciele. Ale, panie Porriquet, pobiegnę powiedzieć panu że pan tu jest i spytać go tak: „Czy mam wpuścić?” Odpowie tak albo nie. Nigdy mu nie mówię: Czy pan sobie życzy? czy pan chce? czy pan pragnie? Te słowa są wykreślone z konwersacji. Raz wymknęło mi się coś takiego: „Czy chcesz mnie zabić?” zawołał z gniewem.
Jonatas zostawił starego profesora w sieni, dając mu znak aby się nie posuwał dalej. Wrócił szybko z pomyślną odpowiedzią i zaprowadził starego emeryta przez bogate pokoje których drzwi wszystkie były otwarte. Porriquet spostrzegł zdaleka swego wychowanka przy kominku. Otulony we wzorzysty szlafrok i zanurzony w miękkim fotelu, Rafael czytał dziennik. Bezgraniczna melancholja której widocznie był pastwą, wyrażała się w chorobliwej i zmęczonej pozie, malowała się na czole, na twarzy bladej niby zwiędły kwiat. Cechował go jakiś zniewieściały wdzięk, oraz coś z dziwactwa właściwego chorym bogaczom. Ręce jego, podobne rękom ładnej kobiety, odznaczały się miękką i delikatną białością. Mocno przerzedzone włosy blond kręciły się na skroniach z wyszukaną zalotnością. Grecka czapeczka, z gałką za ciężką dla lekkiego kaszmiru z którego była sporządzona, zwisała nieco na bok. U nóg leżał porzucony malakitowy nóż oprawny w złoto, którym dopiero co przecinał kartki jakiejś książki. Na kolanach spoczywał bursztyn wspaniałej indyjskiej fajki, której emaljowane skręty leżały niby wąż na posadzce, on zaś zapominał wysysać jej orzeźwiający aromat. Mimo to, ogólnej niemocy tego młodego ciała przeczyły błękitne oczy, w których zdawało się skupiać całe jego życie, gdzie błyszczało niezwykłe i przejmujące uczucie. Przykro było patrzeć na to spojrzenie. Jedni wyczytaliby w niem rozpacz; inni odgadliby wewnętrzną walkę, równie straszną jak wyrzut sumienia. Było to głębokie spojrzenie niemocy która dławi swoje pragnienia na dnie serca, lub też skąpca, kosztującego myślą wszystkich rozkoszy, jakie pieniądze jego mogłyby mu dać, i odmawiającego ich sobie aby nie uszczuplić swego skarbu; lub też spojrzenie spętanego Prometeusza, zdetronizowanego Napoleona, gdy dowiaduje się w r. 1815 w Elizeum o strategicznym błędzie popełnionym przez nieprzyjaciół, żąda na dwadzieścia cztery godzin naczelnego dowództwa i nie dostaje go. Prawdziwe spojrzenie zdobywcy i potępieńca! więcej jeszcze, spojrzenie, jakiem, wiele miesięcy wprzódy, Rafael obejmował Sekwanę lub ostatnią sztukę złota rzuconą na stół gry. Wolę swoją, inteligencję, poddawał grubemu rozsądkowi starego chłopa zaledwie okrzesanego przez pięćdziesiąt lat służby. Niemal szczęśliwy że stał się jakby automatem, wyrzekał się życia aby żyć i wyzuwał swą duszę z wszelkiej poezji pragnienia. Aby lepiej walczyć z okrutną potęgą której przyjął wyzwanie, stał się czystym na sposób Oryginesa, kastrując swą wyobraźnię. Nazajutrz po dniu, w którym, nagle zbogacony spadkiem, ujrzał kurczenie się jaszczuru, znalazł się u rejenta. Tam, dość wzięty lekarz opowiadał poważnie, przy deserze, sposób, w jaki wyleczył się pewien szwajcar dotknięty suchotami. Człowiek ten nie wymówił ani słowa przez dziesięć lat i skazał się na oddychanie jedynie sześć razy na minutę w ciężkiem powietrzu obory, przy zachowaniu bardzo łagodnej dyety. „Zrobię tak samo!” powiedział sobie Rafael, który chciał żyć za wszelką cenę. Na łonie zbytku wiódł życie parowej machiny.
Kiedy stary profesor ujrzał tego młodego trupa, zadrżał; wszystko wydało mu się sztucznem w tem wątłem i bezsilnem ciele. Widząc margrabiego z płonącem okiem, z czołem brzemiennem myślą, nie mógł poznać swego wychowanka o świeżej i różowej cerze, o młodzieńczej postawie, którą zachował w pamięci. Gdyby poczciwy klasyk, roztropny krytyk i piastun dobrego smaku, znał Byrona, byłby ujrzał Manfreda tam gdzie chciałby widzieć Childe-Harolda.
— Dzieńdobry, mój dobry Porriquet, rzekł Rafael ściskając zimne ręce starca w palących i wilgotnych dłoniach. Jak się miewasz?
— Ja, dobrze, odparł starzec przerażony dotknięciem tej zgorączkowanej dłoni. A ty?
— Och! mam nadzieję utrzymać się w dobrem zdrowiu.
— Pracujesz zapewne nad jakiemś pięknem dziełem?
— Nie, odparł Rafael. Exegi monumentum, drogi Porriquet, dokończyłem wielkiej stronicy i pożegnałem się z nauką na zawsze. Zaledwie wiem, gdzie się znajduje mój rękopis.
— Mam nadzieję, że styl jest czysty? spytał profesor. Przypuszczam, że nie uznajesz barbarzyńskiego języka tej nowej szkoły, która wyobraża sobie że zdziałała cuda wynajdując na nowo Ronsarda!
— Moja praca jestto dzieło czysto fizjologiczne.
— Och, to co innego, odparł profesor. W naukach ścisłych gramatyka musi się naginać do wymagań treści. Mimo to, moje dziecko, styl jasny, harmonijny, język Massillona, pana de Buffon, wielkiego Racine’a, słowem styl klasyczny... Ale, drogi chłopcze, przerwał profesor, zapomniałem celu mojej wizyty. Jest to wizyta interesowna.
Przypomniawszy sobie zbyt późno wykwintną swadę oraz wymowne peryfrazy do jakich długie bakalarstwo przyzwyczaiło jego nauczyciela, Rafael omal pożałował że go kazał wpuścić, ale, w chwili gdy miał pragnąć aby sobie poszedł, zdławił szybko swoje tajemne życzenie, spoglądając ukradkiem na jaszczur wiszący naprzeciw niego, rozciągnięty na białym kawałku materji, gdzie jego fantastyczne kontury były starannie wykreślone obejmującą go dokładnie czerwoną linją. Od czasu nieszczęsnej orgji, Rafael tłumił swoje najlżejsze zachcenia, i żył tak, aby nie wywołać najmniejszego drgnienia w straszliwym talizmanie. Jaszczur był niby tygrys, z którym trzeba mu było żyć tak aby nie obudzić jego instynktów. Słuchał tedy cierpliwie gadulstwa starego profesora. Stary Porriquet godzinę całą opowiadał mu prześladowania których stał się przedmiotem od czasu rewolucji lipcowej. Poczciwina, pragnąc silnego rządu, wyraził patrjotyczne życzenie aby zostawić sklepikarzy za ladą, mężów stanu u steru spraw publicznych, adwokatów w trybunale, parów Francji w Luksemburgu; ale jeden z popularnych ministrów króla-obywatela usunął go z posady oskarżając go o karlizm. Starzec znalazł się bez posady, bez zaopatrzenia i bez chleba. Będąc jedyną opatrznością ubogiego bratanka za którego opłacał miejsce w seminarjum w Saint-Sulpice, przybył, nietyle dla siebie ile dla swego przybranego syna, prosić dawnego wychowanka, aby uzyskał dlań u nowego ministra nie powrót na katedrę, ale miejsce suplenta w jakiem kolegjum na prowincji. Rafaela ogarnęła już nieprzezwyciężona senność, kiedy wreszcie jednostajny głos nieboraka przestał mu brzmieć w uszach. Przez grzeczność musiał patrzeć w białe i prawie nieruchome oczy starego gaduły; w końcu jakaś niewytłómaczona siła bezwładu odurzyła go, zamagnetyzowała.
— Wierzaj mi, mój poczciwy Porriquet, odparł sam dobrze nie wiedząc na jakie pytanie odpowiada, nic na to nie poradzę, nic a nic. Serdecznie pragnę aby się panu powiodło...
W tej samej chwili, nie spostrzegając wrażenia jakiem odbiły się na żółtem i pomarszczonem czole starca te banalne słowa pełne egoizmu i obojętności, Rafael zerwał się jak spłoszona sarna. Ujrzał nieznaczną białą linję między brzegiem czarnej skóry a czerwonym konturem; wydał tak straszny krzyk że biedny profesor się przeląkł.
— Ech, ty, stary ciemięgo! wykrzyknął, zostaniesz suplentem! Czy nie mogłeś mnie prosić o tysiąc talarów dożywotniej renty, raczej niż o to mordercze życzenie? Twoje odwiedziny nie byłyby mnie nic kosztowały. Jest sto tysięcy posad we Francji, a ja mam tylko jedno życie! Życie ludzkie warte jest więcej niż wszystkie posady na świecie... — Jonatas!
Zjawił się Jonatas.
— Oto twoja sprawka, stary głupcze! Pocoś mi poddał abym przyjął tego pana? rzekł wskazując mu skamieniałego starca. Czy po to oddałem ci w ręce moją duszę abyś ją targał w strzępy? Wydzierasz mi w tej chwili dziesięć lat istnienia! Jeszcze jeden taki błąd, a zawiedziesz mnie tam, gdzie ja odprowadziłem mego ojca. Czyżbym nie wolał raczej posiąść piękną Fedorę, niż obdarować tego starego kościotrupa, ten łachman ludzki? Dla niego mam złoto... Zresztą, gdyby wszystkie Porriquety w świecie konały z głodu, cóż mnie to może obchodzić?
Twarz Rafaela zbladła z gniewu; lekka piana wystąpiła na drżące wargi, oczy nabrały krwawego wyrazu. Na ten widok, dwuch starców ogarnęło konwulsyjne drżenie, niby dwoje dzieci w obliczu węża. Młody człowiek upadł na fotel; w duszy jego nastąpiła jakgdyby reakcja, łzy popłynęły obficie z płomiennych oczu.
— Och! moje życie! moje piękne życie!... rzekł. Ani litościwej myśli!... ani miłości! nic!
Obrócił się do profesora.
— Zło się stało, mój stary przyjacielu, podjął łagodnym głosem. Wynagrodziłem ci sowicie twoje starania; przynajmniej moje nieszczęście wyszło na dobre zacnemu i godnemu człowiekowi.
Było tyle duszy w akcencie tych słów prawie niezrozumiałych, że dwaj starcy zapłakali tak jak się płacze słysząc wzruszającą melodję śpiewaną w cudzoziemskim języku.
— On cierpi na epilepsję! rzekł Porriquet z cicha.
— Rozumiem twoją dobroć, mój przyjacielu, podjął łagodnie Rafael, chcesz mnie usprawiedliwić. Choroba jest przypadkiem, nieludzkość byłaby występkiem. Zostaw mnie teraz. Jutro albo pojutrze, może dziś wieczór, otrzymasz swoją nominację, opór bowiem odniósł tryumf nad ruchem... Bądź zdrów.
Starzec odszedł, przejęty zgrozą i wielce zaniepokojony o stan umysłowy Rafaela. Scena ta miała dlań coś nadnaturalnego. Wątpił o samym sobie, tak jak gdyby się obudził z ciężkiego snu.
— Słuchaj, Jonatas, rzekł młody człowiek zwracając się do starego sługi. Staraj się zrozumieć misję, jaką ci powierzyłem!
— Tak, panie margrabio.
— Jestem człowiekiem stojącym poza powszechnem prawem.
— Tak, panie margrabio.
— Wszystkie rozkosze życia igrają koło mego śmertelnego łoża i tańczą przedemną niby piękne kobiety; jeżeli je zawołam, umrę. Wciąż śmierć! Powinieneś być zaporą między światem a mną.
— Tak, panie margrabio, rzekł stary sługa ocierając krople potu perlące jego pomarszczone czoło. Ale, jeżeli pan nie chce widzieć ładnych kobiet, co pan z sobą pocznie na operze?... Angielska rodzina wracająca do Londynu ustąpiła mi resztę swego abonamentu, będzie pan miał dobrą lożę... och! wspaniałą lożę na pierwszem piętrze.
Pogrążony w głębokiej zadumie, Rafael nie słuchał.
Czy widzicie ten bogaty pojazd, tę karetę prostą na pozór, ciemnego koloru, ale na której drzwiczkach błyszczy herb starożytnego i szlachetnego rodu? Kiedy ten powóz przebiega szybko, gryzetki podziwiają go, zazdroszczą żółtego atłasu, dywanu, pasmanterji świeżej jak słoma ryżowa, miękkich poduszek, zwierciadlanych szyb. Dwaj lokaje w liberji siedzą za tym arystokratycznym pojazdem; ale w głębi na atłasowej poduszce spoczywa płonąca głowa o podkrążonych oczach, smutna i zamyślona, głowa Rafaela. Żałosny obraz bogactwa! Pędzi przez Paryż niby raca, zajeżdża przed teatr Favart, stopień karety się odchyla, dwaj lokaje podtrzymują go, zazdrosna ciżba patrzy nań.
— Co on zrobił, ten, aby być tak bogaty? rzekł biedny student praw, który, dla braku jednego talara, nie mógł słyszeć czarownych akordów Rossiniego.
Rafael szedł wolno przez korytarze; nie spodziewał się żadnej przyjemności po owych uciechach których tak niegdyś zazdrościł. Oczekując drugiego aktu Semiramidy, przechadzał się po foyer, błądził po krużgankach, nie troszcząc się o swą lożę, do której jeszcze nie zaszedł. Poczucie własności nie istniało już w jego sercu. Podobnie jak wszyscy chorzy, myślał jedynie o swojej chorobie. Wsparty o marmurowy kominek, dokoła którego krążyli w foyer młodzi i starzy eleganci, dawni i nowi ministrowie, parowie bez parostwa i parostwa bez parów — owoce rewolucji lipcowej — wreszcie cały świat spekulantów i dziennikarzy, Rafael ujrzał o kilka kroków, wśród wszystkich tych twarzy, dziwną i osobliwą fizjognomję. Zbliżył się, mrużąc bardzo impertynencko oczy, do tej niezwykłej istoty, aby się jej przyjrzeć zbliska. „Co za cudowne malowidło!” powiadał sobie. Brwi, włosy, bródka à la Mazarin, któremi paradował nieznajomy, były pomalowane czarno; ale, w zetknięciu z włosem z pewnością zbyt siwym, kosmetyk dał jakiś fioletowy i sztuczny odcień, którego tony zmieniały się wedle mniej lub więcej żywej gry świateł. Wąska i płaska twarz, na której zmarszczki były wypełnione grubą warstwą blanszu i różu, wyrażała zarazem chytrość i niepokój. W kilku miejscach brakło tego malowidła i tam ujawniała się tem bardziej sina i zniszczona cera; toteż niepodobna było nie śmiać się widząc tę głowę o szpiczastej brodzie, o wystającem czole, dość podobną do owych pociesznych drewnianych figur jakie w Niemczech rzeźbią pasterze w chwilach wypoczynku. Przyglądając się kolejno temu staremu Adonisowi i Rafaelowi, obserwator byłby rozpoznał u margrabiego oczy młodzieńca pod maską starca, u nieznajomego zaś zgasłe oczy starca pod maską młodzieńca. Valentin silił się przypomnieć sobie w jakich okolicznościach widział tego starowinę, który, w wykwitnym krawacie, w butach, podzwaniał ostrogami i zakładał ramiona z miną człowieka mającego do rozporządzenia wszystkie siły bujnej młodości. W chodzie jego nie było nic sztucznego ani sztywnego. Wytworny i starannie zapięty fraczek oblekał krzepką mimo wieku postać starego eleganta idącego jeszcze z prądem mody. Ta marjonetka pełna życia miała dla Rafaela urok zjawy; przyglądał się jej niby staremu zczerniałemu Rembrantowi, świeżo odrestaurowanemu, powerniksowanemu, wstawionemu w nową ramę. Porównanie to pozwoliło mu odnaleźć ślad prawdy w swoich mglistych wspomnieniach: poznał handlarza starożytności, człowieka któremu zawdzięczał swoje nieszczęście. W tej samej chwili niemy śmiech wymknął się tej fantastycznej osobistości i zarysował się na jej zimnych wargach napiętych sztuczną szczęka. Pod wpływem tego śmiechu, żywa wyobraźnia Rafaela odkryła w tym człowieku uderzające podobieństwo z głową jaką malarze dają Mefistofelesowi Goethego. Tysiączne zabobony owładnęły duszą Rafaela, uwierzył w tej chwili w potęgę czarta, we wszystkie czarnoksięstwa zawarte w legendach średniowiecznych i wskrzeszone przez poetów. Wzdrygając się ze zgrozą przed losem Fausta, wezwał nagle niebo ku pomocy, mając, jak ludzie umierający, żarliwą wiarę w Boga i w Najświętszą Pannę. Promienne i lube światło dało mu ujrzeć niebo Michała Anioła i Sanzja z Urbino: chmury, starca z białą brodą, uskrzydlone główki, piękną kobietę siedzącą w aureoli. Obecnie rozumiał, pojmował te cudne twory, których uroki niemal żywe, tłómaczyły mu jego przyrodę i pozwalały jeszcze mieć nadzieję. Ale, kiedy oczy jego wróciły do foyer teatru, wówczas, zamiast Najświętszej Dziewicy, ujrzał cudną dziewczynę, ohydną Eufrazję, ową tancerkę o gibkiem i zwinnem ciele, która, ubrana w lśniącą suknię, okryta wschodniemi perłami, podbiegła żywo do spragnionego starca, i ukazała się, bezczelna, z zuchwałem czołem, z błyszczącemi oczyma, temu zawistnemu światu, aby świadczyć o bezgranicznem bogactwie kupca którego trwoniła skarby. Rafael przypomniał sobie drwiące życzenie, jakiem przyjął nieszczęsny podarek starca i zakosztował wszystkich rozkoszy zemsty, patrząc na głębokie upokorzenie tej wzniosłej mądrości, której upadek zdawał się niegdyś niemożliwy. Posępny uśmiech stuletniego patryarchy zwrócił się do Eufrazji, która odpowiedziała nań miłosnem słówkiem: starzec podał jej wyschłe ramię, obszedł parę razy foyer, zgarnął z rozkoszą namiętne spojrzenia i komplementy rzucane garściami jego kochance, nie widząc wzgardliwych śmiechów, nie słysząc gryzących szyderstw których był przedmiotem.
— Na jakim cmentarzu ten młody gul wygrzebał tego trupa? wykrzyknął najwykwintniejszy z naszych romantyków.
Eufrazja uśmiechnęła się. Kpiarz był to młody blondyn o błękitnych oczach, smukły, z wąsikami, w kusym modnym fraczku, w kapeluszu na bakier, cięty w języku, słowem w pełnym rynsztunku.
— Iluż starców, pomyślał Rafael, kończy szaleństwem życie całe uczciwości, pracy, cnoty! Ten ma już zimne nogi, a goni za miłością...
— I cóż, panie, wykrzyknął Valentin zatrzymując kupca i rzucając wymowne spojrzenie Eufrazji, nie przypomina pan już sobie surowych zasad swojej filozofji?
— Ba! odparł kupiec bezdźwięcznym już głosem, jestem obecnie szczęśliwy jak młodzieniec. Wziąłem istnienie na opak. Całe życie mieści się w godzinie miłości.
W tej chwili rozległ się dzwonek i publiczność pobiegła zająć miejsca. Starzec i Rafael rozstali się. Wchodząc do loży, margrabia ujrzał Fedorę, siedzącą po przeciwnej stronie sali, nawprost niego. Hrabina przybyła zapewne niedawno; odrzucała szal, odsłaniała szyję, wykonywała mnóstwo nieznacznych gestów, pozującej się kokietki: wszystkie spojrzenia skupiały się na niej. Towarzyszył jej młody par Francji: poprosiła go o lornetkę, którą mu powierzyła. Po jej geście, po sposobie w jaki spojrzała na tę nową ofiarę, Rafael odgadł tyranię jaką cierpiał jego następca. Oczarowany bezwątpienia tak jak on sam niegdyś, mamiony jak on, walczący całą potęgą prawdziwej miłosci przeciw zimnym rachubom tej kobiety, ów młody człowiek musiał cierpieć wszystkie męki których Rafael szczęśliwie się wyrzekł. Niewysłowiona radość ożywiła fizjonomję Fedory, kiedy, wymierzywszy lornetkę na wszystkie loże i pospiesznie przejrzawszy tualety, mogła sobie rzec, że zmiażdżyła strojem i urodą najładniejsze, najwykwintniejsze kobiety w Paryżu; zaśmiała się aby pokazać białe zęby, potrząsnęła głową strojną w kwiaty aby ściągnąć zachwycone spojrzenia. Oczy jej biegły od loży do loży, drwiąc sobie z niezręcznie umocowanego beretu na głowie jakiejś rosyjskiej księżnej lub z nieudanego kapelusza, który fatalnie był nie do twarzy córce bankiera. Naraz zbladła, widząc nieruchomy wzrok Rafaela; odepchnięty kochanek spiorunował ją spojrzeniem niewymownej wzgardy. Podczas gdy żaden z wygnanych zalotników nie urągał jej potędze, jedyny Valentin bezpieczny był od jej pokus. Władza, której ktoś bezkarnie urąga, bliska jest upadku. Maksyma ta wyryta jest głębiej w sercu kobiet niż w głowie królów. Toteż Fedora widziała w Rafaelu śmierć swoich powabów i swej zalotności. Słówko rzucone przezeń w wilię w Operze, już stało się sławne w salonach paryskich. Ostrze tego straszliwego pocisku zadało hrabinie nieuleczalny cios. We Francji umiemy kauteryzować rany, ale nie znamy jeszcze lekarstwa na skutki złośliwego słówka. W chwili gdy wszystkie kobiety spoglądały kolejno na margrabiego i na hrabinę, Fedora byłaby chciała wtrącić go w czeluść jakiej Bastylji, mimo bowiem talentu udawania, rywalki odgadły jej cierpienia. Wreszcie wymknęła się jej ostatnia pociecha. Te rozkoszne słowa: „Jestem najładniejsza!” to wiekuiste zdanie, które koiło wszystkie zgryzoty jej próżnosci, stało się kłamstwem. Z początkiem drugiego aktu, jakaś kobieta zajęła miejsce obok Rafaela, w loży która dotąd była pusta. Cała sala wydała szmer podziwu. To morze twarzy ludzkich poruszyło sie inteligentną falą i wszystkie oczy zwróciły się na nieznajomą. Młodzi i starzy uczynili tak przeciągły zgiełk, że, w chwili podniesienia kurtyny, muzykanci w orkiestrze obrócili się zrazu aby żądać milczenia; ale i oni przyłączyli się do oklasków i powszechnego szmeru. Ożywione rozmowy zawiązały się we wszystkich lożach. Wszystkie kobiety uzbroiły się w lornetki; starzy, odmłodzeni, przecierali rękawiczką szkła. Stopniowo zachwyt uśmierzył się, rozległ się na scenie śpiew, wszystko wróciło do porządku. Wielki świat, zawstydzony iż uległ naturalnemu odruchowi, odzyskał arystokratyczny chłód swoich dwornych manier. Bogacze chcą się nie dziwić niczemu; powinni, od pierwszego rzutu oka, spostrzec w pięknem dziele wadę, która ich zwolni od podziwu: uczucie dobre dla pospólstwa! Mimo to, ten i ów z mężczyzn, nie słuchając muzyki, pogrążony w naiwnym zachwycie, wpatrywał się bez ruchu w sąsiadkę Rafaela. Valentin ujrzał, w parterowej lóżce, obok Akwiliny, plugawą i krwistą twarz Taillefera, który przesyłał mu pochwalne znaki. Później ujrzał Emila, który, stojąc w fotelach, zdawał się mówić: „Ależ patrzże na to piękne stworzenie, które masz koło siebie.” Wreszcie, Rastignac, siedząc koło pani de Nucingen i jej córki, szarpał rękawiczkę jak człowiek w rozpaczy że jest przykuty tutaj nie mogąc pospieszyć do pięknej nieznajomej. Życie Rafaela zależało od nienaruszonego dotąd paktu jaki zawarł sam ze sobą: przyrzekł sobie nigdy nie spojrzeć bacznie na żadną kobietę, i, aby być wolnym od pokusy, nosił lornetkę, w której kunsztownie pomieszczone mikroskopijne szkiełko niweczyło harmonję najpiękniejszych rysów zniekształcając je. Jeszcze pod wrażeniem grozy, która go ogarnęła rano, kiedy, pod wpływem prostego uprzejmego życzenia, talizman skurczył się tak szybko, Rafael postanowił niezłomnie nie obrócić się do sąsiadki. Rozparty jak jaka księżna, obrócony plecami, zasłaniał niegrzecznie nieznajomej pół sceny, wyraźnie lekceważąc ją, nie chcąc nawet wiedzieć że piękna kobieta znajduje się tuż za nim. Sąsiadka wiernie naśladowała pozycję Rafaela: oparła łokieć na krawędzi loży i patrząc na śpiewaków trzymała głowę nieco w bok, jakgdyby pozowała do portretu. Oboje wyglądali na parę sprzeczających się kochanków, którzy się dąsają na siebie, obracają się do siebie plecami a padną sobie w objęcia za pierwszem czulszem słowem. Chwilami, lekki stroik z piór lub włosy nieznajomej muskały głowę Rafaela i sprawiały mu rozkosz przeciw której bronił się mężnie; niebawem uczuł lube dotknięcie blondynowych falbanek okalających suknię; sama suknia wydawała miękki szelest pełen czarodziejskiej pokusy; wreszcie, nieznaczne drżenie w jakie oddech wprawiał piersi, plecy, suknie tej ładnej kobiety, całe jej lube życie udzieliło się nagle Rafaelowi jak iskra elektryczna; tiule i koronki, łaskocąc jego ramię, przeniosły na nie wiernie rozkoszne ciepło tych białych i nagich pleców. Jakby przez kaprys natury, dwie te istoty, rozgrodzone przez „dobry ton”, rozdzielone otchłanią śmierci, oddychały razem i myślały może wzajem o sobie. Przejmujący zapach aloesu do reszty upoił Rafaela. Wyobraźnia jego, podrażniona jeszcze przeszkodami i zaporami, narysowała mu nagle płomiennemi rysami obraz kobiety. Obrócił się szybko. Nieznajoma, zapewne zniecierpliwiona tak blizkiem sąsiedztwem z obcym mężczyzną, uczyniła podobny ruch; twarze ich, ożywione tą samą myślą, znalazły się na wprost siebie.
— Paulina!
Pan Rafael!
Skamienieli oboje, spoglądali na siebie chwilę w milczeniu. Rafael ujrzał Paulinę w tualecie prostej i pełnej smaku. Przez gazę, która skromnie przysłaniała jej gors, wprawne oczy mogły spostrzec białość lilji, i odgadnąć kształty, które obudziłyby podziw nawet w kobiecie. Zachowała przytem dawną dziewiczą skromność, niebiańską prostotę, wdzięk. Rękawkom sukienki udzielało się drżenie, którem pulsowało jej ciało w rytm przyspieszonego bicia serca.
— Och! niech pan przyjdzie jutro, rzekła, niech pan przyjdzie do hoteliku Saint-Quentin zabrać swoje papiery. Będę tam o południu. Niech pan przyjdzie punktualnie.
Wstała spiesznie i wyszła. Rafael chciał iść za Pauliną, ale lękał się ją narazić. Został, spojrzał na Fedorę, wydała mu się brzydka; nie zdolny słuchać muzyki, dławiąc się w tej sali, z wezbranem sercem, wyszedł i wrócił do domu.
— Jonatas, rzekł do starego sługi znalazłszy się w łóżku, daj mi pół kropli laudanum na kawałku cukru, a jutro obudź mnie dopiero dwadzieścia minut przed dwunastą... — Chcę, aby Paulina mnie kochała! wykrzyknął spoglądając na talizman z niewysłowionym lękiem.
Skóra nie drgnęła, zdawałoby się że straciła swą kurczliwość; bezwątpienia nie mogła spełnić chęci która się już ziściła.
— Ha! wykrzyknął Rafael, jakgdyby uwolniony z ołowianego płaszcza który nosił od dnia kiedy otrzymał talizman, kłamiesz, nie słuchasz mnie, pakt zerwany! Jestem wolny, będę żył! Więc to był lichy żart?...
Mówiąc tak, nie śmiał wierzyć własnym myślom. Ubrał się skromnie, tak jak chodził niegdyś, i postanowił iść pieszo do dawnego mieszkania, gdzie się oddawał bez lęku furji swoich pragnień, gdzie nie wzniósł się jeszcze ponad wszystkie ludzkie rozkosze. Idąc, widział już nie Paulinę z hoteliku Saint-Quentin, ale Paulinę wczorajszą, ową idealną kochankę, tak często marzoną, młodą dziewczynę inteligentną, rozkochaną, artystkę, rozumiejącą poetów, rozumiejącą poezję i żyjącą wśród zbytku; słowem Fedorę o pięknej duszy, lub też Paulinę posiadającą koronę hrabiowską i dwa miljony jak Fedora. Kiedy się znalazł na wydeptanym progu, na pękniętej płycie kamiennej pod temi drzwiami gdzie tyle razy oblegały go rozpaczliwe myśli, jakaś starsza kobieta wyszła mówiąc:
— Czy to pan Rafael de Valentin?
— Tak, dobra pani, odparł.
— Zna pan swoje dawne mieszkanie, rzekła, czekają tam na pana.
— Czy to zawsze pani Gaudin prowadzi hotelik?
— Och, nie, proszę pana. Pani Gaudin jest teraz baronową. Mieszka w pięknym własnym domu po tamtej stronie wody. Mąż jej wrócił. Hohoho! przywiózł miljony... Powiadają, że, gdyby chciała, mogłaby kupić całą naszą dzielnicę. Oddała mi gratis swoją dzierżawę i resztę czynszów. O, to zacności kobieta! Ani odrobiny nie shardziała przy swoim majątku.
Rafael wbiegł na poddasze; kiedy przebywał ostatnie stopnie, usłyszał fortepian. Paulina siedziała skromnie ubrana, w perkalikowej sukni; ale krój sukni, rękawiczki, kapelusz, szal niedbale rzucone na łóżko, zdradzały zbytek.
— Och! przyszedł pan! wykrzyknęła obracając głowę i podnosząc się naiwnym i rozradowanym ruchem.
Rafael usiadł koło niej, zaczerwieniony, zawstydzony, szczęśliwy; patrzał na nią nie mówiąc nic.
— Czemu pan nas opuścił? szeptała spuszczając oczy i oblewając się rumieńcem. Co się z panem stało?
— Och, Paulino, byłem, jestem jeszcze bardzo nieszczęśliwy!
— Tak! wykrzyknęła roztkliwiona. Odgadłam pański los wczoraj, widząc pana wykwintnym, bogatym na pozór... ale naprawdę, co, panie Rafaelu, to zawsze tak jak niegdyś?
Valentin nie mógł powstrzymać łez które mu się zakręciły w oczach; zawołał:
— Paulino!... ja...
Nie dokończył, oczy jego zabłysły miłością, serce przelało się w spojrzenie.
— Och! kocha mnie! kocha mnie! wykrzyknęła Paulina.
Rafael skinął głową, niezdolny był wymówić słowa. Na ten gest, młoda dziewczyna ujęła go za rękę, ścisnęła ją, i rzekła, to śmiejąc się to szlochając:
— Bogaci, bogaci, szczęśliwi, bogaci! twoja Paulina jest bogata... Ale, och, ja powinnabym dziś być bardzo biedna. Tysiąc razy mówiłam sobie, że to słowo: Kocha mnie! opłaciłabym skarbami ziemi. O mój Rafaelu! masz miljony. Kochasz zbytek, będziesz szczęśliwy; ale ty powinieneś kochać i moje serce, jest w tem sercu tyle miłości dla ciebie! Nie wiesz? ojciec mój wrócił. Jestem bogatą dziedziczką. Matka i on zostawiają mnie całkowicie panią mego losu; jestem wolna, rozumiesz?
Owładnięty jakąś gorączką, Rafael trzymał ręce Pauliny i całował je tak gorąco, tak chciwie, że pocałunki jego były jakgdyby spazmem konwulsji. Paulina oswobodziła ręce, zarzuciła je na ramiona Rafaela i pochwyciła go; objęli się, ściskali i tulili z owym świętym i rozkosznym żarem, wolnym od wszelkiej ubocznej myśli, jakim przesycony jest jeden pocałunek, ów pierwszy pocałunek którym dwie dusze obejmują się w posiadanie.
— Ach! wykrzyknęła Paulina opadając na krzesło, nie opuszczę cię już... Nie wiem, skąd mi się bierze tyle odwagi! dodała rumieniąc się.
— Odwagi, Paulino? Och! nie obawiaj się, to miłość, miłość prawdziwa, głęboka, wieczna jak moja, nieprawdaż?
— Och, mów, mów, mów! rzekła. Usta twoje były tak długo dla mnie nieme...
— Kochałaś mnie tedy?
— Och, Boże, czy cię kochałam! Ileż razy płakałam tu, o, sprzątając twój pokój, bolejąc nad twoją i moją nędzą. Byłabym się zaprzedała djabłu, aby ci oszczędzić jednego zmartwienia! Dziś, mój Rafaelu — bo wszak ty jesteś mój — moja ta piękna głowa, moje to serce! och, tak! zwłaszcza twoje serce, wiekuiste bogactwo!... O czem ja mówiłam? podjęła po pauzie. Aha, już wiem: mam trzy, cztery, pięć miljonów, zdaje mi się. Gdybym była biedna, zależałoby mi może na tem aby nosić twoje nazwisko, aby się zwać twoją żoną; ale w tej chwili chciałabym ci poświęcić cały świat, chciałabym być jeszcze i zawsze twoją sługą. Och, Rafaelu, ofiarując ci moje serce, osobę, majątek, nie dam ci dziś nic więcej niż w dniu w którym raz tutaj, rzekła pokazując szufladę, podsunęłam pięciofrankówkę. Och, jakże wówczas radość twoja była mi bolesną!
— Czemu jesteś bogata? wykrzyknął Rafael, czemu nie masz ambicji? nie mogę nic uczynić dla ciebie!
Łamał ręce ze szczęścia, z rozpaczy, z miłości.
— Kiedy będziesz margrabiną de Valentin, znam cię, anielska duszo, ten tytuł i mój majątek nie będą ci warte...
— Jednego twojego włosa! wykrzyknęła.
— Ja także mam miljony, ale czem są teraz dla nas bogactwa? Ach, mam moje życie, mogę ci je ofiarować, bierz je.
— Och, miłość twoja, Rafaelu, miłość twoja, to cały świat. Jakto! twoja myśl jest moją? ależ jestem najszczęśliwszą ze szczęśliwych.
— Usłyszy nas kto, rzekł Rafael.
— Ech, niema nikogo, odparła z miluchnym dąsem.
— Więc chodź! wykrzyknął Rafael wyciągając ku niej ramiona.
Skoczyła mu na kolana i oplotła rękami jego szyję.
— Uściskaj mnie, rzekła, za wszystkie zgryzoty które mi sprawiłeś, aby wymazać przykrość którą mi czyniły twoje radości, za wszystkie noce, które spędziłam malując moje ekraniki...
— Ekraniki?
— Skoro jesteśmy bogaci, mój skarbie, mogę ci powiedzieć wszystko. Biedne dziecko! jak łatwo jest oszukać mądrego człowieka! Czyż ty mogłeś mieć białe kamizelki i czyste koszule dwa razy na tydzień, płacąc trzy franki za pranie na miesiąc? Ależ ty piłeś dwa razy więcej mleka niż ci wypadało za twoje pieniądze! Oszukiwałam cię na wszystkiem: ogień, oliwa, no, a pieniądze! O mój Rafaelu, nie żeń się ze mną, rzekła śmiejąc się, jestem osobą zbyt przebiegłą.
— Ale jakżeś ty robiła?
— Pracowałam do drugiej rano i oddawałam matce połowę zarobku z moich ekraników a tobie drugą połowę.
Patrzyli na siebie chwilę, oboje ogłupiali radością i miłością.
— Och, wykrzyknął Rafael, spłacimy z pewnością kiedyś to szczęście jakąś okrutną zgryzotą.
— Byłżebyś żonaty? wykrzyknęła Paulina. Och! nie ustąpię cię żadnej kobiecie.
— Jestem wolny, kochanie moje.
— Wolny! powtórzyła. Wolny i mój!
Osunęła się na kolana, złożyła ręce i patrzała na Rafaela z nabożnym żarem.
— Boję się abym nie oszalała. Jakiś ty milusi! ciągnęła, wodząc ręką po blond włosach ukochanego. Jakaż ona głupia, ta twoja Fedora! Jak mi było przyjemnie wczoraj, kiedy wszyscy ci mężczyźni skłaniali przedemną głowę! Jej nigdy nie bili brawa! Słuchaj, drogi, kiedy moje plecy dotknęły twego ramienia, usłyszałam w sali jakiś głos, który zawołał: „On tu jest!“ Odwróciłam się i zobaczyłam ciebie. Och! uciekłam, miałam ochotę rzucić ci się na szyję przy wszystkich.
— Szczęśliwa jesteś, że możesz mówić! wykrzyknął Rafael. Ja mam serce ściśnięte. Chciałbym płakać, nie mogę. Nie cofaj mi ręki. Zdaje mi się, że mógłbym całe życie patrzeć tak na ciebie, czując się szczęśliwym, zadowolonym.
— Och, powtórz mi to, ukochany!
— Ach, czemże są słowa? odparł Valentin, roniąc gorącą łzę na ręce Pauliny. Później spróbuję ci wyrazić moją miłość; w tej chwili mogę tylko czuć...
— Och! wykrzyknęła, ta piękna dusza, ten piękny talent, to serce które znam tak dobrze, wszystko to jest moje, tak jak ja jestem twoja?
— Na zawsze, moja słodka istoto, rzekł Rafael wzruszonym głosem. Będziesz moją żoną, moim dobrym duchem. Twoja obecność zawsze rozpraszała moje zgryzoty i orzeźwiała mi duszę; w tej chwili twój anielski uśmiech oczyścił mnie niejako. Mam uczucie, że zaczynam nowe życie. Okrutna przeszłość, moje smutne szaleństwa zdają mi się już tylko złym snem. Jestem czysty, blisko ciebie. Czuję wiew szczęścia. Och! bądź tutaj zawsze, dodał tuląc ją ze wzruszeniem do bijącego serca.
— Niech przyjdzie śmierć kiedy zechce, wykrzyknęła Paulina w ekstazie, żyłam!
Szczęśliwy kto odgadnie ich słodycze, poznał je!
— O mój Rafaelu, rzekła Paulina po dwuch godzinach milczenia, chciałabym aby na przyszłość nikt nie wchodził na to drogie poddasze.
— Trzeba zamurować drzwi, wstawić kratę w okienko i kupić ten dom.
— Tak, właśnie, rzekła.
Następnie, po chwili:
— Zapomnieliśmy troszkę szukać twoich rękopisów!
Zaczęli się śmiać ze słodką beztroską.
— Ba! drwię sobie ze wszystkich nauk! wykrzyknął Rafael.
— O, mój panie, a sława?
— Ty jesteś moją jedyną sławą.
— Byłeś bardzo nieszczęśliwy zapełniając maczkiem te stronice, rzekła przeglądając papiery.
— Moja Paulino...
— Och, tak, jestem twoją Pauliną... A co?
— Gdzie ty mieszkasz?
— Ulica Saint-Lazare. A ty?
— Ulica de Varenne.
— Jak my będziemy daleko od siebie, aż do...
Urwała spoglądając na kochanka z chytrą i zalotną minką.
— Ależ, odparł Rafael, mamy conajwyżej dwa tygodnie rozłąki przed sobą.
— Naprawdę! za dwa tygodnie będziemy po ślubie!
Zaczęła skakać jak dziecko.
— Och! jestem wyrodna córką, podjęła, nie myślę już o ojcu, o matce, o niczem w świecie. Ty nie wiesz, ukochany mój, ojciec jest bardzo chory. Wrócił z Indji bardzo cierpiący. O mało nie umarł w Hawrze, gdzieśmy po niego pojechały. Och, Boże! wykrzyknęła spoglądając na zegarek, już trzecia! Muszę być w domu kiedy się obudzi, o czwartej. Jestem panią domu; matka robi wszystko co ja zechcę, ojciec mnie ubóstwia, ale nie chcę nadużywać ich dobroci, toby było nieładnie! Biedne ojczysko, to on posłał mnie do teatru wczoraj... Przyjdziesz go odwiedzić jutro, nieprawdaż?
— Czy margrabina de Valentin uczyni mi ten zaszczyt aby przyjąć moje ramię?
— Och, zabiorę klucz od tego pokoju, odparła. Czy to nie jest nasz pałac, nasz skarb?
— Paulino, jeszcze jeden pocałunek...
— Tysiąc! Mój Boże, rzekła patrząc na Rafaela, to zawsze będzie tak? zdaje mi się że śnię.
Zeszli powoli po schodach; potem, jedno przy drugiem, idąc zgodnym krokiem, drżąc razem pod ciężarem tego samego szczęścia, tuląc się jak dwa gołąbki, przybyli na plac Sorbony, gdzie czekał powóz Pauliny.
— Chcę jechać do ciebie, wykrzyknęła. Chcę zobaczyć twój pokój, twój gabinet, usiąć przy stoliku przy którym pracujesz. To będzie tak jak dawniej, dodała rumieniąc się. Józefie, rzekła do służącego, jadę jeszcze na ulicę de Varenne. Jest kwadrans na czwartą, a o czwartej muszę być w domu. Niech Grzegorz popędza konie.
I kochankowie znaleźli się niebawem w pałacu Rafaela.
— Och, jaka jestem rada żem obejrzała to wszystko, wykrzyknęła Paulina mnąc w palcach jedwabne firanki ocieniające łóżko. Kiedy będę usypiać, znajdę się tu w myśli. Wyobrażę sobie twoją drogą głowę na tej poduszce. Powiedz mi, Rafaelu, nie radziłeś się nikogo urządzając swój pałac?
— Nikogo.
— Naprawdę? To nie kobieta...?
— Paulino!
— Och! czuję się bardzo zazdrosna! Masz dobry gust. Chcę mieć jutro łóżko takie same jak ty.
Rafael, pijany szczęściem, wziął Paulinę w ramiona.
— Och! mój ojciec... mój ojciec!... rzekła.
— W takim razie odwiozę cię, chcę jak najmniej rozstawać się z tobą, wykrzyknął Valentin.
— Jakiś ty dobry! Nie śmiałam cię prosić...
— Czyż nie jesteś mojem życiem?
Byłoby nużącem wiernie notować tutaj te urocze szczebioty miłości, którym jedynie akcent, spojrzenie, niepodobny do przetłómaczenia gest, dają cenę. Valentin odwiózł Paulinę do samego domu i wrócił mając w sercu tyle szczęścia ile człowiek może odczuć i udźwignąć tu na ziemi. Kiedy usiadł w swojem fotelu, przy kominku, myśląc o nagłem i zupełnem ziszczeniu wszystkich swoich nadziei, zimna myśl przeszyła mu duszę tak jak ostrze sztyletu przeszywa pierś. Spojrzał na jaszczur: skurczył się lekko. Zaklął potężnie, pochylił głowę na fotel i trwał bez ruchu patrząc przed siebie a nie widząc.
— Wielki Boże! wykrzyknął, jakto! wszystkie moje pragnienia, wszystkie! Biedna Paulina!...
Wziął cyrkiel, zmierzył ile ten ranek kosztował go istnienia.
— Nie mam przed sobą ani dwóch miesięcy! rzekł.
Oblał go zimny pot; naraz ogarnęło go uczucie niewymownej wściekłości; chwycił jaszczur wołając:
— Jestem głupiec!
Wybiegł pędem, przebył ogród i rzucił talizman do studni.
— Niech się dzieje co chce!... rzekł!... Do czarta wszystkie te głupstwa!
Rafael poddał się szczęściu kochania i żył z oczyma w oczach Pauliny. Ślub ich, opóźniony przez trudności które zbytecznem byłoby opowiadać, miał się odbyć w pierwszych dniach marca. Wypróbowali się, nie wątpili o sobie samych; szczęście objawiło im całą siłę ich uczucia. Nigdy dwie dusze, dwa charaktery nie zespoliły się tak doskonale jak oni mocą namiętności. Poznając się, pokochali się tem bardziej: z obu stron ta sama delikatność, wstydliwość, rozkosz, najsłodsza ze wszystkich rozkoszy, rozkosz aniołów; żadnej chmurki na ich niebie; kolejno pragnienia jednego stawały się prawem drugiego. Bogaci oboje, nie znali kaprysów których by nie mogli zaspokoić, tem samem nie mieli kaprysów. Wytworny smak, poczucie piękna, prawdziwa poezja ożywiała duszę Pauliny; gardziła kobiecemi błyskotkami, uśmiech ukochanego zdawał się jej piękniejszy niż wszystkie perły wschodu, muślin lub kwiaty tworzyły jej najbogatsze ozdoby. Zresztą Paulina i Rafael uciekali przed światem, samotność była im tak piękna, tak szczodra! Co wieczór to urocze stadło ukazywało się w Operze lub we Włoskim. Jeżeli zrazu salony ostrzyły sobie na nich potrosze języki, niebawem wir wypadków które przeszły przez Paryż pogrążył w niepamięci tych nie wadzących nikomu kochanków. Wreszcie — co mogło być usprawiedliwieniem w oczach świętoszek — ślub był zapowiedziany a przypadkowo służba była dyskretna; żadna zatem szczególna złośliwość nie zmąciła ich szczęścia.
Pod koniec lutego, w porze gdy ładne dni dawały jakgdyby przedsmak wiosny, jednego rana Paulina i Rafael jedli razem śniadanie w małej cieplarni, rodzaju saloniku pełnego kwiatów, wychodzącego wprost na ogród. Łagodne i blade słońce zimowe, którego promienie sączyły się poprzez rzadkie rośliny, ogrzewało temperaturę. Żywe kontrasty rozmaitych liści, kolory kwitnących pęków, wreszcie kapryśna gra świateł i cieni, wszystko to radowało oczy. Kiedy cały Paryż grzał się jeszcze przy smętnych kominkach, młoda para gawędziła i śmiała się pod baldachimem kamelji, bzów, paproci. Radosne ich głowy wychylały się ponad narcyzy, konwalje i róże bengalskie. W tej bogatej i rozkosznej cieplarni nogi stąpały po afrykańskiej macie, barwnej jak dywan. Ściany, obite zielonym drelichem, nie zdradzały najmniejszego śladu wilgoci. Sprzęty były z drzewa napozór grubego, ale wypolerowana ich kora błyszczała od schludności. Młody kot, przycupnąwszy na stole dokąd go zwabił zapach mleka, pozwolił się Paulinie mazać kawą; bawiła się z nim, broniła śmietanki, której mu dawała zaledwie powąchać, aby wypróbować jego cierpliwość i podtrzymać walkę; parskała śmiechem przy każdym jego grymasie i plotła tysiąc głupstw aby nie dać Rafaelowi czytać dziennika, który już dziesięć razy wypadł mu z rąk. Było w tej rannej scenie niewymowne szczęście, jak wszystko co jest naturalne i prawdziwe. Rafael wciąż udawał że czyta gazetę i przyglądał się ukradkiem Paulinie drażniącej się z kotem, swojej Paulinie otulonej w długi peniuar, który nie zasłaniał mu jej całkowicie, swojej Paulinie z włosami w nieładzie i pokazującej małą stópkę z błękitnemi żyłkami w pantofelkach z czarnego aksamitu. Urocza w tym rannym stroju, rozkoszna jak fantastyczne postacie Westhalla, zdawała się jednocześnie młodą dziewczyną i kobietą; może bardziej młodą dziewczyną niż kobietą; kosztowała szczęścia bez przymieszki i znała z miłości jedynie pierwsze upojenia. W chwili gdy, zupełnie pochłonięty słodkiem marzeniem, Rafael zapomniał o dzienniku, Paulina chwyciła go, zmięła, uczyniła zeń kulę, rzuciła w ogród, a kot pobiegł za polityką, która, jak zawsze, robiła koziołki. Kiedy Rafael, ubawiony tą dziecinną sceną, chciał dalej czytać i sięgnął ręką po gazetę której już nie było, rozległ się śmiech szczery, radosny, przeciągły niby śpiew ptaka.
— Jestem zazdrosna o gazetę, rzekła wycierając łzy, które wycisnął jej ten dziecinny śmiech. Czy to nie jest zdrada, ciągnęła stając się nagle kobietą, aby czytać w mojej obecności proklamacje rosyjskie i woleć mowę cesarza Mikołaja od słów i spojrzeń miłości?
— Nie czytałem, aniele ukochany, patrzyłem na ciebie.
W tej chwili ciężkie kroki ogrodnika, pod którego okutemi butami zaskrzypiał piasek w alei, rozległy się koło cieplarni.
— Niech pan wybaczy, panie margrabio, jeżeli przeszkadzam, i jaśnie pani także, ale przynoszę państwu osobliwość jakiej jeszcze nigdy nie widzieli. Przed chwilą, kiedy, za pozwoleniem państwa, wyciągnąłem ze studni wiadro wody, wydostałem ten osobliwy wodorost! O, jest! Musi to być bardzo nawykłe do wody, bo ani nie zwilgło ani nie przemokło. Suche to jak drewno i wcale nie tłuste. Ponieważ pan margrabia jest z pewnością uczeńszy odemnie, pomyślałem że trzeba mu to przynieść i że go to zajmie.
I ogrodnik pokazał Rafaelowi nieubłagany jaszczur, którego powierzchnia nie miała ani sześciu kwadratowych cali.
— Dziękuję, Vanière, rzekł Rafael. To bardzo ciekawe.
— Co tobie, aniele? ty bledniesz! wykrzyknęła Paulina.
— Zostaw nas, Vanière.
— Głos twój przeraża mnie, ciągnęła młoda dziewczyna, dziwnie jest zmieniony... Co tobie? co się tobie dzieje? gdzie cię boli? Tobie niedobrze! — Lekarza! krzyknęła. Jonatas, na pomoc!
— Cicho, Paulino, cicho, odparł Rafael odzyskując panowanie nad sobą. Chodźmy stąd. Jest tu może jakiś kwiat, którego zapach mnie mdli. Może to ta werwena?
Paulina skoczyła ku niewinnej roślinie, chwytając ją za łodygę i rzucając w ogród.
— O mój aniele! wykrzyknęła obejmując Rafaela uściskiem silnym jak ich miłość i podając mu z tkliwą zalotnością wiśniowe wargi do pocałunku, widząc jak bledniesz, zrozumiałam że jabym cię nie przeżyła: twoje życie jest mojem życiem. Rafaelu, dotknij ręką moich pleców. Czuję w nich jeszcze mróz. Wargi twoje są palące. A twoja ręka?... jest jak lód, dodała.
— Szalona! wykrzyknął Rafael.
— Czemu ta łza? Daj mi ją wypić.
— O Paulino, Paulino, zanadto mnie kochasz!
— W tobie się dzieje coś niezwykłego, Rafaelu?... Bądź szczery, ja wnet odgadnę twoją tajemnicę. Daj mi to, rzekła biorąc jaszczur.
— Jesteś moim katem! wykrzyknął młody człowiek, spoglądając ze zgrozą na talizman.
— Jaki zmieniony głos! rzekła Paulina, upuszczając ów złowrogi symbol losu.
— Kochasz mnie? spytał.
— Czy cię kocham, cóż za pytanie?
— Więc zostaw mnie, idź.
Biedne dziecko wyszło.
— Jakto! wykrzyknął Rafael znalazłszy się sam, dziś, w wieku nauki, kiedyśmy odkryli że djamenty są krystalicznym węglem, w epoce gdy wszystko umiemy wytłómaczyć, kiedy policja stawiłaby nowego Mesjasza przed sąd i przedłożyłaby jego cuda Akademji, w czasie w którym wierzymy tylko w to co stwierdzone notarjalnie, ja miałbym wierzyć, ja, w jakieś Mane, Tekel, Fares?... Nie, na Boga, nie uwierzę aby najwyższa istota mogła znaleźć przyjemność w dręczeniu niewinnego człowieka... Idźmy poradzić się uczonych.
Przybył niebawem, pomiędzy Halą win, olbrzymim zbiornikiem beczek, a Salpêtrière, olbrzymiem seminarjum pijaństwa, nad małe bajorko, gdzie pluskają się kaczki, wyróżniające się rzadkością gatunków, a mieniące ich kolory, podobne katedralnym witrażom, błyszczą w promieniach słońca. Wszystkie kaczki świata były tutaj, krzycząc, chlapiąc się, żerując i tworząc coś w rodzaju kaczego parlamentu, ale na szczęście bez konstytucji i zasad politycznych. Żyły nie lękając się myśliwych, pod okiem przyrodników którzy zaglądali na nie od czasu do czasu.
— Oto p. Lavrille, rzekł odźwierny do Rafaela, który poprosił o audjencję u tego arcykapłana zoologji.
Margrabia ujrzał małego człowieczka głęboko zatopionego w mądrych dumaniach nad obrazem dwóch kaczek. Uczony ten, człowiek w sile wieku, miał fizjognomję łagodną, osłodzoną jeszcze uprzejmym wyrazem; ale w całej jego osobie wyrażała się namiętność nauki. Peruka jego, ustawicznie drapana i fantastycznie przekrzywiona, odsłaniała rąbek siwych włosów i świadczyła o żądzy odkryć, która, podobnie jak wszystkie namiętności, odrywa nas tak potężnie od rzeczy tego świata, iż tracimy świadomość własnego ja. Rafael, człowiek nauki i wiedzy, patrzył z podziwem na tego przyrodnika, którego dni poświęcone były rozszerzeniu wiedzy ludzkiej i którego błędy nawet pomnażały chwałę Francji; ale elegantka uśmiechnęłaby się z pewnością na widok odstępu znajdującego się między spodniami profesora a kraciastą kamizelką, która to przestrzeń była zresztą suto wypełniona koszulą, pomarszczoną obficie wskutek ciągłego schylania się i prostowania w miarę zoologicznych spostrzeżeń.
Po paru wstępnych uprzejmościach, Rafael uważał za stosowne wypalić panu Lavrille banalny komplement na temat jego kaczek.
— Och, na punkcie kaczek jesteśmy bogaczami, odparł przyrodnik. Rodzaj ten jest zresztą, jak panu z pewnością wiadomo, najobfitszym z gatunku płetwonogów. Zaczyna się od łabędzia a kończy się na kaczce zinzin, obejmując sto trzydzieści siedm odmian indywiduów bardzo odrębnych, mających swoje nazwy, obyczaje, swoją ojczyznę, swoją fizjognomję, i które tak samo są do siebie niepodobne jak biały i murzyn. To pewna, proszę pana, iż, kiedy jemy kaczkę, nie zdajemy sobie przeważnie sprawy z obszaru...
Przerwał na widok ładnej kaczki która wyszła na brzeg bajora.
— Widzi pan tu kaczkę z krawatem, biedne dziecię Kanady, przybyłą z daleka aby nam pokazać swoje brunatno-szare upierzenie, swój mały czarny krawat! O, drapie się... Oto słynna gęś edredonowa czyli kaczka eider, pod której puchem śpią nasze elegantki; jaka ona śliczna! któżby nie podziwiał tego biało-różowego brzuszka, tego zielonego dzioba. Właśnie, proszę pana, byłem świadkiem sparzenia, o którem już zwątpiłem. Małżeństwo odbyło się dość szczęśliwie i będę niecierpliwie czekał wyników. Pochlebiam sobie, że uzyskam sto trzydziesty ósmy rodzaj, który może otrzyma moje nazwisko! Oto młodzi oblubieńcy, rzekł pokazując dwie kaczki. Jedna to gęś śmieszka (anas albifrons), druga to wielka kaczka gwiżdżąca (anas ruffina) Buffona. Długo wahałem się między kaczką gwiżdżącą, kaczką biało-brewą i anas clypeata: o, widzi ją pan, to wielkie ciemno-brunatne ladaco o zielonej szyi mieniącej się tak delikatnie. Ale, drogi panie, kaczka gwiżdżąca miała czubek, rozumie pan tedy że się nie wahałem. Brak nam tu jedynie kaczki z czarną mycką. Panowie koledzy utrzymują że ta kaczka jest tożsama z cyranką o zakrzywionym dziobie; co do mnie...
Uczynił cudowny gest malujący zarazem skromność i dumę uczonego, dumę pełną uporu, skromność pełną zarozumiałości.
— ...Nie sądzę, dodał. Widzi pan, drogi panie, że my tu nie tracimy czasu. Zajmuję się w tej chwili monografją gatunku kaczka... Ale jestem na pańskie rozkazy.
Towarzysząc mu w stronę ładnego domku przy ulicy Buffona, Rafael przedłożył jaszczur badaniom pana Lavrille.
— Znam ten produkt, rzekł wreszcie uczony obejrzawszy talizman przez lupę; musiał służyć za obicie jakiegoś pudełka. Jaszczur jest bardzo stary. Dziś rymarze wolą się posługiwać galiszatem. Galiszat jest to, jak panu z pewnością wiadomo, skóra z raja sephen, ryby w morzu Czerwonem.
— Ale to, proszę pana, skoro pan jest tak uprzejmy...?
— To, odparł uczony przerywając swój wywód, to jest co innego: między galiszatem a jaszczurem istnieje różnica taka jak między oceanem a ziemią, rybą a czworonogiem. Bądź co bądź, skóra ryby twardsza jest niż skóra ziemnego stworzenia. To, rzekł, wskazując talizman, jest, jak panu zapewne wiadomo, jeden z najciekawszych produktów zoologicznych.
— A, tak? wykrzyknął Rafael.
— Proszę pana, odparł uczony zanurzając się w fotelu, to jest skóra osła.
— Wiem o tem, odparł młody człowiek.
— Istnieje w Persji, ciągnął przyrodnik, osieł nadzwyczaj rzadki, zwany dziki osieł, onagier u starożytnych, equus asinus, u Tatarów kulan; Pallas zbadał go na miejscu i przywrócił go wiedzy. W istocie, zwierzę to długo uchodziło za fantastyczne. Jest, jak panu wiadomo, sławne w Piśmie świętem; Mojżesz zabronił parzyć go z jego pobratymcami. Ale dziki osieł jest jeszcze sławniejszy przez wyuzdania których był przedmiotem, a o których często mówią biblijny prorocy. Pallas, jak panu z pewnością wiadomo, oświadcza w swoich Act. Petrop., tom II, że te dziwaczne wybryki są jeszcze uświęcone przez religję u Persów i Nogajów jako skuteczne lekarstwo przeciw bólom nerek i scyjatyce. Nie mamy o tem pojęcia, my biedni Paryżanie. Muzeum przyrodnicze nie posiada dzikiego osła. Cóż za wspaniałe zwierzę! ciągnął uczony. Jest pełne tajemnic; oko jego uzbrojone jest rodzajem reflektora, któremu mieszkańcy Wschodu przypisują działanie uroczne; szata jego jest bardziej wykwintna i lśniąca niż u naszych najpiękniejszych koni; centkowana jest w płowe pasy i bardzo przypomina skórę zebry. Sierć jego ma coś miękkiego, falistego, tłustego w dotknięciu; wzrok jego równy jest co do bystrości i dokładności wzrokowi człowieka. Większy nieco niż nasze osły domowe, obdarzony jest nadzwyczajną odwagą. Jeżeli przypadkowo go zaskoczyć, broni się z nadzwyczajną zręcznością najdzikszym zwierzętom. Co się tyczy szybkości w biegu, można go porównać jedynie z lotem ptaków; w wyścigu z dzikim osłem padłyby, drogi panie, najlepsze konie arabskie lub perskie. Wedle ojca sumiennego doktora Niebuhra, którego, jak panu wiadomo, opłakujemy świeżą stratę, przeciętna zwyczajnego biegu tych cudownych stworzeń wynosi siedm tysięcy geometrycznych kroków na godzinę. Nasze zwyczajne osły nie mogą dać żadnego pojęcia o tym ośle pełnym niepodległości i dumy. Postać ma lekką, żywą, minę inteligentną, sprytną, fizjognomję pełną wdzięku, ruchy zalotne! Jestto zoologiczny król Wschodu. Tureckie i perskie zabobony przypisują mu nawet tajemnicze pochodzenie, a imię Salomona wplata się w opowiadania tybetańskich i tatarskich bajarzy o zdatności przypisywanej tym szlachetnym zwierzętom. Wreszcie dziki osieł oswojony wart jest olbrzymie sumy; prawie niepodobna ująć go w górach, gdzie skacze jak kozica i zdaje się latać jak ptak. Bajka o skrzydlatych koniach, o naszym Pegazie, z pewnością wzięła początek w tych krajach, gdzie pasterze mogli często widywać dzikie osły skaczące z jednej skały na drugą. Osły wierzchowe, uzyskane w Persji ze skrzyżowania oślicy z oswojonym onagrem, są, w myśl odwiecznej tradycji, malowane na czerwono. Zwyczaj ten dał może początek francuskiemu przysłowiu: „Zły jak czerwony osieł”. W epoce kiedy historja naturalna była we Francji bardzo zaniedbana, jakiś podróżnik musiał, jak sądzę, przywieźć któreś z tych interesujących zwierząt, bardzo źle znoszących niewolnictwo. Stąd przysłowie! Skóra, którą mi pan przedłożył, ciągnął uczony, to skóra dzikiego osła. Różnimy się w zdaniach co do pochodzenia nazwy. Jedni twierdzą że Chagri[1] jestto słowo tureckie, inni utrzymują że Chagri to miasto, gdzie ten zoologiczny wytwór poddany jest preparacji chemicznej dość ściśle opisanej przez Pallasa, a dającej mu ową osobliwą ziarnistość którą w nim podziwiamy; Martellens donosi mi że Châagri jest to rzeka...
— Panie profesorze, dziękuję panu za objaśnienia, które dostarczyłyby wspaniałej noty jakiemu don Calmetowi, gdyby Benedyktyni jeszcze istnieli; ale mam zaszczyt zwrócić pańską uwagę, że ten skrawek miał pierwotnie rozmiary... tej mapy, rzekł Rafael pokazując uczonemu otwarty atlas: otóż, od trzech miesięcy, skurczył się bardzo znacznie...
— Dobrze, odparł Lavrille, rozumiem. Tak, proszę pana, wszystkie szczątki istot żyjących podległe są łatwemu do pojęcia naturalnemu niszczeniu, którego bieg zależny jest od wpływów atmosferycznych. Nawet metale rozszerzają się albo kurczą w wybitny sposób, inżynierowie bowiem zauważyli dość znaczne rozstępy między wielkiemi głazami pierwotnie spojonemi zapomocą sztab żelaznych. Wiedza jest rozległa, życie ludzkie bardzo krótkie. To też nie mamy pretensji znać wszystkich praw natury.
— Panie, rzekł Rafael niemal zawstydzony, niech pan daruje pytanie które panu zadam. Czy pan jest zupełnie pewny, że ta skóra podlega zwyczajnym prawom zoologji, że można ją rozciągnąć?
— Och, z pewnością!... Tam do kata!... rzekł p. Lavrille próbując ciągnąć talizman. Ale, proszę pana, dodał, jeżeli pan zechce odwiedzić mego kolegę Planchette, słynnego profesora mechaniki, on znajdzie z pewnością sposób aby oddziałać na tę skórę, zmiękczyć ją, rozciągnąć.
— Och, panie, wraca mi pan życie!
Rafael pożegnał uczonego przyrodnika i pobiegł do Planchette’a, zostawiając poczciwego Lavrille w gabinecie pełnym słojów i suchych roślin. Wynosił z tej wizyty, sam nie wiedząc o tem, całą ludzką wiedzę: nomenklaturę! Poczciwy Lavrille podobny był do Sanszo Panso gdy opowiada don Kiszotowi historję kóz: zabawiał się liczeniem zwierząt i numerowaniem ich. Znalazłszy się nad grobem, zaledwie znał maleńką cząstkę niezmierzonych liczb wielkiego stada, rzuconego przez Boga w ocean świata, w niewiadomym celu. Rafael był zadowolony.
— Będę trzymał mego osiołka na uwięzi, wykrzyknął.
Sterne powiedział przed nim: „Oszczędzajmy naszego osiołka, jeżeli chcemy dożyć późnych lat.” Ale to zwierzę jest tak samowolne!
Planchette był to wysoki chudy człowiek, prawdziwy poeta pogrążony w nieustannej kontemplacji, wciąż pochłonięty patrzeniem w otchłań bez dna, RUCH. Pospólstwo pomawia o szaleństwo te wzniosłe umysły, ludzi niezrozumianych którzy żyją w cudownej beztrosce o zbytek i o świat, paląc przez całe dni zgasłe cygaro lub wchodząc do salonu bez troski o to czy guziki przy ubraniu są dobrze pożenione z przeznaczonemi im dziurkami.
Pewnego dnia, po długiem mierzeniu próżni lub gromadzeniu X-ów pod Aa — Gg, zanalizowali jakieś prawo przyrody i rozłożyli najprostszą zsadę; naraz tłum podziwia jakąś nową machinę, jakąś nową dźwignię, której łatwa struktura zdumiewa nas i oszałamia! Skromny uczony uśmiecha się, powiadając swoim admiratorom: „Cóż ja stworzyłem? nic. Człowiek nie wynajduje siły, kieruje nią tylko, a wiedza polega na naśladowaniu natury.”
Rafael zastał mechanika wrosłego w ziemię, niby wisielec który spadł prosto z szubienicy. Planchette badał kulkę agatową, którą puszczał na kompas, czekając aż się zatrzyma. Biedny człowiek nie miał ani krzyża ani pensji, nie umiał bowiem dobrze sprzedać swoich cyfr. Szczęśliwy że żyje pogonią za odkryciem, nie myślał ani o sławie ani o świecie, ani o sobie samym; żył w nauce dla nauki.
— To nie do określenia! wykrzyknął.
— A, drogi panie, dodał spostrzegając Rafaela, sługa pański. Jak się ma szanowna mamusia?... Niech pan raczy zajść do mojej żony.
— I ja mogłem żyć w ten sposób! pomyślał Rafael; wyrwał uczonego z zadumy pytając go o sposób oddziałania na talizman który mu przedłożył.
— Choćby się pan miał śmiać z mojej łatwowierności, rzekł wkońcu margrabia, nie będę panu nic ukrywał. Ta skóra posiada jakąś tajemną siłę oporu, której nic nie może przemóc.
— Panie, rzekł Planchette, ludzie światowi odnoszą się zawsze do wiedzy dość bezceremonjalnie; potrosze tak, jak pewien elegant, który oświadczył wielkiemu Lalanne, spóźniwszy się z damami na zaćmienie słońca: „Może pan będzie tak dobry rozpocząć na nowo“. O jakie działanie panu chodzi? Celem mechaniki jest stosować prawa ruchu lub też neutralizować je. Co do ruchu samego w sobie, wyznaję panu z pokorą, nie umiemy go określić. To przyjąwszy, zauważyliśmy parę niezmiennych objawów, które rządzą działaniem ciał stałych i płynnych. Odtwarzając bezpośrednie przyczyny tych zjawisk, możemy przenosić ciała, udzielać im siły lokomocyjnej w stosunkach określonej chyżości, rzucać je, dzielić na części lub w nieskończoność, bądź to tłukąc je, bądź proszkując; następnie skręcać je, dawać im ruch wirujący, przekształcać, ugniatać, rozszerzać, rozciągać. Ta wiedza, drogi panie, opiera się na jednym fakcie. Widzi pan tę kulę, ciągnął. Jest tu, na tym kamieniu. Teraz jest tam. Jakiem mianem nazwiemy ten akt fizycznie tak naturalny, a moralnie tak niezwykły? Ruch, lokomocja, zmiana miejsca? Cóż za bezmierna czczość ukryta pod słowami! Słowo, czyż to jest rozwiązanie? Oto wszak cała wiedza. Nasze machiny zużywają lub rozkładają ten akt, ten fakt. To błahe zjawisko przeniesione na masy wysadzi Paryż w powietrze. Możemy zwiększać chyżość kosztem siły i siłę kosztem chyżości. Co to jest siła i chyżość? Nasza wiedza niezdolna jest tego powiedzieć, tak jak niezdolna jest stworzyć ruch. Ruch, jakikolwiekby był, jestto olbrzymia siła, a człowiek nie wynajduje sił. Siła jest jedna, jak ruch, sama istota siły. Wszystko jest ruchem. Myśl jest ruchem. Natura opiera się na ruchu. Śmierć jest ruchem, którego kierunek jest nam nieznany. Jeżeli Bóg jest wieczny, wierzaj mi że jest w ciągłym ruchu. Bóg jest może ruchem. Oto czemu ruch jest niewytłómaczony jak on; jak on głęboki, bez granic, niepojęty, niedotykalny. Kto kiedy dotknął, zrozumiał, zmierzył ruch? Czujemy skutki nie widząc ich. Możemy nawet im zaprzeczyć, jak przeczymy Bogu. Gdzie jest, gdzie go niema? Skąd wychodzi? Gdzie jest jego zasada? gdzie jest jego kres? Otacza nas, przyciska i umyka się nam. Jest oczywisty jak fakt, ciemny jak abstrakcja, jest równocześnie skutkiem i przyczyną. Trzeba mu, jak nam, przestrzeni, a co to jest przestrzeń? Jedynie ruch objawia ją nam; bez ruchu jest tylko słowem bez treści. Problem nie do rozwiązania, podobnie jak próżnia, jak stworzenie, jak nieskończoność! Ruch wprawia w zamęt ludzką myśl; jedyne co wolno człowiekowi pojąć, to to że go nie pojmie nigdy. Między każdym z punktów, jakie kolejno zajmuje ta kula w przestrzeni, ciągnął uczony, znajduje się przepaść dla ludzkiego rozumu, przepaść w którą runął Pascal. Aby oddziałać na nieznaną substancję którą chcesz poddać nieznanej sile, musimy najpierw zbadać tę substancję; zależnie od swej natury, albo się strzaska od uderzenia, albo mu się oprze; jeżeli się rozdrobni a jeżeli pańskim zamiarem nie jest dzielić jej, nie osiągniemy zamierzonego celu. Jeżeli chcesz ją zgnieść, trzeba udzielić jednakiego ruchu wszystkim cząstkom substancji, w ten sposób aby jednostajnie zmniejszyć przestrzeń która je dzieli. Jeżeli chcesz ją rozciągnąć, musimy starać się nadać każdej drobinie jednakową siłę odśrodkową; albowiem nie przestrzegając ściśle tego prawa, wywołalibyśmy przerwy spójności. Istnieją, proszę pana, w ruchu nieskończone odmiany, kombinacje bez granic. Na jakie działanie się pan decyduje?
— Proszę pana, odparł Rafael zniecierpliwiony, chodzi mi o jakiekolwiek ciśnienie dość silne, aby rozciągnąć w nieskończoność tę skórę.
— Ponieważ substancja jest skończona, odparł matematyk, nie może rozciągnąć się w nieskończoność; ale ciśnienie powiększy nieodzownie rozmiary powierzchni kosztem grubości; zcienieje tak aż jej zabraknie materji...
— Niech pan osiągnie ten wynik, wykrzyknął Rafael, a zarobi pan miljony.
— To byłyby ukradzione pieniądze, odparł profesor z flegmą godną Holendra. Wykażę panu w dwuch słowach istnienie machiny, która nawet samego Boga zmiażdżyłaby jak muchę. Sprowadziłaby człowieka do stanu bibułki, człowieka w butach, z ostrogami, krawatem, kapeluszem, złotem, klejnotami, wszystkiem...
— Cóż za straszliwa machina!
— Zamiast rzucać dzieci do wody, Chińczycy powinniby je zużytkowywać w ten sposób, dodał uczony, nie troszcząc się o szacunek człowieka dla swego potomstwa.
Cały pochłonięty swą myślą, Planchette wziął próżną doniczkę na kwiaty z przedziurawionem dnem, i postawił ją na płycie kompasu; następnie poszedł do ogrodu po nieco gliny. Rafael stał oszołomiony jak dziecko, któremu niańka opowiada cudowne bajki. Złożywszy glinę na kamiennej płycie, Planchette wydobył z kieszeni nożyk, uciął dwie gałązki bzu i wydmuchał je gwiżdżąc tak jakby Rafaela nie było.
— Oto składniki machiny, rzekł.
Przymocował, zapomocą glinianej nasady, jedną z tych drewnianych rurek do dna doniczki, w ten sposób, iż dziurka bzu przypadła na otwór naczynia. Rzekłbyś olbrzymia fajka. Rozciągnął na płycie warstwę gliny dając jej kształt łopatki, umieścił doniczkę na szerszej części, gałąź zaś bzu umocował w części przedstawiającej rękojeść. Wreszcie umocował kawał gliny przy końcu rurki bzowej, umieścił tam drugą wydrążoną gałązkę, całkiem prosto, sporządziwszy drugą nasadę aby ją połączyć z ramieniem poziomem, tak iż powietrze lub jakaś ciecz mogłaby krążyć w tej improwizowanej machinie i biec od otworu rurki prostopadłej przez pośredni kanał aż do pustej donicy.
— Tak, panie, ten przyrząd, rzekł do Rafaela z powagą akademika wygłaszającego mowę powitalną, jest jednym z najpiękniejszych tytułów jakie wielki Pascal ma do naszego podziwu.
— Nie rozumiem...
Uczony uśmiechnął się. Zdjął z owocowego drzewa małą flaszeczkę, w której aptekarz przysłał mu lep na mrówki; wybił dno, sporządził sobie lejek, umocował go starannie w otworze pustej gałązki, zasadzonej pionowo w glinie, naprzeciwko wielkiego zbiornika który wyobrażała donica; następnie, zapomocą polewaczki, wlał w nią ilość wody, wystarczającą aby wypełnić po brzegi zarówno wielki zbiornik jak i gałązkę bzu... Rafael myślał o swoim jaszczurze.
— Panie, rzekł mechanik, woda uchodzi dziś jeszcze za ciało nieściśliwe, niech pan nie zapomina tej fundamentalnej zasady; bądź co bądź, da się ścisnąć, ale tak mało, że jej kurczliwość możemy uważać za równą zeru. Widzi pan powierzchnię, jaką przedstawia woda która doszła do wierzchu doniczki?
— Widzę.
— Otóż, niech pan przyjmnie, że ta powierzchnia jest tysiąc razy większa niż ujście pręcika bzowego którym nalałem tę ciecz. O, teraz wyjmę lejek...
— Widzę...
— Otóż, drogi panie, jeżeli jakimkolwiek sposobem powiększę objętość tej masy wprowadzając jeszcze wodę ujściem małej rurki, płyn, zmuszony zejść niżej w rurkę, podniesie się w zbiorniku wyobrażonym przez doniczkę, póki płyn nie dojdzie do jednego poziomu i tu i tam...
— To oczywiste! wykrzyknął Rafael.
— Ale jest ta różnica, ciągnął uczony, że, jeżeli szczupły słupek wody dodanej w małej prostopadłej rurce przedstawia siłę równą ciężarowi np. funta, to, ponieważ działanie jego udzieli się ściśle płynnej masie i działa na wszystkie punkty jej powierzchni w doniczce, znajdzie się tam tysiąc słupów wody, które, dążąc wszystkie do podniesienia się, jakgdyby je popychała siła równa tej która spycha wodę w prostopadłej gałązce, wydadzą tam nieodzownie, rzekł Planchette wskazując otwór doniczki, siłę tysiąc razy znaczniejszą niż siła wprowadzona tutaj.
To mówiąc, uczony pokazał margrabiemu palcem drewnianą rurkę zatkniętą prostopadle w glinie.
— To zupełnie proste, rzekł Rafael.
Planchette uśmiechnął się.
— Innemi słowy, ciągnął z tą upartą logiką właściwą matematykom, aby odepchnąć napór wody, trzebaby rozwinąć, na każdym punkcie wielkiej powierzchni, siłę równą sile działającej w pionowym przewodzie; ale z tą różnicą, że, jeżeli płynny słup jest tam wysoki na stopę, tysiąc małych słupków wielkiej powierzchni będą miały jedynie bardzo małą wysokość... Teraz, rzekł Planchette, dając psztyczka swoim gałązkom, zastąpmy ten pocieszny aparacik rurami metalowemi o przyzwoitej sile i wymiarach. Jeżeli pokryjesz płynną powierzchnię wielkiego rezerwuaru silną ruchomą płytą, a tej płycie przeciwstawisz drugą o wypróbowanym oporze i trwałości; jeżeli, co więcej, użyczysz mi władzy dodawania bezustanku wody do płynnej masy (a to drogą małej prostopadłej rurki), wówczas przedmiot, wzięty między te dwie silne płaszczyzny, musi z konieczności ustąpić olbrzymiemu ciśnieniu które go zgniata nieograniczenie. Sposób stałego doprowadzania wody rurką jest zabawką dla mechaniki, zarówno jak sposób przeniesienia siły z płynnej masy na płytę. Dwa tłoki i parę klap wystarczą. Przyzna mi pan wówczas, drogi panie, rzekł biorąc Rafaela pod ramię, że nie istnieje substancja, któraby, umieszczona między te dwa nieograniczone opory, nie musiała się rozciągnąć?
— Jakto! autor Prowincjałek wynalazł?... wykrzyknął Rafael.
— On sam, młody panie. Mechanika nie zna nic prostszego ani piękniejszego. Przeciwna zasada, rozprężliwość wody, stworzyła machinę parową. Ale woda jest rozprężliwa tylko do pewnego stopnia, podczas gdy jej nieściśliwość, będąc siłą poniekąd negatywną, jest tem samem nieograniczona.
— Jeżeli ta skóra się rozciągnie, rzekł Rafael, przyrzekam wznieść olbrzymi pomnik Błażejowi Pascalowi, ufundować nagrodę stu tysięcy franków za najpiękniejszy problem mechaniki rozwiązany w każdem dziesięcioleciu, wyposażyć pańskie bratanice, siotrzenice, stryjeczne wnuczki, wreszcie zbudować przytulisko dla matematyków którzy zwarjują lub zejdą na dziady.
— To byłoby bardzo pożyteczne, odparł Planchette. Jutro, dodał ze spokojem człowieka żyjącego wyłącznie w sferze intelektualnej, pójdziemy do Spieghaltera. Ten niepospolity mechanik sporządził właśnie, według moich planów, udoskonaloną machinę, dzięki której dziecko mogłoby zmieścić dziesięć tysięcy wiązek siana w kapeluszu.
— Do jutra, drogi panie.
— Do jutra.
— Niech żyje mechanika, wykrzyknął Rafael. Czyż to nie najpiękniejsza ze wszystkich nauk? Tamten ze swemi onagrami, klasyfikacjami, kaczkami, gatunkami i słojami pełnemi potworów, dobry jest conajwyżej do znaczenia punktów przy bilardzie w kawiarni.
Nazajurz Rafael, uszczęśliwiony, wstąpił po Planchette’a i udali się razem na ulicę Zdrową; dobrze wróżąca nazwa! U Spieghaltera, młody człowiek znalazł się w olbrzymiej sali, gdzie oczy jego ujrzały mnóstwo czerwonych i huczących pieców. Był to deszcz ognia, potop gwoździ, ocean tłoków, szrub, dźwigni, szyn, pił, muter, morze płynnego metalu, drzewa, klap, sztab. Opiłki drapały w gardle. W rozpalonem powietrzu było żelazo, ludzie byli okryci żelazem, wszystko cuchnęło żelazem, żelazo miało życie, stawało się żywym ustrojem, cieczą, chodziło, myślało, przybierając wszystkie formy, poddając się wszystkim kaprysom. Poprzez wycia miechów, crescendo młotów, świst wież w których warczało żelazo, Rafael dostał się do wielkiej hali, czystej i dobrze wietrzonej, gdzie mógł się dowoli napatrzeć olbrzymiej prasie o której mówił Planchette. Podziwiał olbrzymie tarcice z żelaza oraz duże żelazne odnogi złączone potężnym trzonem.
— Gdybyś pan obrócił szybko siedm razy tę korbę, rzekł Spieghalter pokazując mu rączkę z polerowanej stali, rozkruszyłbyś stalową płytę na miljon pocisków, które wbiłyby ci się w nogi jak igły.
— Bagatela! wykrzyknął Rafael.
Planchette własnoręcznie wsunął jaszczur między dwie płyty wszechpotężnej prasy, i z całym spokojem jaki daje przeświadczenie naukowe, zakręcił żywo korbą.
— Kładźcie się wszyscy na ziemi, zginęliśmy! krzyknął Spieghalter grzmiącym głosem, padając sam na ziemię.
Okropny świst rozległ się w warsztatach. Woda zawarta w machinie skruszyła metal, trysnęła strumieniem o niewiarygodnej sile, szczęściem kierując się na stary piec który obaliła, zburzyła, skręciła tak jak huragan chwyta dom i unosi z sobą.
— Och, rzekł spokojnie Planchette, jaszczur jest zdrow jak moje oko! Mistrzu Spieghalter, musiała być jakaś skaza w stali, albo jakaś szczelina w wielkiej rurze...
— Nie, nie, ja znam moją stal. Ten pan może zabrać swój przedmiot, djabeł siedzi w tej skórze.
Niemiec chwycił młot kowalski, rzucił skórę na kowadło i, z całą siłą jaką daje gniew, wymierzył w talizman najstraszliwszy cios jaki kiedykolwiek jęknął w pracowni.
— Ani śladu niema, wykrzyknął Planchette, głaszcząc oporny jaszczur.
Zbiegli się robotnicy. Werkmajster wziął skórę i zanurzył ją w piecu pełnym gorejącego węgla. Wszyscy, stojąc półkolem koło ognia, oczekiwali z niecierpliwością działania olbrzymiego miecha. Rafael, Spieghalter, profesor Planchette, zajmowali środek tej czarnej i bacznej ciżby. Widząc wszystkie te białe oczy, te głowy przyprószone żelazem, tę czarną i lśniącą odzież, te kosmate piersi, Rafael miał wrażenie, że znajduje się w nocnym i fantastycznym świecie niemieckich ballad. Werkmistrz chwycił skórę szczypcami, zostawiwszy ją wprzód w ogniu przez dziesięć minut.
— Proszę mi ją oddać, rzekł Rafael.
Werkmistrz podał ją żartem Rafaelowi. Margrabia zwinął z łatwością skórę, chłodną i miękką pod jego palcami. Rozległ się krzyk zgrozy, robotnicy uciekli. Valentin został sam z profesorem Planchette w opustoszałej sali.
— Jest stanowczo coś djabelskiego w tem wszystkiem! wykrzyknął Rafael w rozpaczy. Więc żadna siła ludzka nie zdoła mi przyczynić ani jednego dnia?
— Panie, zbłądziłem, odparł matematyk ze strapioną miną, powinniśmy byli poddać tę osobliwą skórę działaniu machiny do ciągnienia blachy. Gdzież ja miałem głowę, aby panu proponować ciśnienie!
— To ja prosiłem o to, odparł Rafael.
Uczony odetchnął jak winny uwolniony dwunastoma głosami przysięgłych. Jednakże, zaciekawiony osobliwym problemem jaki nastręczała ta skóra, zastanowił się chwilę i rzekł:
— Trzeba zażyć tę nieznaną substancję odczynnikami. Chodźmy do Jafeta, chemia będzie może szczęśliwsza od mechaniki.
Valentin popędził konia, w nadziei zastania słynnego chemika Jafeta w jego laboratorjum.
— I cóż, stary przyjacielu, rzekł Planchette widząc Jafeta siedzącego w fotelu i oglądającego jakiś strąt, jakże się miewa chemia?
— Drzemie. Nic nowego. Prawda, Akademia uznała istnienie salicyny, ale salicyna, asparagina, woklina, digitalina, to nie są odkrycia...
— Nie mogąc wynajdywać rzeczy, rzekł Rafael, zdaje się że jesteście skazani na wynajdywanie nazw.
— Dalibóg, masz słuszność, młodzieńcze!
— Słuchaj, rzekł Planchette do chemika, sprobuj nam rozłożyć tę substancję: jeżeli wydobędziesz z niej jakikolwiek pierwiastek, nazywam go zgóry djaboliną, probując bowiem zgnieść ten skrawek, rozwaliliśmy dopiero co prasę hydrauliczną.
— Pokażcie! pokażcie! wykrzyknął radośnie chemik; może to będzie jaki nowy pierwiastek.
— Panie, rzekł Rafael, to jest poprostu kawał oślej skóry.
— Mój panie... zaczął poważnie wielki chemik.
— Ja nie żartuję, odparł margrabia podając mu jaszczur.
Baron Jafet przyłożył do skóry unerwione brodawki swego języka, tak sprawne w rozpoznawaniu soli, kwasów, zasad, gazów, i rzekł, po kilku próbach:
— Żadnego smaku! No, spróbujmy się jej dać napić trochę fluoru.
Poddana działaniu tego odczynnika, tak energicznie rozkładającego tkanki zwierzęce, skóra nie doznała żadnej zmiany.
— To nie jest jaszczur! wykrzyknął chemik. Potraktujemy tego tajemniczego jegomościa jak minerał i damy mu po nosie, pakując go do tygielka gdzie mam właśnie czerwony potas.
Jafet wyszedł i wrócił niebawem.
— Proszę, rzekł do Rafaela, niech mi pan pozwoli kawałek tej osobliwej substancji; jest tak niezwykła...
— Kawałek? wykrzyknął Rafael; ani nawet wielkości włosa. Zresztą, próbuj pan! dodał z uśmiechem smutnym i żartobliwym zarazem.
Uczony złamał brzytwę chcąc naciąć skórę, spróbował ją skruszyć zapomocą silnego wybuchu elektryczności, potem poddał ją działaniu stosu Wolty, słowem wszystkie pioruny wiedzy rozbiły się o ten straszliwy talizman. Była siódma wieczorem, Planchette, Jafet i Rafael, zapominając o mijaniu czasu, czekali wyniku ostatniego doświadczenia. Jaszczur wyszedł zwycięsko ze straszliwego wstrząsu jakiemu go poddano przy pomocy pokaźnej dawki chlorku azotu.
— Jestem zgubiony! wykrzyknął Rafael. W tem jest ręka Boga. Trzeba umrzeć...
Zostawił uczonych pogrążonych w zdumieniu.
— Nie opowiadajmy o tej przygodzie w Akademji, koledzy wyśmialiby się, rzekł Planchette do chemika po długiej pauzie, w czasie której spoglądali po sobie, nie śmiejąc sobie udzielić wzajem swoich myśli.
Dwaj uczeni byli niby chrześcijanie którzy opuścili swoje groby i nie znaleźli Boga w niebie. Wiedza? bezsilna! Kwasy? czysta woda! Czerwony potas? shańbiony! Stos Wolty, iskra elektryczna? zabawki dziecinne!
— Prasa hydrauliczna rozwalona jak domek z kart! dodał Planchette.
— Wierzę w djabła, rzekł baron Jafet po chwili milczenia.
— A ja w Boga, odparł Planchette.
Obaj byli w swojej roli. Dla mechanika, wszechświat jest machiną która wymaga robotnika; dla chemji, tego dzieła czarta które rozkłada wszystko, świat jest to gaz obdarzony ruchem.
— Nie możemy zaprzeczyć faktowi, dodał chemik.
— Ba! na naszą pociechę, pp. doktrynaliści stworzyli ten mglisty aksjomat: Głupi jak fakt.
— Twój aksjomat, odparł chemik, musi być tedy faktem, gdyż jest solennie głupi.
Zaczęli się śmiać i poszli na obiad w nastroju ludzi ktorzy widzą w cudzie już tylko objaw przyrody.
Wracając do domu, Valentin był pastwą zimnej wściekłości; nie wierzył już w nic, myśli mąciły mu się w mózgu, kłębiły się i wirowały jak myśli wszelkiego człowieka w obliczu niemożliwego faktu. Chętnie uwierzył w jakąś tajemną wadę w machinie Spieghaltera, niemoc wiedzy i ognia nie dziwiły go; ale gibkość skóry kiedy on ją miął w palcach, a sztywność jej kiedy ją poddano wszystkim środkom zniszczenia jakie człowiek posiada, przerażały go. Ten niezaprzeczony fakt przyprawiał go o zawrót głowy.
— Jestem szalony, powiadał sobie. Mimo że od rana jestem na czczo, nie chce mi się jeść ani pić, czuję w piersiach ogień który pali...
Włożył z powrotem jaszczur w ramkę w której znajdował się niegdyś, poczem, obrysowawszy czerwoną linią obecny kontur talizmanu, usiadł w fotelu.
— Już ósma! wykrzyknął. Ten dzień minął jak sen.
Oparł się o poręcz, złożył głowę na lewej ręce i utonął w posępnej zadumie, w owych pożerających myślach, których tajemnicę unoszą z sobą skazani na śmierć.
— Ach! Paulina, wykrzyknął, biedne dziecko! są przepaści, których miłość nie zdoła przebyć, mimo siły swych skrzydeł!
W tej samej chwili usłyszał bardzo wyraźnie stłumione westchnienie i poznał, mocą najbardziej wzruszającego przywileju miłości, oddech Pauliny.
— Och! pomyślał, oto mój wyrok. Gdyby ona była tutaj, chciałbym umrzeć w jej ramionach.
Wybuch bardzo szczerego i radosnego śmiechu sprawił iż Rafael obrócił głowę w stronę łóżka: za przeźroczystą firanką ujrzał twarz Pauliny, uśmiechniętej jak dziecko szczęśliwe z udanej psoty; piękne włosy rozsypały się tysiącem pukli na ramiona; była podobna do bengalskiej róży na pęku róż białych.
— Uprosiłam Jonatasa, rzekła. Czyż to łóżko nie należy do mnie? do mnie, twojej żony? Nie łaj mnie, mój drogi, chciałam tylko spać koło ciebie, zrobić ci niespodziankę. Daruj mi to szaleństwo.
Wyskoczyła z łóżka ruchem kotki, ukazała się płomienna w swoich muślinach i siadła na kolanach Rafaela.
— O jakiej przepaści mówiłeś, ukochany? rzekła z wyrazem troski na czole.
— O śmierci.
— Przykrość mi sprawiasz, odparła. Są myśli, których my, biedne kobiety, nie możemy udźwignąć, które nas zabijają. Czy to siła miłości czy brak odwagi? nie wiem. Śmierć nie przeraża mnie, dodała śmiejąc się. Umrzeć z tobą, jutro rano, zaraz, w ostatnim pocałunku, to byłoby szczęście. Zdaje mi się, że żyłabym jeszcze więcej niż sto lat. Co znaczy ilość dni, jeżeli w jedną noc, w jedną godzinę, wyczerpaliśmy całe życie spokoju i miłości?
— Masz słuszność, niebo mówi przez twoje piękne usta. Daj mi je, niech je ucałuję, i umierajmy, rzekł Rafael.
— Umierajmy tedy, odparła śmiejąc się.
Około dziewiątej rano światło zaglądało przez szczeliny w żaluzjach; przygaszone muślinem firanek, pozwalało mimo to rozeznać bogate barwy dywanów i puszyste meble pokoju gdzie spoczywała para kochanków. Tu i ówdzie błyszczały złocenia. Promień słońca zamierał w miękkim edredonie, który w igraszkach miłości spadł na ziemię. Zawieszona na wielkiem lustrze suknia Pauliny rysowała się jak mgliste zjawisko. Maleńkie trzewiczki leżały zdala od łóżka. Słowik przysiadł na gzymsie za oknem; jego przeciągłe trele, szmer skrzydeł, które nagle rozwinął ulatując, obudziły Rafaela.
— Aby umrzeć, rzekł kończąc myśl rozpoczętą we śnie, trzeba aby mój organizm, ta machina z ciała i kości, ożywiona moją wolą i czyniąca ze mnie indywiduum ludzkie, przedstawiała jakieś namacalne uszkodzenie. Lekarze muszą znać objawy podcięcia żywotności, powiedzą mi czy jestem zdrów czy chory.
Popatrzył na śpiącą żonę, która obejmowała jego głowę, wyrażając tem we śnie tkliwą pieczołowitość serca. Wdzięcznie wyciągnięta jak dziecko, z twarzą zwróconą ku niemu, Paulina zdawała się patrzeć nań jeszcze, podając mu ładne usta rozchylone czystym i równym oddechem. Porcelanowe ząbki uwydatniały kolor jej świeżych warg, na których błądził uśmiech; cera była w tej chwili żywsza i bielsza niż w najbardziej miłosnych godzinach dnia. Jej wdzięczne i ufne oddanie łączyło powaby kobiety z urokiem uśpionego dziecka. Kobiety, nawet najbardziej naturalne, podlegają jeszcze w dzień pewnym konwencjom społecznym, które krępują naiwne wylewy ich duszy; ale sen przywraca im poniekąd ową bezpośredniość życia będącą czarem dziecięctwa. Paulina nie wstydziła się niczego, jak owe drogie i niebiańskie istoty, u których rozsądek nie tchnął jeszcze ani myśli w gesty, ani tajemnic w spojrzenie. Profil jej odcinał się żywo na cienkim batyście poduszek, gruba piana koronek zmięszana z włosami w nieładzie dawała jej wyraz nieco kapryśny, ale usnęła z rozkoszy, długie jej rzęsy kładły się na policzkach jakgdyby poto, aby zasłonić wzrok przed zbyt mocnem światłem, lub też dopomóc owemu skupieniu jakiem dusza sili się przytrzymać doskonałą ale ulotną rozkosz. Maleńkie białe i różane uszko, oprawne w pęk włosów i odcinające się od śniegu koronek, byłoby rozkochało na zabój artystę, malarza, starca, byłoby może wróciło rozum jakiemu szaleńcowi. Widzieć kochankę uśpioną, uśmiechniętą w spokojnem marzeniu pod twoją opieką, kochającą cię nawet we śnie, w chwili gdy świadome życie przestaje istnieć, podającą ci jeszcze nieme usta, które we śnie mówią ci o ostatnim pocałunku! Widzieć kobietę ufną, pół nagą ale spowitą w swoją miłość niby w płaszcz i czystą w pełni szału; podziwiać jej rozrzucone suknie, jej jedwabne pończoszki szybko ściągnięte wczoraj na twoje żądanie, zdjętą sznurówkę świadczącą o wierze bez granic, czyż to nie jest niewysłowiona rozkosz? Ta sznurówka to cały poemat; kobieta którą chroniła, nie istnieje już, należy do ciebie, stała się tobą; odtąd, zdradzić ją, znaczyłoby zdradzić samego siebie. Rafael patrzał z rozczuleniem na ten pokój przesycony miłością, pełen wspomnień, gdzie świat barwił się odcieniem roskoszy; wrócił do tej kobiety o kształtach czystych, młodych, jeszcze kochającej; istoty, której uczucia zwłaszcza należały doń bez podziału. Pragnął żyć wiecznie. Kiedy spojrzenie jego padło na Paulinę, otwarła natychmiast oczy, niby tknięta promieniem słońca.
— Dzień dobry, jedyny, rzekła z uśmiechem. Jakiś ty ładny, ty niegodziwy!
Te dwie głowy, strojne wdziękiem czerpanym w uczuciu, w młodości, półmroku i ciszy, tworzyły jedną z owych boskich scen, których ulotny czar właściwy jest jedynie pierwszym dniom miłości, tak jak naiwność, czystość, są przywilejami dziecięctwa. Niestety! te wiośniane rozkosze miłości, tak samo jak igraszki naszych młodych lat, mają ulecieć i żyć jeno w naszem wspomnieniu, aby nas grążyć w rozpaczy, lub też rzucać nam jakiś kojący zapach, zależnie od kaprysu naszych tajemnych dumań.
— Czemuś się obudziła? rzekł Rafael. Tak mi było słodko widzieć cię uśpioną... płakałem patrząc na ciebie...
— I ja także, odparła, płakałam dziś w nocy, patrząc na ciebie jak śpisz; ale to nie było z radości. Słuchaj, mój Rafaelu, słuchaj mnie. Kiedy śpisz, twój oddech nie jest swobodny, coś ci gra w piersi: to mnie przeraża. Pokaszlujesz przez sen, zupełnie podobnie jak mój ojciec, który umiera na suchoty. W tem graniu twoich piersi rozpoznałam niektóre objawy tej dziwnej choroby. Przytem masz gorączkę, jestem pewna, ręka twoja była wilgotna i paląca... Kochanie! jesteś młody, dodała wstrząsając się, mógłbyś się jeszcze wyleczyć, gdyby, nieszczęściem... Ale nie, wykrzyknęła radośnie, niema nieszczęścia, ta choroba udziela się, powiadają lekarze.
Objęła ramionami Rafaela i wypiła jego oddech w pocałunku w którym oddaje się całą duszę:
— Nie chcę dożyć starości, rzekła. Umrzyjmy młodo oboje i idźmy do nieba z rękami pełnemi kwiatów.
— Takie projekty zawsze się robi wówczas, gdy się jest zdrowym, odparł Rafael, zanurzając palce we włosach Pauliny.
Ale równocześnie pochwycił go straszliwy kaszel, ów kaszel ciężki i dźwięczny jakby wychodził z trumny, kaszel od którego blednie czoło chorego; który pozostawia go drżącym, całym w pocie, wstrząsa wszystkie nerwy, rozpiera żebra, wysysa szpika pacierzowy i wlewa w żyły jakąś dziwną ociężałość. Rafael, wyczerpany, blady, położył się wolno, ścięty z nóg jak człowiek który wszystkie siły wydał w ostatnim wysiłku. Paulina patrzała nań martwo z oczyma rozszerzonemi przez strach, nieruchoma, blada, milcząca.
— Nie róbmy już szaleństw, mój aniele, rzekła chcąc ukryć przed Rafaelem okropne przeczucia które nią miotały.
Zasłonila sobie twarz rękami, ujrzała bowiem ohydny szkielet ŚMIERCI. Głowa Rafaela stała się blada i upiorna, niby czaszka dobyta z głębin cmentarza, iżby służyła dla studjów jakiegoś uczonego. Paulina przypomniała sobie wykrzyknik, jaki poprzedniego dnia wydarł się Rafaelowi, i rzekła:
— Tak, są przepaści których miłość nie może przebyć, ale wówczas powinna się w nich zagrzebać.
W kilka dni po tej rozpaczliwej scenie, w marcowy poranek, Rafael znalazł się w fotelu, w otoczeniu czterech lekarzy, którzy posadzili go nawprost światła przy oknie i kolejno badali puls, obmacywali, wypytywali go z pozorem zainteresowania. Chory śledził ich myśli, tłómacząc sobie ich gesty i najdrobniejsze fałdy tworzące się na ich czołach. Ta narada była jego ostatnią nadzieją. Ci najwyżsi sędziowie mieli nań wydać wyrok życia lub śmierci. Jakoż, aby wydrzeć wiedzy ludzkiej jej ostatnie słowo, Valentin zwołał wyrocznie nowoczesnej medycyny. Dzięki jego majątkowi i nazwisku, trzy systemy, między któremi buja wiedza ludzka, znalazły się tu, nawprost niego. Ci trzej lekarze przynieśli z sobą całą filozofję medycyny, reprezentując walkę, jaką sobie wydają spirytualizm, analiza oraz jakiś wpół drwiący eklektyzm. Czwartym lekarzem był Horacy Bianchon, człowiek wielkiej przyszłości i nauki, najwybitniejszy może z młodego pokolenia lekarzy, roztropny i skromny przedstawiciel pracowitej młodzieży, która gotuje się podjąć dziedzictwo skarbów nagromadzonych od pięćdziesięciu lat przez Szkołę Paryską, i która wzniesie może pomnik z tylu różnorodnych materjałów skupionych przez poprzednie wieki. Będąc przyjacielem margrabiego i Rastignaka, miał pod swoją opieką Rafaela od kilku dni, i pomagał mu odpowiadać na pytania trzech profesorów; zarazem podkreślał od czasu do czasu i z pewnym naciskiem objawy w których dopatrywał się suchot płucnych.
— Pewno się pan nie szanował, hulał pan? oddawał się pan wytężonej pracy umysłowej? spytał Rafaela jeden z trzech sławnych lekarzy, ten którego kwadratowa czaszka, szeroka oddychająca energią twarz, zwiastowały indywidualność wybitniejszą niż u dwóch jego przeciwników.
— Chciałem się zabić rozpustą, strawiwszy trzy lata nad wielkiem dziełem którem będziecie się może panowie zajmowali kiedyś, odparł Rafael.
Wielki lekarz potrząsnął głową na znak zadowolenia, jakgdby powiadając sobie w duchu: „Byłem tego pewny!” Ten doktór był to znakomity Brisset, głowa organistów, spadkobierca Cabanisów i Bichatów, typ pozytywisty i materjalisty, z tych którzy widzą w człowieku istotę skończoną, podlegającą jedynie prawom własnego ustroju, i której stan normalny lub anomalje dadzą się wytłómaczyć oczywistemi przyczynami.
Na tę odpowiedź, Brisset popatrzył w milczeniu na człowieka średniego wzrostu, którego przekrwiona twarz i gorejące oko zdawały się należeć do jakiegoś starożytnego satyra, i który, grzbietem wsparty o framugę, przyglądał się bacznie Rafaelowi nie mówiąc ani słowa. Doktór Cameristus, głowa witalisów, człowiek zapalony i przeświadczony o tem w co wierzył, poetyczny obrońca abstrakcyjnych nauk van Helmonta, widział w życiu ludzkiem zasadę wzniosłą, tajemniczą, niewytłómaczone zjawisko które sobie drwi z lancetów, igra z chirurgją, umyka się lekarstwom farmakopei, x-om algebry, demonstracjom anatomji i śmieje się z naszych wysiłków; rodzaj nieuchwytnego, niewidzialnego płomienia, podległego jakiemuś boskiemu prawu, który trwa często w ciele skazanem przez nasze wyroki, tak samo jak uchodzi z najbardziej żywotnych organizacyj.
Sardoniczny uśmiech błądził po ustach trzeciego lekarza, doktora Maugredie, człowieka wybitnej inteligencji, ale sceptyka i ironisty, który wierzył jedynie w skalpel, godził się z Brissetem na śmierć człowieka mającego się jak najlepiej, i uznawał z Cameristusem że człowiek może jeszcze żyć po śmierci. Uznając coś prawdy w każdej z tych teorji, nie przyjmował w całości żadnej, twierdził że w medycynie najlepszym systemem to nie mieć żadnego systemu i ograniczać się poprostu do faktów. Ten Panurg medycyny, król obserwacji, wielki badacz, wielki szyderca zwolennik najbardziej rozpaczliwych prób, oglądał właśnie jaszczur.
— Radbym być świadkiem związku jaki istnieje między pańskiemi pragnieniami a kurczeniem się skóry, rzekł do margrabiego.
— Po co? wykrzyknął Brisset.
— Po co? powtórzył Cameristus.
— A! zgodziliście się, odparł Maugredie.
— To kurczenie się, to rzecz zupełnie prosta, dodał Brisset.
— Nadprzyrodzona, rzekł Cameristus.
— W istocie, odparł Maugredie przybierając poważną minę i oddając Rafaelowi jaszczur, rogowacenie skóry jest faktem niewytłómaczonym a jednak naturalnym, który od początku świata doprowadza do rozpaczy medycynę i ładne kobiety.
Przyglądając się trzem doktorom, Valentin nie dojrzał w nich żadnej sympatji dla swoich cierpień. Wszyscy trzej, zapadając w milczenie za każdą odpowiedzią, mierzyli go obojętnym wzrokiem, i wypytywali bez współczucia. Poprzez ich grzeczność przebijała obojętność. Czy to wskutek pewności, czy z powodu namysłu, słowa ich były tak rzadkie, tak leniwe, że chwilami Rafael sądził że myślą o czem innem. Od czasu do czasu jedynie Brosset odpowiadał: „Dobrze, doskonale!” na wszystkie rozpaczliwe objawy, których obecność wykazywał Bianchon. Cameristus tonął w głębokiej zadumie; Maugredie robił wrażenie komedjopisarza studjującego dwuch oryginałów aby ich żywcem przenieść na scenę. Twarz Horacego zdradzała głęboką troskę, rozczulenie pełne smutku. Był lekarzem zbyt od niedawna aby być nieczułym wobec bólu i niewzruszonym przy łożu żałoby; nie umiał zgasić w oczach łez przyjaźni które nie pozwalają człowiekowi widzieć jasno, oraz chwytać, nakształt generała armji, chwili sposobnej do zwycięstwa, nie słuchając krzyku konających. Spędzili jakieś pół godziny na tem aby brać poniekąd miarę z chorego i choroby, tak jak krawiec bierze miarę młodemu człowiekowi zamawiającemu suknie weselne; powiedzieli parę komunałów, natrącili nawet coś o polityce, poczem wyrazili chęć przejścia do gabinetu Rafaela aby wymienić poglądy i sformułować wyrok.
— Panowie, spytał Valentin, czy nie mogę być obecny przy naradzie?
Na te słowa, Brisset i Maugredie okrzyknęli się żywo i, mimo nalegań chorego, nie zgodzili się naradzać w jego obecności. Rafael poddał się zwyczajowi, w tej myśli iż zdoła się wślizgnąć w kurytarz, skąd z łatwością będzie mógł słyszeć dyskusję trzech lekarzy.
— Panowie, rzekł na wstępie Brisset, pozwólcie że wam szybko wyrażę moje zdanie. Nie chcę ani go narzucać ani poddawać dyskusji: po pierwsze, jest jasne, ścisłe i oparte na zupełnem podobieństwie między jednym z moich chorych a naszym pacjentem; następnie, czekają mnie w szpitalu. Ważny wypadek, który tam domaga się mojej obecności, niechaj usprawiedliwi to że zabiorę głos pierwszy. Pacjent nasz tak samo wyczerpany jest pracą umysłową... — Co on takiego napisał, Horacy? rzekł zwracając się do młodego lekarza.
Teorję woli.
— Bagatela! ależ to rozległy przedmiot. — Jest wyczerpany, powiadam, nadmiarem myśli, nieprawidłowym trybem życia, nadużywaniem środków pobudzających. Nadmierna czynność ciała i mózgu spaczyły tedy funkcjonowanie całego ustroju. Łatwo jest, moi panowie, poznać, w symptomach twarzy i ciała, nadmierne podrażnienie żołądka, nerwozę wielkiego zwoju sympatycznego, przeczulenie jamy brzusznej oraz skurcz hypochondrów. Zauważyliście wielkość i wypukłość wątroby. Wreszcie, p. Bianchon dłuższy czas obserwował trawienie pacjenta, i powiada że jest oporne, leniwe. Ściśle mówiąc, niema już żołądka; człowiek przestał istnieć. Intelekt zanikł, ponieważ człowiek nie trawi. Stopniowe schorzenie jamy brzusznej, centrum życia, spaczyło cały ustrój. Stąd rozchodzi się nieustające i widoczne promieniowanie, zaburzenia udzieliły się mózgowi zapomocą zwojów nerwowych, a rezultatem przedrażnienie tego organu. Stąd monomania: chory żyje pod uciskiem idée fixe. Dla niego ten jaszczur kurczy się istotnie. Może był zawsze taki jak go widzimy; ale czy się kurczy czy nie, jaszczur ten jest dlań ową muchą którą pewien wielki wezyr miał na nosie.
Zatem: postawić pijawki na brzuchu, uspokoić podrażnienie tęgo narządu gdzie mieszka cały człowiek, wziąć chorego na djetę, a monomanja ustanie. Nie potrzebuję mówić doktorowi Bianchonowi nic więcej: musi ująć całość i szczegóły leczenia. Może zachodzi jakaś komplikacja; może drogi oddechowe są również podrażnione; ale sądzę, że leczenie przewodu pokarmowego jest o wiele ważniejsze, potrzebniejsze, pilniejsze, niż leczenie płuc. Uporczywe zgłębianie oderwanych materji oraz gwałtowne namiętności spowodowały poważne zaburzenia w tym ustroju; mimo to, sądzę, że jeszcze jest czas aby nastawić sprężyny, nic nie jest jeszcze gruntownie zepsute. Może pan tedy z łatwością ocalić swego przyjaciela, rzekł do Bianchona.
— Nasz uczony kolega bierze skutek za przyczynę, odparł Cameristus. Owszem, zmiany tak trafnie przezeń dostrzeżone istnieją u chorego; ale to promieniowanie do mózgu i do ustroju nie wyszło z żołądka stopniowo, coś jak promienie rozchodzące się od pęknięcia w szybie. Trzeba było uderzenia aby przedziurawić szkło; kto je zadał? czy my wiemy? czyśmy dostatecznie obserwowali chorego? czy znamy wszystkie okoliczności jego życia? Panowie, sama zasada życia, owa archea Van Helmonta jest w nim naruszona; żywotność podcięta jest w swojej istocie; iskra boża, centralna inteligencja która służy za węzeł machinie i która wytwarza wolę, wiedzę życia, przestała regulować codzienne przejawy ustroju oraz czynność każdego organu: stąd zaburzenia tak dobrze ocenione przez mego światłego kolegę. Ruch nie przeniósł się z brzucha do mózgu, ale z mózgu do brzucha. Nie, rzekł z siłą bijąc się w piersi, ja nie jestem żołądkiem który się stał człowiekiem! Nie, wszystko nie mieści się tutaj. Nie odważyłbym się powiedzieć, że, jeżeli brzuch mój jest w dobrym stanie, wszystko inne jest w porządku... Nie możemy, dodał łagodniej, poddać tej samej przyczynie fizycznej oraz temu samemu leczeniu ciężkich zaburzeń które zachodzą u rozmaitych osobników mniej lub bardziej poważnie dotkniętych. Żaden człowiek nie jest podobny do drugiego. Wszyscy posiadamy odrębne organy, o rozmaitej wrażliwości, rozmaicie odżywiane, przygotowane do spełniania rozmaitych funkcji i do rozwijania tematów potrzebnych do spełnienia porządku rzeczy który nam jest nieznany. Cząstka wielkiej całości, która, z najwyższej woli, sprawuje i podtrzymuje w nas zjawisko życia, kształtuje się w odmienny sposób w każdym człowieku, czyniąc zeń istotę napozór skończoną, ale która jednym punktem współistnieje z nieskończoną przyczyną. Toteż musimy studjować każde indywiduum oddzielnie, przeniknąć je, zbadać na czem zasadza się jego życie, jaka jest jego siła. Oto człowiek. Między gąbczastemi tkankami cherlaków, a żelazną siłą mięśni u niektórych ludzi przeznaczonych do długowieczności, na ileż omyłek skazany jest system jedyny, nieubłagany, mianowicie leczenie przez osłabienie, przez podcięcie sił ludzkich, które pan uważa stale za przedrażnione! Jabym żądał w tym wypadku leczenia czysto moralnego, gruntownego wniknięcia w wewnętrzną istotę. Szukajmy przyczyn choroby we wnętrznościach duszy a nie we wnętrznościach ciała! Lekarz jestto istota natchniona, obdarzona szczególnym talentem, której Bóg użycza władzy czytania w źródłach życia, tak jak prorokom daje oczy aby widzieli przyszłość, poecie zdolność ożywiania natury, muzykowi władzę składania dźwięków w harmonijnym porządku, którego wzór znajduje się może tam w górze!...
— Wciąż ta medycyna absolutystyczna, monarchiczna i religijna! mruknął Brisset.
— Panowie, przerwał Maugredie pokrywając śpiesznie wykrzyknik Brisseta, nie traćmy z oczu chorego...
— Oto więc czem jest wiedza! szepnął smutno Rafael. Moje uleczenie buja pomiędzy różańcem a pół-tuzinem pijawek, między nożem Dupuytriena a modlitwą księcia Hohenlohe! Na linji, która dzieli fakt od słowa, materję od ducha, znajduje się Maugredje ze swoim sceptycyzmem. Ludzkie tak i nie prześladuje mnie wszędzie. Wciąż Karymary, Karymara Rabelego; jestem chory duchowo, Karymary! albo chory fizycznie, Karymara! Czy będę żył? Nie wiedzą. Planchette przynajmniej był szczery mówiąc: „Nie wiem”.
W tej chwili Valentin usłyszał głos doktora Maugredie:
— Chory jest monomanem, więc dobrze, zgoda! wykrzyknął; ale ma dwieście tysięcy funtów renty; tacy monomani są bardzo rzadcy i winniśmy im dać conajmniej jakąś radę. Co się tyczy tego, czy brzuch oddziałał na mózg czy odwrotnie, będziemy to może mogli sprawdzić kiedy pacjent umrze. Streśćmy się tedy. Jest chory, to fakt niezbity. Trzeba mu jakiegoś leczenia. Zostawmy teorje. Przystawmy mu pijawki aby uśmierzyć podrażnienie kiszek oraz nerwicę, co do istnienia której się godzimy, a następnie poślijmy go do wód: postąpimy równocześnie wedle dwóch systemów. Jeżeli ma suchoty, nie uratujemy go chyba; tak więc...
Rafael opuścił szybko korytarz i usiadł z powrotem w fotelu. Horacy przemówił w imieniu wszystkich i tak rzekł:
— Szanowni koledzy uznali jednomyślnie potrzebę postawienia pijawek w okolicy żołądka, oraz konieczność leczenia równocześnie fizycznego i moralnego. Najpierw, ścisła djeta aby uspokoić podrażnienie organizmu...
Tu Brisset skinął z uznaniem głową.
— Następnie higieniczny tryb życia aby opanować stronę moralną. Radzimy tedy jednomyślnie udać się do wód w Aix w Sabaudji, albo do Mont Dore w Owernji, jeżeli pan woli. Powietrze i położenie Sabaudji milsze są niż okolice Cantal, ale uczyni pan jak zechce.
Tu, doktór Cameristus uczynił gest zgody.
— Szanowni panowie, ciągnął Bianchon, stwierdziwszy lekkie zmiany w narządzie oddechowym, uznali pożyteczność moich uprzednich przepisów. Sądzę że uleczenie pańskie jest rzeczą łatwą i bedzie zależało od roztropnego stosowania tych kolejnych środków. I...
— I oto czemu pańska córka jest niema![2] — rzekł Rafael z uśmiechem, pociągając Horacego do gabinetu aby mu wręczyć honorarjum za tę bezużyteczną konsultację.
— Są logiczni, odpowiedział młody lekarz. Cameristus czuje, Brisset bada, Maugredie wątpi. Czyż człowiek nie ma ciała, duszy i rozumu? Jedna z tych trzech zasadniczych przyczyn działa w nas mniej lub więcej silnie; zawsze będzie człowiek we wszelkiej wiedzy ludzkiej! Wierz mi, Rafaelu, my nie leczymy, my pomagamy wyzdrowieć. Pomiędzy medycyną Brisseta a Cameristusa istnieje jeszcze medycyna wyczekująca; ale, aby ją uprawiać z powodzeniem, trzeba znać chorego od dziesięciu lat. Na dnie medycyny tkwi, jak we wszystkich naukach, negacja. Staraj się tedy żyć rozsądnie, spróbuj podróży do Sabaudji; najlepiej jest i będzie zawsze zawierzyć się naturze.
W miesiąc później, po powrocie z przechadzki w ładny letni wieczór, garstka osób przybyłych do wód w Aix zebrała się w salonach kasyna. Siedząc przy oknie, odwrócony plecami do obecnych, Rafael pozostał długo sam, zatopiony w owej machinalnej zadumie, w czasie której myśli rodzą się, zaczepiają o siebie, rozwiewają nie oblekając kształtów i przepływają przez nas niby lekkie zaledwie ubarwione chmurki. Smutek staje się wówczas łagodny, radość mglista, dusza jest niemal uśpiona. Poddając się temu roślinnemu życiu, Valentin kąpał się w ciepłym oddechu wieczoru, wchłaniając czyste i balsamiczne powietrze gór, szczęśliwy że nie doznaje żadnego bólu i że wreszcie zmusił do milczenia swój groźny jaszczur. W chwili gdy czerwone poblaski zachodu rozciągnęły się na wierzchołkach, temperatura ochłodziła się: wstał i zamknął okno.
— Proszę pana, rzekła starsza dama, czy pan byłby tak łaskaw nie zamykać okna? Dusimy się tutaj.
Odezwanie to rozdarło uszy Rafaela szczególnie ostrym dysonansem; było ono niby słowo niebacznie rzucone przez człowieka w którego przyjaźń chcieliśmy wierzyć a który niweczy słodkie złudzenie, zdradzając, otchłań egoizmu. Margrabia objął starszą damę obojętnem spojrzeniem chłodnego dyplomaty, zawołał służącego i rzekł sucho:
— Proszę otworzyć okno!
Na te słowa żywe zdumienie odbiło się na wszystkich twarzach. Zebrani, zaczęli szeptać, przyglądając się choremu mniej albo więcej wymownie, jak gdyby się dopuścił jakiejś ciężkiej niegrzeczności. Rafael, który nie wyzbył się zupełnie dawnej młodzieńczej nieśmiałości, zawstydził się na chwilę; ale otrząsnął się rychło, skupił energję i starał się zdać sobie sprawę z tej szczególnej sceny. Nagły błysk przeszył jego mózg, przeszłość ukazała mu się niby w jasnowidzeniu. Przyczyny uczucia jakie budził wystąpiły na wierzch niby żyły u trupa, u którego, za pomocą kunsztownego nastrzykania, przyrodnicy barwią najdrobniejszą ich odnogę. Poznał samego siebie w tym ulotnym obrazie; śledził w nim swoje istnienie, dzień po dniu, myśl po myśli; ujrzał się, nie bez zdziwienia, chmurnym i roztargnionym wśród tego wesołego zebrania; wciąż myślącym o swoim losie, zajętym swoją chorobą, gardzącym widocznie najbłahszą rozmową, unikającym owych przelotnych zażyłości, które tak łatwo zadzierżga się w podróży, zapewne dlatego, że ludzie nie spodziewają się spotkać później; ujrzał się obojętnym dla drugich, słowem podobnym do owych skał nieczułych zarówno na pieszczoty jak na dąsy fali. Następnie, mocą rzadkiego przywileju intuicji, zajrzał w te wszystkie dusze. Widząc przy blasku świec żółtą czaszkę i sardoniczny profil starca, przypomniał sobie że wygrał odeń jakieś pieniądze i nie zaproponował mu rewanżu. Dalej spostrzegł młodą kobietę, na której kokieterję pozostał nieczuły. Każda twarz wyrzucała mu jakiś błąd, nieuchwytny na pozór, ale którego zbrodnia tkwi zawsze w niewidzialnej ranie czyjejś miłości własnej. Mimowoli urażał wszystkie drobne próżności kręcące się dokoła niego. Tych, których ugaszczał albo którym ofiarował swoje konie, podrażnił jego zbytek; zdziwiony tą niewdzięcznością, oszczędził im tego rodzaju upokorzeń; odtąd sądzili że ich lekceważy i mienili go arystokratą. Zgłębiając tak serca, czytał w nich najbardziej tajemne myśli; uczuł wstręt do społeczeństwa, do jego uprzejmości, do jego poloru. Ponieważ górował nad nimi majątkiem i umysłem, zazdrościli mu, nienawidzili go; milczenie jego drażniło ciekawość, skromność jego zdawała się pychą tym małym i powierzchownym ludziom. Odgadł zbrodnię ustawiczną, nie do darowania, której winien był w stosunku do nich: umykał się sądowi ich mierności. Oporny wobec ich inkwizytorskiego despotyzmu, umiał się bez nich obchodzić; mszcząc się za tą utajoną królewskość, wszyscy sprzymierzyli się instynktownie aby mu dać uczuć swą władzę, ścigać go swoim ostracyzmem i pokazać że i oni również mogą się obejść bez niego. Zrazu zdjęty litością na widok tego świata, zadrżał niebawem na myśl o przemożnej sile, odsłaniającej mu w ten sposób cielesną zasłonę, pod którą utajona jest natura moralna, i zamknął oczy jakgdyby nie chcąc już widzieć nic. W jednej chwili czarna opona zasunęła się na tę posępną zjawę prawdy; ale on sam znalazł się w owem straszliwem osamotnieniu jakie jest udziałem potęgi i władzy. W tej chwili pochwycił go gwałtowny napad kaszlu. Nietylko nie obdarzono go żadnem z owych obojętnych i banalnych słówek, które bodaj udają coś w rodzaju uprzejmego współczucia u osób dobrze wychowanych, ale przeciwnie usłyszał wrogie wykrzykniki, oraz półgłośne utyskiwania. Społeczeństwo nie raczyło się już nawet maskować dla niego, może dlatego że je odgadywał.
— To zaraźliwa choroba...
— Zarząd kasyna powinienby mu wzbronić dostępu do salonu.
— W porządnem uzdrowisku nie można kaszlać w ten sposób!
— Kiedy ktoś jest tak chory, nie powinien przyjeżdżać do wód...
— On mnie stąd wypędzi!
Rafael wstał, aby nie słyszeć powszechnych złorzeczeń i przeszedł się po salonach. Chciał znaleźć jakiś punkt oparcia; podszedł do samotnej młodej kobiety, chcąc się do niej zwrócić z jakimś komplementem; ale, za jego zbliżeniem, odwróciła się udając że się przygląda tańczącym. Rafael zląkł się że już w ciągu tego wieczora użył swego talizmanu; nie czuł ani chęci ani sił do nawiązania rozmowy, opuścił salon i schronił się do sali bilardowej. Tam nikt doń nie zagadał, nikt go nie pozdrowił, nie zwrócił nań ani jednego życzliwego spojrzenia. Umysł jego, z natury skłonny do refleksji, odsłonił mu, drogą intuicji, powszechną i naturalną przyczynę wstrętu który budził. Ten mały światek posłuszny był, nieświadomie może, wielkiemu prawu władającemu w wyższych sferach towarzyskich, których nieubłagany porządek moralny objawił się nagle oczom Rafaela. Spojrzenie jego obróciło się wstecz, ujrzał najdoskonalszy typ tego świata w Fedorze. Tak samo nie znajdzie w świecie współczucia dla swej choroby, jak nie znalazł współczucia dla cierpień swego serca. Wielki świat wypędza z pośród siebie nieszczęśliwych, jak człowiek zdrów i silny wyrzuca z ciała zarazek choroby. Świat brzydzi się cierpieniem i nieszczęściem, lęka się ich jak zarazy, nie waha się nigdy pomiędzy niemi a występkiem; występek to zbytek! Choćby nieszczęście było najbardziej majestatyczne, świat umie je pomniejszyć, ośmieszyć konceptami; kreśli karykaktury aby upadłym królom rzucić na głowę poniżenia, których rzekomo od nich dostał; podobny młodym Rzymiankom w Cyrku, nie ułaskawia nigdy padającego gladjatora; żyje złotem i szyderstwem... Śmierć słabym! oto wyrok tego jakgdyby rycerskiego Zakonu istniejącego we wszystkich narodach świata, wszędzie bowiem wyrastają nad poziom bogaci, a ta zasada wypisana jest w głębi serc urobionych przez zbytek lub wykarmionych przez arystokrację. Zbierzcie dzieci w szkole! Ten pomniejszony obraz społeczeństwa, obraz tem prawdziwszy że jest naiwny i szczery, ukaże wam zawsze biednych helotów, istoty skazane na cierpienie i ból, wciąż żyjące między wzgardą a litością: Ewangelja przyrzeka im niebo. Chcecie zejść niżej na drabinie uorganizowanych istot? Jeżeli ptak skaleczy się na podwórzu, inne ścigają go dziobami, wydzierają mu pierze i zabijają go. Wierny temu prawu egoizmu, świat ściga twardym wzrokiem nędzę dość zuchwałą aby zakłócać jego uczty, mącić jego przyjemności. Ktokolwiek cierpi ciałem albo duchem, komu zbywa pieniędzy albo siły, jest parjasem. Niech zostanie na pustyni! jeżeli przebędzie jej granice, wszędzie napotka zimę: chłód spojrzeń, chłód obejścia, słów, serca; szczęśliwy jeśli nie zbierze zniewagi tam gdzie powinna dlań wykwitnąć pociecha! — Umierający, zostańcie w swoich opuszczonych łóżkach. Starcy, siedźcie sami przy swoich zimnych ogniskach. Biedne dziewczęta bez posagu, marznijcie i trawcie się ogniem na samotnych poddaszach. Jeżeli świat znosi nieszczęście, to czyż nie po to aby je urobić na swój użytek, wycisnąć zeń zysk, osiodłać je, założyć mu wędzidło, czaprak, dosiąść go, zrobić zeń sobie przyjemność? Zgryźliwe damy do towarzystwa, przybierzcie wesołą minę; znoście wapory swej rzekomej dobrodziejki; noście jej pieski; rywalizując z angielskim pinczem bawcie ją, zgadujcie jej myśli, a potem milczcie! A ty, królu lokajów bez liberji, bezwstydny pasorzycie, zostaw swoje gusty w domu; traw tak jak trawi twój gospodarz, śmiej się jego śmiechem, bierz za dobrą monetę jego przycinki, a jeżeli chcesz o nim źle mówić, czekaj jego upadku. W ten sposób świat czci nieszczęście: zabija je albo wypędza, plugawi lub okalecza.
Te refleksje lęgły się w sercu Rafaela z chyżością poetyckiego natchnienia; spojrzał dokoła siebie i uczuł ten zimny chłód, jakim społeczeństwo przyjmuje niedole, a który przenika duszę jeszcze dotkliwiej niż grudniowy wiatr mrozi ciało. Skrzyżował ręce, oparł się plecami o ścianę i zapadł w głęboką melancholję. Myślał o tem, jak mało szczęścia daje światu ten okropny ustrój. Cóż to jest? zabawy bez przyjemności, wesołość bez radości, uczty bez smaku, szał bez rozkoszy, słowem drzewo lub popiół w ognisku ale bez iskry płomienia. Skoro podniósł głowę, ujrzał że jest sam; gracze uciekli.
— Wystarczyłoby mi objawić im moją potęgę, a zaczęliby ubóstwiać mój kaszel! powiedział sobie.
Wraz z tą myślą, rzucił wzgardę niby płaszcz między sobą a światem.
Nazajutrz, lekarz kąpielowy odwiedził go; wydawał się bardzo serdeczny i zatroskany jego zdrowiem. Słysząc te przyjazne słowa, Rafael doznał uczucia radości. Fizjognomja doktora miała znamię słodyczy i dobroci, loki jego blond peruki oddychały filantropją; staroświecki krój fraka, fałdy spodni, trzewiki szerokie jak u kwakra, wszystko aż do pudru sypiącego się z harcapu na lekko przygarbiony grzbiet, zdradzało charakter apostolski, wyrażało chrześcijańskie miłosierdzie i poświęcenie człowieka, który, przez dbałość o chorych, nauczył się grać w wista i tryktraka natyle aby ich ogrywać.
— Panie margrabio, rzekł po długiej gawędce, mam nadzieję że rozproszę pański smutek. Obecnie znam już natyle pański organizm, aby twierdzić że lekarze paryscy (mimo że cenię ich niepospolite talenty!) omylili się co do natury choroby. Poza jakimś wypadkiem, może pan dożyć lat Matuzalema. Płuca ma pan silne jak miechy kowalskie, a żołądek zawstydziłby strusia; ale, jeżeli pan pozostanie w górskim klimacie, naraża się pan na to, że mogą pana łatwo i rychło pochować. Pan margrabia zrozumie mnie w dwóch słowach. Chemja wykazała, że oddychanie polega u człowieka na istotnem spalaniu, którego większe lub mniejsze nasilenie zależy od przypływu lub rozcieńczenia elementów flogistycznych nagromadzonych przez ustrój właściwy każdemu osobnikowi. U pana elementy te są w nadmiarze; jest pan, jeżeli wolno mi się tak wyrazić, przetleniony wskutek gorącej kompleksji człowieka stworzonego do wielkiej namiętności. Oddychając żywem i czystem powietrzem, które pobudza czynność ustroju u ludzi limfatycznych, podsyca pan jeszcze spalanie i tak nazbyt szybkie. Jednym z warunków pańskiego istnienia jest tedy gęsta atmosfera obory, powietrze dolin. Tak, dla człowieka trawionego myślą, ożywcze powietrze to tłuste łąki niemieckie, Baden-Baden, Cieplice. Jeżeli pan nie ma wstrętu do Anglji, mgły jej przygasiłyby nadmiar pańskiego płomienia; natomiast nasze wody, położone na tysiąc stóp ponad morzem śródziemnem, zgubne są dla pana. Taka jest moja rada, rzekł z gestem pełnym skromności; daję ją panu wbrew własnym interesom, gdyż, o ile pan jej posłucha, będziemy mieli nieszczęście stracić pana.
Gdyby nie te ostatnie słowa, Rafael dałby się zmamić fałszywej dobroduszności obleśnego lekarza; ale był zbyt głębokim obserwatorem, aby, z akcentu, gestu i spojrzenia jakie towarzyszyły temu łagodnie drwiącemu frazesowi, nie odgadnąć misji, jaką tego człeczynę obdarzyło zapewne grono wesołych kuracjuszy. Ci próżniacy o kwitnącej cerze, te nudzące się starsze panie, ci koczujący Anglicy, te damulki oswobodzone od mężów i spotykające się u wód z kochankami, postanowili tedy wypędzić biednego skazańca, wątłego, wyniszczonego, najoczywiściej niezdolnego oprzeć się codziennemu prześladowaniu! Rafael przyjął walkę, widząc rozrywkę w tej intrydze.
— Skoro pan doktór tak by bolał nad moim wyjazdem, odparł, spróbuję spożytkować pańską radę, zostając wszakże tutaj. Zaraz jutro każę zbudować dom, w którym zmienimy powietrze wedle pańskiej recepty.
Zrozumiawszy gorzki i drwiący uśmiech błądzący na ustach Rafaela, lekarz skłonił się tylko nie znajdując odpowiedzi.
Jezioro Bourget jest to niby duży wyszczerbiony puhar, w którym, na siedmset lub ośmset stóp powyżej morza Śródziemnego, błyszczy kropla wody tak niebieskiej jak żadna woda na świecie. Widziane z wysokości Dent-du-Chat, jezioro to jest niby porzucony turkus. Ta ładna kropla wody ma dziesięć mil obwodu i w niektórych miejscach blisko pięćset stóp głębokości. Znaleźć się tam, w łódce wśród tej tafli wodnej, pod czystem niebem, słyszeć jedynie szmer wioseł, widzieć na horyzoncie jedynie mgliste góry, podziwiać błyszczące śniegi francuskiej Maurienne; przechodzić kolejno od złomu granitów odzianych aksamitem paproci albo karłowatemi krzewami, do śmiejących się dolin! Z jednej strony pustkowie, z drugiej bujna przyroda; te harmonje i te dysonanse tworzą widowisko gdzie wszystko jest wielkie, gdzie wszystko jest małe. Horyzont gór zmienia warunki optyki i perspektywy: stustopowy świerk wydaje się trzciną, szerokie doliny zdają się wązkie jak ścieżki. To jezioro jest jedynem miejscem, gdzie można mówić poufnie z serca do serca. Myśli się tu i kocha. Nigdzie nie spotkacie piękniejszej harmonji między wodą, niebem, górami i ziemią. Znajdują się tam balsamy na wszystkie rany życia. To miejsce chowa tajemnicę cierpień, pociesza je, zmniejsza, i daje miłości coś poważnego, skupionego, co czyni uczucie głębszem i czystszem. Pocałunek staje się tam czemś wielkiem. Ale zwłaszcza jestto jezioro wspomnień; wspomaga je, użyczając im odcienia swoich fal, zwierciadła gdzie wszystko się odbija. Rafael znosił swoje brzemię jedynie w tym pięknym krajobrazie, mógł tu trwać w leniwej zadumie, bez pragnień. Po wizycie doktora wybrał się na przejażdżkę: kazał się wysadzić na samotnym cyplu ładnego wzgórza, na którem leży wioska Saint-Innocent. Z tego małego przylądka, oko ogarnia góry Bugey, u stóp których płynie Rodan, oraz głąb jeziora; ale Rafael lubił zwłaszcza oglądać stamtąd, na przeciwległym brzegu, melancholijne opactwo Haute-Combe, grobowiec królów Sardynji, spoczywających w obliczu tych gór niby pielgrzymi przybyli do kresu podróży. Równy i miarowy dreszcz wioseł mącił ciszę tego krajobrazu i użyczał mu monotonnego głosu, podobnego psalmodjom mnichów. Zdziwiony iż spotyka turystów w tej stronie jeziora, zazwyczaj opuszczonej, margrabia przyglądał się, nie budząc się z zadumy, osobom siedzącym w łodzi; poznał siedzącą blisko steru ową starszą damę, która go tak ostro zagadnęła wczoraj. Kiedy statek mijał Rafaela, odkłoniła mu się jedynie panna do towarzystwa owej damy, jakaś podupadła szlachcianka, którą — tak mu się zdawało — widział pierwszy raz. Już od paru chwil zapomniał o turystach którzy znikli za cyplem, kiedy usłyszał tuż obok siebie szelest sukni i szmer lekkich kroków. Odwrócił się i ujrzał ową pannę do towarzystwa; z zakłopotanej miny domyślił się, że chce z nim mówić i podszedł ku niej. Miała może trzydzieści sześć lat, była wysoka i szczupła, sucha i chłodna; miała, jak wszystkie stare panny, niepewne spojrzenie, jakgdyby kłócące się z niezdecydowanym, skrępowanym, sztywnym chodem. Równocześnie i stara i młoda, nadrabiała pewną godnością, starając się nią wyrazić wysoką cenę, jaką przywiązywała do swoich skarbów i doskonałości. Miała pozatem dyskretny i jakgdyby klasztorny gest osoby nawykłej pieścić się z sobą, zapewne aby się nie sprzeniewierzyć swemu przeznaczeniu kobiety.
— Proszę pana, życie pańskie jest w niebezpieczeństwie, niech pan nie przychodzi do kasyna! rzekła, cofając się o kilka kroków, jakgdyby cnota jej już była narażona na szwank.
— Ależ pani, rzekł Valentin z uśmiechem, niech pani wytłómaczy się jaśniej, skoro już pani raczyła przyjść tutaj...
— Och! rzekła, gdyby nie ważna pobudka, która mnie sprowadza, nie odważyłabym się narazić na gniew pani hrabiny; gdyby się kiedy dowiedziała że ja pana uprzedziłam...
— Ależ któżby jej miał powiedzieć, wykrzyknął Rafael.
— Prawda, odparła stara panna, zwracając nań drżące spojrzenie sowy dobytej na słońce, Ale niech pan myśli o sobie, dodała; kilku młodych ludzi, którzy chcą pana wypędzić z tych wód, przyrzekło sobie wyzwać pana, zmusić go do pojedynku.
Głos starej damy rozległ się w oddali.
— Pani, rzekł margrabia, wdzięczność moja...
Opiekunka jego już umknęła, słysząc głos swej pani, którego syk rozległ się wśród skał.
— Biedna dziewczyna! niedole rozumieją się i wspomagają zawsze, pomyślał Rafael siadając pod drzewem.
Kluczem wszelkiej wiedzy jest, bezsprzecznie, znak zapytania; przeważną część wielkich odkryć zawdzięczamy słowu: Jak? mądrość zaś życia polega na tem, aby się pytać w każdej okoliczności: Czemu? Ale też ta sztuczna wiedza przyszłości niweczy nasze złudzenia. Toteż Valentin, wziąwszy, bez filozoficznych intencji, dobry uczynek starej panny za temat dla swoich dumań, znalazł go pełnym jadu.
— To że panna do towarzystwa może się we mnie kochać, powiadał sobie, w tem niema nic nadzwyczajnego: mam dwadzieścia siedem lat, tytuł i dwieście tysięcy funtów renty! Ale żeby jej pani, która boi się wody jak kot, woziła ją łódką aż tu do mnie, czyż to nie jest rzecz dziwna i osobliwa? Te dwie kobiety przybyłe do Sabaudji poto aby spać jak susły, pytające po południu czy już jest dzień, miałyby dziś wstać przed ósmą aby gonić w moje ślady?
Niebawem stara panna i jej czterdziestoletnia naiwność ukazały się jego oczom jako nowe przebranie tego fałszywego i złośliwego świata, jako małostkowa sztuczka, niezręczny spisek, dokuczliwość iście księża lub kobieca. Czy pojedynek był bajką, czy też chciano go jedynie nastraszyć? Tym małym duszom, zuchwałym i dokuczliwym jak muchy, udało się podrażnić jego próżność, pobudzić jego ambicję, podniecić ciekawość. Nie chcąc ani dać się wytrychnąć na dudka, ani uchodzić za tchórza, ubawiony może tym dramacikiem, Rafael zjawił się w kasynie tegoż samego wieczora. Przystanął sobie wsparty o kominek i stał spokojnie w wielkiej sali, bacząc aby nie dać żadnego powodu do zaczepki; ale badał twarze, wyzywając poniekąd towarzystwo tym przeglądem. Niby dog pewien swojej siły, oczekiwał walki na własnym terenie, nie szczekając daremnie. Pod koniec wieczoru przechadzał się po sali gry, od drzwi wchodowych do sali bilardowej, rzucając od czasu do czasu spojrzenie na młodych ludzi zabawiających się partyjką. Po kilku chwilach, usłyszał swoje nazwisko. Mimo że mówili cicho, Rafael domyślił się łatwo że jest przedmiotem narady; wreszcie pochwycił parę zdań mówionych głośniej:
— Ty?
— Tak, ja!
— Chciałbym to widzieć!
— Założysz się?
— Och! pójdzie.
W chwili gdy Valentin, zaciekawiony przedmiotem zakładu, zbliżył się aby przysłuchać się rozmowie, wysoki i silny młody człowiek, przystojny ale obdarzony owem zuchwałem i ostrem spojrzeniem ludzi wspierających się na jakiejś materjalnej przewadze, wyszedł z sali bilardowej.
— Panie, rzekł spokojnie zwracając się do Rafaela, podjąłem się oznajmić panu coś, czego pan widocznie nie wie: mianowicie że pańska twarz i osoba są tutaj niemiłe wszystkim, a mnie w szczególności... Jest pan zbyt uprzejmym aby się nie poświęcić dla ogólnego dobra; proszę tedy pana, abyś zechciał nie pojawiać się w kasynie.
— Panie, ten żarcik, już powtarzany za Cesarstwa w kilku garnizonach, stał się dziś bardzo niesmaczny, odparł zimno Rafael.
— Ja nie żartuję, odparł młody człowiek. Powtarzam panu: pańskie zdrowie ucierpiałoby mocno od pobytu tutaj; upał, światło, dym, towarzystwo, wszystko to szkodzi panu bardzo.
— Gdzie pan studjował medycynę? spytał Rafael.
— Drogi panie, maturę zdałem w strzelnicy Lepage’a w Paryżu, a doktorat u p. Cérisier, króla floretu.
— Zostaje panu zdobyć ostatni stopień, odparł Valentin; niech pan przestudjuje kodeks grzeczności, a będzie pan skończonym gentlemanem.
W tej chwili młodzi ludzie, uśmiechnięci lub milczący, zbliżyli się od bilardu. Gracze porzucili karty aby się przysłuchać sprzeczce, która ich widocznie cieszyła. Sam wśród tego wrogiego świata, Rafael starał się zachować zimną krew i nie popełnić najmniejszego fałszywego kroku; ale gdy jego przeciwnik pozwolił sobie na sarkazm w którym zniewaga kryła się pod bardzo dotkliwą i sprytną formą, odparł poważnie:
— Panie, nie uchodzi już dziś policzkować kogoś, ale nie wiem jakiemi słowami napiętnować postępowanie tak nikczemne.
— Dosyć! dosyć! wyjaśnicie to jutro, rzekło kilku młodych ludzi rzucając się między zapaśników.
Rafael opuścił salon w charakterze strony obrażającej, przyjąwszy spotkanie w pobliżu zamku Bordeau, na małej spadzistej łączce, opodal świeżo przebitej drogi którą zwycięsca mógł się dostać do Lyonu. Rafael musiał tedy nieodzownie albo znaleźć się w łóżku albo opuścić Aix. Towarzystwo tryumfowało. Nazajutrz, około ósmej rano, przeciwnik Rafaela, wraz z dwoma świadkami i chirurgiem, przybył pierwszy na plac.
— Będzie nam tu doskonale; śliczny czas na pojedynek! wykrzyknął wesoło spoglądając na błękit nieba, na wodę i skały, bez śladu smutku lub obawy. — Jeżeli go drasnę w ramię, ciągnął, wpakuję go do łóżka na jaki miesiąc, co, doktorze?
— Conajmniej, odparł chirurg. Ale zostaw pan tę wierzbę w spokoju; inaczej zmęczysz sobie rękę nie będziesz panem swego strzału. Mógłbyś go pan zabić zamiast zranić.
Rozległ się turkot powozu.
— To on, rzekli świadkowie. Niebawem ukazała się na drodze kolaska podróżna zaprzężona w cztery konie i powożona przez dwóch pocztyljonów.
— Osobliwy obyczaj! wykrzyknął przeciwnik Rafaela, jedzie na cmentarz ekstrapocztą...
W pojedynku, jak w grze, najlżejsze okoliczności oddziaływują na wyobraźnię jego aktorów; toteż młody człowiek oczekiwał z pewnym niepokojem przybycia tego powozu, który zatrzymał się na drodze. Stary Jonatas wysiadł ciężko pierwszy aby pomóc Rafaelowi; podtrzymał go swemi wątłemi ramiony rozwijając dlań względy jakie kochanek okazuje kochance. Znikli w ścieżkach, które dzieliły gościniec od miejsca przeznaczonego na spotkanie i pojawili się aż po dobrej chwili; szli wolno. Czterej; świadkowie tej osobliwej sceny doznali głębokiego wzruszenia na widok Rafaela wspartego na ramieniu sługi: blady i zmieniony, szedł krokiem podagryka, ze spuszczoną głową, nie mówiąc ani słowa. Rzekłbyś dwaj starcy, jednako złamani, jeden czasem, drugi myślą; pierwszy miał swój wiek wypisany na białych włosach, młody nie miał już wcale wieku.
— Nie spałem, proszę pana, rzekł Rafael do przeciwnika.
Te lodowate słowa i straszliwe spojrzenie które im towarzyszyło, wstrząsnęły dreszczem tego kto był istotnym sprawcą. Miał świadomość winy i wstydził się w głębi swego postępku. W postawie, głosie i geście Rafaela było coś niesamowitego. Margrabia uczynił pauzę, wszyscy milczeli. Niepokój i naprężenie doszły szczytu.
— Jest jeszcze czas, ciągnął, dać mi lekkie zadośćuczynienie; ale niech mi pan je da, albo pan umrze. Liczysz pan jeszcze w tej chwili na swą zręczność, nie wzdragając się przed myślą o walce, w której sądzisz że masz wszelkie przewagi. Otóż ja, mój panie, jestem wspaniałomyślny, uprzedzam pana o mojej wyższości. Posiadam straszliwą władzę. Aby unicestwić pańską zręczność, aby zamglić pańskie spojrzenia, wystarczy mi pragnąć tego. Nie chcę być zmuszony korzystać z mej siły, zbyt drogo mnie to kosztuje. Nie pan jeden przypłaciłby to śmiercią. Jeżeli tedy odmówi mi pan przeproszenia, pańska kula pójdzie w tę kaskadę mimo pańskiej wprawy w mordowaniu, a moja prosto w pańskie serce, bez mierzenia.
Bezładne wykrzykniki przerwały Rafaelowi. Mówiąc te słowa, margrabia prażył przeciwnika nieubłaganie jasnem spojrzeniem; wyprostował się ukazując twarz martwą, podobną twarzy złośliwego warjata.
— Każ mu milczeć, rzekł młody człowiek do jednego ze świadków, ten głos skręca mi wnętrzności!
— Panie, przestań pan... Te przemowy są zbyteczne, zakrzyknęli na Rafaela chirurg i świadkowie.
— Panowie, spełniam obowiązek. Czy ten młody człowiek ma poczynić jakie zarządzenia?
— Dosyć! dosyć!
Margrabia stał nieporuszony, ani na chwilę nie tracąc z oczu Karola, swego przeciwnika, który, ujarzmiony magiczną niemal potęgą, był niby ptak w obliczu węża: zmuszony znosić to mordercze spojrzenie, umykał przed niem i wracał bezustanku.
— Daj mi wody, pić mi się chce... rzekł do świadka.
— Boisz się?
— Tak, odparł. Oko tego człowieka pali, urzeka mnie.
— Chcesz go przeprosić?
— Już nie czas.
Ustawiono przeciwników w odległości piętnastu kroków. Każdy miał przy sobie parę pistoletów; wedle programu, mieli strzelać dwukrotnie, dowoli, ale po sygnale danym przez świadków.
— Co ty robisz, Karolu? zawołał młody człowiek sekundujący przeciwnikowi Rafaela; kładziesz kulę przed prochem!
— Zginąłem! odpowiedział szeptem, postawiliście mnie nawprost słońca.
— Jest za panem, rzekł Valentin poważnym i uroczystym głosem, nabijając wolno pistolety, nie troszcząc się ani o dany już sygnał ani o baczność z jaką przeciwnik brał go na cel.
Ten nadnaturalny spokój miał coś straszliwego, co udzieliło się pocztyljonom, sprowadzonym tam okrutną ciekawością. Bawiąc się ze swoją władzą, lub chcąc jej doświadczyć, Rafael rozmawiał z Jonatasem i patrzał nań w chwili gdy rozległ się strzał przeciwnika. Kula Karola strzaskała gałązkę wierzbiny i poszła w wodę. Rafael, strzelając na oślep, trafił wroga w serce. Nie zwracając uwagi na upadek młodzieńca, sięgnął żywo po jaszczur, aby sprawdzić ile go kosztuje życie ludzkie. Talizman był nie większy od listka dębiny.
— I cóż, co wy tam patrzycie, pocztyljoni? W drogę! rzekł margrabia.
Przybywszy tegoż samego wieczora do Francji, skierował się natychmiast drogą do Owernji i udał się do wód w Mont Dore. W czasie tej podróży, zrodziła się w jego sercu nagła myśl, z tych które padają w naszą duszę niby promień słońca przez gęste mgły w jakiej zapadłej dolinie. Smutne blaski, nieubłagana mądrość! oświecają spełnione wypadki, odsłaniają nam nasze błędy i zostawiają nas bez przebaczenia wobec siebie samych. Pomyślał nagle, iż posiadanie władzy, choćby najbardziej olbrzymiej, nie daje wiedzy posługiwania się nią. Berło jest zabawką dla dziecka, toporem dla Richelieugo, a dla Napoleona dźwignią do ruszenia świata. Władza zostawia nas takimi jak jesteśmy i powiększa jedynie wielkich. Rafael mógł był zrobić wszystko, nie zrobił nic.
U wód w Mont Dore zastał ten sam świat który wciąż odsuwał się od niego z ową skwapliwością z jaką uciekają zwierzęta gdy zwęszą trupa jednego ze swoich. Nienawiść ta była wzajemna. Ostatnia jego przygoda wzbudziła w nim głęboki wstręt do społeczeństwa. Toteż pierwszem jego staraniem było poszukać odludnego schronienia w pobliżu wód. Czuł instynktownie potrzebę zbliżenia się do natury, do szczerych uczuć, oraz do tego wegetatywnego życia, w które zanurzamy się tak chętnie na wsi. Nazajutrz, wdrapał się, nie bez trudu, na szczyt Sancy; zwiedził wyżnie doliny, napowietrzne horyzonty, nieznane jeziora, sielskie szałasy w górach Mont Dore, których surowe i słodkie powaby zaczynały wabić pendzle naszych artystów. Niekiedy spotyka się tam cudowne krajobrazy pełne uroku i świeżości, stanowiące jaskrawy kontrast z charakterem tego górskiego pustkowia. O jakieś pół mili od wsi, Rafael trafił na miejscowość, gdzie natura, zalotna i radosna jak dziecko, znajdowała jakgdyby przyjemność w tem aby ukrywać swoje skarby. Widząc to malownicze i naiwne ustronie, postanowił w niem osiąść. Życie musiało tam być spokojne, automatyczne, roślinne jak życie krzewu.
Wyobraźcie sobie przewrócony stożek, ale stożek z granitu o szerokiej krawędzi, rodzaj miednicy z brzegami wyzębionemi w dziwaczne szczerby: tu płaskie tafle bez żadnej wegetacji, gładkie, sine, po których promienie słoneczne ślizgają się jak po zwierciedle, tam skały spękane, wyszczerbione, poorane wyrwami, z których zwisają masy lawy, podmyte zwolna wodą deszczową. Tu i ówdzie skały te wieńczyło parę karłowatych drzew poruszanych wiatrem; tu i ówdzie urocza i chłodna murawa z której wystrzelał bukiet kasztanów wysokich jak cedry; to znów żółtawe groty otwierały czarne i głębokie usta, oszańcowane głogiem, kwiatami i opatrzone językiem z zieloności. Na dnie tego puhara, który był niegdyś kraterem wulkanu, znajdował się staw z wodą czystą jak djament. Dokoła tej głębokiej sadzawki, obramionej granitem, wierzbiną, mieczykami, jesionami i tysiącem aromatycznych roślin kwitnących w tej chwili, rozciągała się łąka zielona jak angielski trawnik; delikatną i ładną trawę podlewała woda sącząca się ze szczelin skalnych, a nawoziły ją szczątki roślin, bezustanku znoszone przez burze z wierzchołków górskich. Staw ten, nieregularnie powycinany niby kraj sukni, mógł mieć trzy morgi; łąka miała sążeń albo dwa szerokości; tu i ówdzie zaledwie było dość miejsca na przejście dla krów. Na pewnej wysokości roślinność kończyła się. Granit przybierał w atmosferze najrozmaitszą postać i nabierał owego zamglonego odcienia, który daje wysokim górom jakby podobieństwo z chmurami. Łagodnemu widokowi doliny te nagie i łyse skały przeciwstawiały dzikie i jałowe obrazy rozpaczy, groźbę zawalenia się, kształty tak fantastyczne, że jedną z nich nazwano Kapucynem, tak podobna jest do mnicha. Niekiedy te ostre igły, te harde zwały, te napowietrzne jaskinie, rozświecały się nagle, zależnie od położenia słońca lub igraszek atmosfery i przybierały odcień złota, barwiły się purpurą, przybierały ton żywo różowy, to znów matowy i szary. Wyże te migotały nieustającą grą barw, mieniąc się niby tęczowe gardziołko gołębia. Często, między dwiema falami lawy, rozciętemi jakgdyby ciosami siekiery, jasny promień słońca wnikał, o wschodzie lub o zachodzie, aż w samą głąb tej uśmiechniętej doliny, i igrał w wodach sadzawki, podobny do złotej smugi, która przez szczelinę w okiennicy wdziera się w pokój Hiszpanki, starannie zasłonięty na czas siesty. Kiedy słońce wznosiło się ponad starym kraterem, wypełnione wodą w jakiemś przedpotopowem wstrząśnieniu, skaliste boki rozgrzewały się, dawny wulkan rozpalał się, a jego nagłe ciepło budziło nasiona, zapładniało roślinność, barwiło kwiaty i przyspieszało dojrzewanie owoców w tym małym nieznanym zakątku ziemi. Kiedy Rafael tam przybył, spostrzegł parę krów pasących się na łące; uczyniwszy kilka kroków w stronę stawu, ujrzał, w miejscu gdzie brzeg był najszerszy, skromny domek zbudowany z granitu i pokryty drzewem. Dach tego szałasu, w harmonji z otoczeniem, strojny był mchami, bluszczem i kwiatami; znać było że porosły jest od dawna. Wątła smuga dymu, z którą ptaki były już oswojone, dobywała się z wpółrozwalonego komina. Koło drzwi, wielka ławka znajdowała się między dwoma olbrzymiemi przewierścieniami, czerwonemi od kwiatów o balsamicznej woni. Zaledwie widać było mury pod liśćmi wina i pod girlandami z róż i jaśminu, rosnącemi swobodnie i bez ładu. Obojętni na te sielskie ozdoby, mieszkańcy nie troszczyli się o nie zupełnie, zostawiając naturze jej dziewiczy i swawolny wdzięk. Pieluszki zawieszone na krzaku porzeczki schły na słońcu. Był tam kot przycupnięty na maszynie do gremplowania lnu; poniżej mosiężny świeżo wyszorowany kociołek leżał wśród obierzyn ziemniaków. Z drugiej strony domu, Rafael spostrzegł ogrodzenie z suchych cierni, zapewne mające bronić ludziom dostępu do warzywa i owoców. Tu — zdawało się — świat się kończył. Mieszkanie to podobne było do owych gniazd ptaszych, zmyślnie umocowanych w załomie skały, kunsztownych i niedbałych zarazem. Była to natura szczera i dobra, sielskość prawdziwa ale poetyczna, ponieważ kwitła o tysiąc mil od naszych wyczesanych poezji, nie była podszyta żadną ideą, wiodła się jedynie z samej siebie jako istny tryumf przypadku. W chwili gdy Rafael przybył, słońce rzucało swoje promienie od prawej ku lewej, podnosiło barwy roślinności, stroiło w czary światła i w kontrasty cienia szarożółte tło skał, rozmaitą zieleń liści, niebieskie, czerwone lub białe masy kwiatów, pnące się rośliny i ich kielichy, miękki aksamit mchów, purpurowe grona owoców, zwłaszcza zaś przejrzystą taflę wody, w której odbijały się wiernie granitowe wierzchołki, drzewa, domy i niebo. W tym rozkosznym obrazie wszystko miało swój blask, od błyszczącej miki aż do kępek trawy ukrytych w łagodnym półmroku; wszystko było harmonijne dla oczu: i łaciata krowa o lśniącej sierści, i wątłe rośliny wodne zwisające frendzlami nad falistym brzegiem, gdzie brzęczały owady strojne w lazur lub szafir, i korzenie drzew niby włosy przyprószone piaskiem, wieńczące bezkształtną twarz z kamyków. Ciepłe wonie wody, kwiatów i grot, przenikające to samotne ustronie, dały Rafaelowi wrażenie niemal rozkoszy. Majestatyczną ciszę, która panowała w tym gaiku, zapomnianym może w rejestrach poborcy, przerwało nagłe szczekanie psów. Krowy obróciły głowy ku przybyszowi, ukazały Rafaelowi swoje wilgotne pyski i zaczęły szczypać trawę przyjrzawszy mu się tępo. Zawieszone na skale niby czarami, koza i jej koźlę przybiegły w podskokach i ułożyły się na płycie granitowej w pobliżu Rafaela, zdając się go pytać wzrokiem. Szczekanie psów wywabiło na dwór tłustego dzieciaka, który stanął z otwartą buzią; potem nadszedł starzec o siwych włosach, średniego wzrostu. Dwie te istoty były w harmonji z krajobrazem, powietrzem, kwiatami i domem. Zdrowie przelewało się w tej bujnej naturze; starość i dziecięctwo były tam piękne; była w tych wszystkich typach istnienia jakaś pierwotna beztroska, bezmyślność szczęścia urągająca naszym filozoficznym kazaniom i lecząca serce z jego sztucznych namiętności. Starzec był z typu owych modeli ulubionych męskiemu pendzlowi Schnetza: ogorzała twarz o licznych zmarszczkach które zdawały się twarde w dotknięciu, prosty nos, wydatne policzki z czerwonemi żyłkami niby stary liść winny, budowa koścista, wszystkie znamiona siły nawet tam gdzie siła zanikła; ręce zgrubiałe — mimo że już nie pracowały — porośnięte białym i rzadkim włosem. Postawa jego, postawa prawdziwie wolnego człowieka pozwalała zgadywać, że we Włoszech zostałby może rozbójnikiem dla miłości swej cennej swobody. Chłopiec, prawdziwe dziecko góralskie, miał czarne oczy zdolne patrzeć w słońce bez zmrużenia, płeć bronzową, ciemne włosy w nieładzie. Był zwinny i pewny w ruchach jak ptak; przez dziury lichej odzieży wyglądało jędrne i białe ciało. Obaj stali w milczeniu koło siebie, ożywieni tem samem uczuciem, wyrażając fizjognomją zupełną tożsamość ich jednako bezczynnego życia. Starzec przejął igraszki dziecka a dzieciak usposobienie starca, jakgdyby mocą paktu między dwiema słabościami, między siłą bliską swego końca a siłą bliską rozkwitu. Niebawem kobieta mająca około lat trzydziestu zjawiła się w progu. Idąc, przędła. Była to Owernjatka, z twarzą rumianą, wesołą i otwartą, z białemi rękami, z fizjognomją Owernjatki, postawą Owernjatki, czepkiem i suknią Owernjatki, bujną piersią Owernjatki, a także i jej mową; doskonałe wcielenie tej ziemi, jej pracowitych obyczajów, ciemnoty, oszczędności, serca; — wszystko to w niej było.
Pozdrowiła Rafaela, wdali się w rozmowę. Psy uspokoiły się, starzec usiadł na ławce w słońcu, a dziecko szło za matką wszędzie gdzie się obróciła, milczące ale wsłuchane, przyglądające się obcemu.
— Nie boicie się tu, matusiu?
— I czegóż mielibyśmy się bać, panoczku? Kiedy zatarasujemy wejście, któżby tu wlazł? Zresztą, rzekła, wprowadzając margrabiego do izby, i cóżby złodzieje mieli nam tu brać?
Wskazała poczerniałe od dymu ściany, na których za całą ozdobę znajdowały się owe niebiesko, czerwono i zielono kolorowane obrazki, przedstawiające Śmierć Kredytu, Mękę Zbawiciela i Grenadjerów Gwardji Cesarskiej; dalej stare orzechowe łóżko z kolumienkami, stół o wygiętych nogach, zydle, dzieża na chleb, słonina wisząca u sufitu, sól w garnku, piec; na kominku pożółkłe malowane gipsy. Wychodząc z domu, Rafael ujrzał wśród skał człowieka, który trzymał w ręku motykę i który, pochylony, ciekawie spoglądał ku domowi.
— To mój chłop, panoczku, rzekła Owernjatka z poufałym uśmiechem wieśniaczki; robi tam w górze w polu.
— A ten starzec to wasz ojciec?
— Z przeproszeniem pańskiem, to dziadek mojego chłopa. Jak go pan tutaj widzi, ma sto dwa lat. I ot, niedawno zaprowadził piechotą naszego malca do Clermont! O, to był silny mężczyzna; teraz nic tylko śpi, pije i je. Bawi się zawsze z naszym małym. Czasem malec wyciągnie go w góry; pomalutku, ale idzie.
W jednej chwili Rafael postanowił żyć między tym starcem a dzieckiem, oddychać ich atmosferą, jeść ich chleb, pić ich wodę, spać ich snem, wytworzyć sobie ich krew w żyłach. Kaprys umierającego! Stać się niby ostrygą na tej skale, ocalić swoją skorupę na kilka dni dłużej usypiając śmierć, stało się dlań arcytypem indywidualnej moralności, istotną formułą ludzkiego istnienia, pięknym ideałem życia, jedynego życia, prawdziwego życia. Serce jego wypełnił głęboki egoizm, w którym grzebie się świat. W jego oczach nie było już świata, świat przeszedł cały w niego. Dla chorych świat zaczyna się u wezgłowia a kończy się w nogach ich łóżka. Ten krajobraz stał się łóżkiem Rafaela.
Któż, bodaj raz w życiu, nie śledził kroków i krzątania się mrówki, nie wsuwał słomki w jedyny otwór którym oddycha ślimak, nie śledził lotu ważki, nie podziwiał tysiąca żyłek, zabarwionych jak róża katedry gotyckiej, które się odcinają na czerwonem tle liścia dębiny? Któż nie przyglądał się długo z rozkoszą śladom deszczu i słońca na łupkowym dachu, lub też nie wpatrywał się w krople rosy, w płatki kwiatów, w rozmaite kształty ich kielichów? Kto nie zamknął się w owych cielesnych marzeniach, leniwych a pełnych treści, bez celu a mimo to wiodących do jakiejś myśli? Któż wreszcie nie prowadził życia dziecka, życia próżniaka, życia dzikiego człowieka bez jego trudów? Tak żył Rafael przez szereg dni, niedbale, bez pragnień, czując wyraźne polepszenie, jakiś dobrobyt cielesny, który uśmierzył jego niepokoje, ukoił cierpienia. Wspinał się na skały i siadał na jakimś szczycie, z którego oczy jego obejmowały niezmiernie rozległy krajobraz. Tam pozostawał całe dni niby roślina na słońcu, jak zając w swojem legowisku. Lub też, oswajając się z życiem roślinności, z kaprysami nieba, śledził postępy wszystkich spraw, na ziemi, w wodzie i w powietrzu. Starał się zespolić z wewnętrznym rytmem tej przyrody, utożsamić się z jej biernem posłuszeństwem tak doskonale, aby wejść pod despotyczne i zachowawcze prawo, władnące istnieniami pozbawionemi woli. Nie chciał już dźwigać samego siebie. Podobny owym dawnym zbrodniarzom, którzy, ścigani przez trybunały, byli ocaleni o ile schronili się w cieniu ołtarza, próbował wślizgnąć się w sanktuarjum życia. Udało mu się stać integralną częścią tej szerokiej i potężnej rodzajności: zespolił się z odmianami pogody, wmieszkał się we wszystkie rozpadliny skał, poznał obyczaje i nawyki każdej rośliny, zbadał porządek wód, ich rozmieszczenie, zaznajomił się ze zwierzętami; słowem zrósł się z tą ożywczą ziemią tak doskonale, że poniekąd podchwycił jej duszę i przeniknął tajemnice. Dla niego, nieprzeliczone kształty wszystkich królestw były rozwinięciem tej samej substancji, kombinacją tego samego ruchu, szerokim oddechem olbrzymiej istoty, która działała, myślała, chodziła, rosła, i z którą on chciał rosnąć, chodzić, myśleć, działać. Fantastycznie zmięszał swoje życie z życiem tej skały, wrósł w nią. Dzięki temu tajemniczemu iluminizmowi, temu sztucznemu ozdrowieniu, podobnemu do owych dobroczynnych majaczeń jakie natura zsyła iżby były odpoczynkiem w cierpieniu, Valentin kosztował rozkoszy drugiego dziecięctwa w pierwszych chwilach swego pobytu w tem lubem ustroniu. Żył tam odkrywając drobiazgi, podejmując tysiąc rzeczy a nie kończąc żadnej, zapominając nazajutrz o wczorajszych projektach; zbywszy troski, czuł się szczęśliwy, myślał że jest ocalony. Pewnego rana został przypadkiem w łóżku aż do południa, zatopiony w swem marzeniu utkanem z jawy i ze snu, które daje rzeczywistości pozory złudy a majakom plastykę prawdziwego istnienia, kiedy nagle, nie wiedząc zrazu czy to dalszy ciąg snu, usłyszał pierwszy raz biuletyn swego stanu zdrowia dany przez gospodynię Jonatasowi, który, jak codziennie, przyszedł ją pytać o pana. Owernjatka myślała z pewnością że Rafael jeszcze śpi, i nie zniżyła djapazonu swego góralskiego głosu.
— Et, ani lepiej ani gorzej, mówiła. Znów kaszlał całą noc, tak że człek myślał, że już ducha wyzionie. Kaszle, pluje to dobre panisko, że aż litość bierze. Pytamy się, z moim chłopem, skąd on bierze siłę żeby tak kaszlać. To serce się kraje. Co on ma za takie piekielne choróbsko? Co dobrze to z nim nie jest, o, nie! Zawsze mnie strach zbiera, że rano go zastanę nieżywego w łóżku. Blady jest jak ten panjezusik z wosku! Widzę go przecież jak wstaje, hej! to biedne ciało to biedne ci jak szczapa. I czuć go już też nie dobrze, uczciwszy uszy. A on ani dba o to, goni i goni jakby miał zdrowie na przedaż. Twardy człek z tem wszystkiem, ani się poskarży! Ale poprawdzie, lepiejby mu było leżeć w ziemi niż chodzić po łące, bo strasznie nieborak się wycierpi! Ja mu tego nie życzę, rozumie pan, nie nasz interes w tem. Ale choćby nam i nie dawał tyle co daje, i takbym go lubiła; nie o te pieniądze chodzi. Och, Boże, ciągnęła, to tylko te Paryżany mają takie pieskie choróbska! Skąd oni to biorą? Biedne chłopaczysko! To pewna, że się to dobrze nie skończy. Ta frybra, widzi pan, to go zjada, żre, niszczy! On się tego nie domyśla, on o tem nie wie. Nie widzi nic... Nie trzeba płakać dlatego, panie Jonatasie. Trza sobie powiedzieć, że to szczęście dla niego będzie już nie cierpieć. Powinienby pan odprawić za niego nowennę. Widywałam jak taka nowenna bardzo dobrze skutkowała. Ba, jabym zapłaciła piękną świeczkę do kościoła aby ocalić takie poczciwe stworzenie, takie dobre panisko, czysty baranek wielkanocny...
Rafael miał już za mało głosu aby móc się dać słyszeć, musiał tedy cierpieć to okropne gadulstwo. Jednakże gniew wygnał go z łóżka; ukazał się w progu.
— Stary łotrze, krzyknął na Jonatasa, chcesz więc mnie zamordować?
Wieśniaczka myślała że zobaczyła upiora i uciekła.
— Zabraniam ci, ciągnął Rafael, zaprzątać się mojem zdrowiem.
— Tak, panie margrabio, odparł stary sługa ocierając łzy.
— I najlepiej uczynisz na przyszłość nie przychodząc tu bez mego rozkazu.
Jonatas usłuchał; ale nim odszedł, obrzucił margrabiego wiernem i współczującem spojrzeniem, w którem Rafael wyczytał wyrok śmierci. Zniechęcony, uświadomiony naraz co do swego stanu, Valentin usiadł na progu, założył ręce i spuścił głowę. Jonatas, przerażony, zbliżył się do pana.
— Panie...
— Precz! precz! krzyknął chory.
Następnego ranka, Rafael, wspiąwszy się na skały, usiadł w zarosłej mchem rozpadlinie, skąd mógł widzieć wąską dróżkę, prowadzącą z miejscowości kąpielowej do jego schronienia. U stóp skały ujrzał Jonatasa znów rozmawiającego z Owernjantką. Jakaś złośliwa siła tłómaczyła mu potrząsania głową, rozpaczliwe gesty, okrutną prostotę tej kobiety, przyniosła mu z wiatrem nieszczęsne słowa. Zdjęty grozą, uciekł na najwyższe szczyty i został tam do wieczora, nie mogąc wygnać posępnych myśli tak nieszczęśliwie zbudzonych w jego sercu ową okrutną troskliwością jakiej był przedmiotem. Naraz, wieśniaczka sama wyrosła przed nim niby cień w cieniu wieczora; spódnica jej w białe i czarne prążki zamajaczyła w jego wyobraźni niby wyschnięte żebra szkieletu.
— Idzie już chłód wieczorny, rzekła. Jeśli pan tu zostanie, dojdzie pan tu jak ulęgałka. Trzeba wracać. To niezdrowo oddychać rosą, do tego nic pan nie jadł od rana...
— Kroćset djabłów! wykrzyknął, stara wiedźmo, zostaw mnie, daj mi żyć jak mi się podoba, albo stąd zmykam! Już dość że mi kopiesz dół co rano, przynajmniej nie kop mi go pod wieczór...
— Panu, dół? Ja panu kopię dół! Gdzież niby ten pański dół? Toć jabym pana chciała widzieć krzepkim jak nasz ojciec, a nie w dole. Dół, et! zawsze nam dość wcześnie do dołu...
— Dość! rzekł Rafael.
— Niech pan się mnie chwyci pod ramię.
Uczucie, które człowiek znosi najtrudniej, to litość, zwłaszcza kiedy na nią zasługuje. Nienawiść to coś pobudzającego, daje żyć, rodzi zemstę; litość natomiast zabija, osłabia jeszcze naszą słabość. Jestto zło w obleśnej formie, wzgarda pod tkliwością, albo tkliwość pod zniewagą. Rafael znalazł w stuletnim starcu litość tryumfującą, w dziecku litość ciekawą, u kobiety litość natrętną, u jej męża litość interesowną; ale pod jakąkolwiek formą objawiało się to uczucie, zawsze było brzemienne śmiercią. Poeta robi ze wszystkiego poemat, straszliwy albo radosny, wedle obrazu który go uderzy; jego namiętna dusza odtrąca łagodne odcienie i wybiera zawsze żywe i jaskrawe kolory. Litość ta wydała w sercu Rafaela straszliwy poemat żałoby i melancholji. Nie pomyślał z pewnością o szczerości naturalnych uczuć, kiedy zapragnął zbliżyć się do natury. Kiedy myślał że jest sam pod drzewem, zmagając się z uporczywym kaszlem, który zostawiał go zawsze do ostatka wyprutym z sił, widział nagle błyszczące oczy małego chłopca, postawionego na czatach w zaroślach; chłopak przyglądał mu się z ową dziecięcą ciekawością, w której jest tyleż drwin co przyjemności z jakąś nieokreśloną domieszką okrucieństwa. Straszliwe: Bracie, trzeba umrzeć trapistów, zdawało się nieustannie wypisane w oczach wieśniaków, wśród których żył Rafael; nie wiedział czego się bardziej lękać, ich naiwnych odezwań czy ich milczenia; wszystko go w nich krępowało. Jednego rana ujrzał dwóch czarno ubranych ludzi, którzy krążyli dokoła niego obwąchując go niejako i oglądając ukradkiem; poczem, udając że zaszli tu spacerem, zadali mu parę zdawkowych pytań, na które odpowiedział krótko. Poznał w nich lekarza i proboszcza z miejscowości klimatycznej, zapewne przysłanych przez Jonatasa, wezwanych przez gospodarzy lub ściągniętych zapachem bliskiej śmierci. Ujrzał w tej chwili własny kondukt, usłyszał śpiewy księży, policzył świece. Piękności tej bujnej natury, na której łonie mniemał iż odnalazł życie, jawiły mu się już tylko poprzez krepę. Wszystko co wprzód zwiastowało mu długie życie, obecnie przepowiadało mu bliską śmierć. Nazajutrz wyjechał do Paryża, skąpany w melancholijnych i serdecznie żałosnych życzeniach swoich gospodarzy.
Po całonocnej podróży obudził się w jednej z najweselszych dolin w Bourbonnais, której horyzonty i widoki tańczyły przed nim, szybko unoszone niby mgliste obrazy snu. Natura roztaczała się jego oczom z okrutną zalotnością. Tu Allier rozwijał wśród bujnego krajobrazu swą płynną i lśniącą wstęgę; dalej sioła, skromnie ukryte w gardzieli żółtawych skał, ukazywały wieże swoich kościółków; to znów, w małej dolince, młyny jawiły się nagle po jednostanych winnicach; a wciąż przesuwały się powabne zameczki, wioski wiszące u skał lub drogi wysadzane majestatycznemi topolami; wreszcie Loara i jej długie djamentowe płachty zalśniły wśród złotego piasku. Czary bez końca! Natura rozigrana, żywa jak dziecko, ledwie zdolna pomieścić w sobie miłość i jurność czerwcową, ściągała nieodparcie zgasłe spojrzenia chorego. Zaciągnął żaluzje w karecie i starał się usnąć. Wieczorem — minął już Cosne — obudziła go wesoła muzyka, znalazł się w pełni zabawy wiejskiej. Poczta mieściła się tuż koło rynku. Podczas gdy pocztyljoni przeprzęgali konie, ujrzał rozbawioną ludność oddającą się tańcom, dziewczyny strojne kwiatami, ładne, pełne pokusy, ożywioną młodzież, potem gęby starych wieśniaków radośnie zaczerwienione winem. Małe dzieci dokazywały, stare baby gawędziły wśród śmiechów; wszystko miało swą wymowę, uciecha malowała się nawet w strojach i w zastawionych stołach. Plac i kościół miały radosną fizjognomję; dachy, okna, drzwi nawet, wyglądały również odświętnie. Podobny umierającym, drażliwym na najlżejszy hałas, Rafael nie mógł zdławić przekleństwa ani też pragnienia aby nakazać milczenie tym skrzypkom, zmieść ten ruch, zgłuszyć ten gwar, rozpędzić tę urągającą mu wesołość. Zgnębiony wsiadł do powozu. Kiedy znów spojrzał na plac, ujrzał że radość pierzchła, wieśniaczki rozbiegły się a ławki opustoszały. Na trybunie dla orkiestry, ślepy grajek rzempolił dalej na klarynecie hałaśliwą melodję. Ta muzyka bez tańca, ten samotny starzec o pomarszczonej twarzy, w łachmanach, z rozwianemi włosami, w cieniu lipy, to był niby fantastyczny obraz życzenia Rafaela. Padał strumieniami ulewny deszcz czerwcowy, który rodzi się z chmur naładowanych elektrycznością i ustaje równie szybko. Była to rzecz tak naturalna, że Rafael, ujrzawszy na niebie parę białych chmurek unoszonych wiatrem, nie pomyślał nawet o tem aby spojrzeć na swój jaszczur. Wtulił się w kąt powozu, który niebawem potoczył się drogą.
Nazajutrz znalazł się u siebie, w swoim pokoju, przy kominku. Kazał rozpalić wielki ogień, zimno mu było. Jonatas przyniósł listy, wszystkie były od Pauliny. Otworzył pierwszy bez pośpiechu, rozwinął tak jakgdyby to był papier z jakiemś wezwaniem płatniczem. Przeczytał pierwsze zdanie:
„Wyjechałeś! Ależ to ucieczka, Rafaelu mój... Jakto! nikt nie może mi powiedzieć gdzie jesteś? A jeśli ja nie wiem, któż będzie wiedział?...”
Nie ciekawy dalszego ciągu, wziął obojętnie listy i rzucił je w ogień, patrząc okiem bez blasku i ciepła na igraszki płomienia, który skręcał pachnący papier, obracał go, zwęglał, trawił.
Szczątki listów potoczyły się na popiół, pozwalając mu dojrzeć urywki nawpół spalonych zdań, słów i myśli, które machinalnie, jakby dla rozrywki, odczytywał w płomieniu.
„Siedzę u twoich drzwi... czekam... Kaprys... jestem posłuszna... Rywalki... ja, nie!... twoja Paulina... kocha... już nie Paulina?... Gdybyś mnie chciał opuścić, nie rzucałbyś mnie... Wiekuista miłość... Umrzeć...”
„...Szemrałam, pisała Paulina, ale nie skarżyłam się, Rafaelu! Zostawiając mnie zdala od siebie, chciałeś mi zapewne odjąć brzemię jakiejś zgryzoty. Któregoś dnia zabijesz mnie może, ale zbyt jesteś dobry aby mi dać cierpieć. Proszę cię więc, nie odjeżdżaj już w ten sposób. Wierzaj, ja mogę znieść największe męki, ale przy tobie. Zgryzota, którą tybyś widział, nie byłaby już zgryzotą: noszę w sercu o wiele więcej miłości niż ci okazałam. Mogę wszystko znieść, wyjąwszy płakać zdala od ciebie i nie wiedzieć co ty...
Rafael połołożył na kominku ten zczerniały w płomieniu szczątek listu, poczem rzucił go nagle w ogień. Ten papier był zbyt żywym obrazem jego miłości i jego nieszczęsnego życia.
— Idź po pana Bianchon, rzekł do Jonatasa.
Horacy przybył i zastał Rafaela w łóżku.
— Mój drogi, czy możesz mi sporządzić napój lekko zaprawny opium, któryby mnie utrzymywał w nieustannej senności, ale tak aby stały użytek tego środka nie wyrządził mi szkody?
— Nic łatwiejszego, odparł wtedy doktór; ale trzebaby wstawać bodaj na kilka godzin w dniu, aby jeść.
— Kilka godzin? przerwał Rafael, nie, nie! najwyżej na godzinę.
— Co ty chcesz osiągnąć? spytał Bianchon.
— Spać, to jeszcze żyć! odparł chory. — Nie wpuszczaj nikogo, choćby to była panna Paulina de Vitschnau! rzekł Valentin do Jonatasa, podczas gdy lekarz pisał receptę.
— I cóż, panie Horacy, czy jest jeszcze nadzieja? spytał stary sługa młodego doktora odprowadzając go do drzwi.
— Może ciągnąć jeszcze długo, albo umrzeć dziś wieczór. Szanse życia i śmierci są równe. Nic nie rozumiem, odparł lekarz czyniąc gest zniechęcenia. Trzeba go rozrywać.
— Rozrywać! panie doktorze, pan go nie zna. Niedawno temu zabił człowieka i ani mrugnął!!.. Nic go nie rozerwie.
Rafael przebył kilka dni zanurzony w nicości swego sztucznego snu. Dzięki materjalnemu działaniu, jakie wywiera opium na naszą niematerjalną duszę, człowiek ten o tak potężnej wyoraźni zniżył się do poziomu gnuśnych żyjątek, które pleśnieją w głębi lasów, podobne do szczątków roślinnych, nie czyniąc kroku aby pochwycić łatwą zdobycz. Zgasił nawet światło na niebie, słońce nie wschodziło dlań już. Około ósmej wieczór wstawał z łóżka; nie mając jasnej świadomości swego istnienia, zaspakajał głód, poczem kładł się z powrotem. Godziny jego, zimne i pomarszczone, przynosiły mu jedynie mgliste obrazy, majaki światła i cienie na mrocznem tle. Zagrzebał się w głębokiem milczeniu, w zaprzeczeniu ruchu i inteligencji. Jednego wieczora obudził się o wiele później niż zazwyczaj i nie zastał obiadu. Zadzwonił na Jonatasa.
— Możesz sobie odejść, rzekł. Dałem ci majątek, będziesz miał szczęśliwą starość; ale nie pozwolę ci igrać z mojem życiem. Jakto, nędzniku! Jestem głodny. Gdzie mój obiad? odpowiedz!
Jonatas uśmiechnął się z zadowoleniem, wziął świecę, której płomień migotał w głębokim mroku olbrzymich apartamentów pałacowych, zaprowadził swego pana, który znów stał się automatem, do obszernej sieni i otworzył nagle drzwi. Rafael stanął zalany światłem, olśniony, zaskoczony niesłychanem widowiskiem. Świeczniki obciążone świecami, najrzadsze kwiaty z cieplarni, stół błyszczący od srebra, złota, perłowej masy, porcelany; królewska uczta, dymiąca apetycznemi daniami, łechcąca podniebienie. Ujrzał tłum przyjaciół w otoczeniu strojnych i czarujących kobiet z odkrytemi piersiami, obnażonemi ramionami, z włosami pełnemi kwiatów, z błyszczącemi oczyma, każda w innym typie, drażniąca pod rozkosznem przebraniem. Jedna uwydatniła ponętne kształty irlandzkim kubraczkiem; druga miała na sobie lubieżną baskinę andaluzyjską; ta, nawpół naga, jako Djana Łowczyni; ta znów, skromna i pełna miłości, w kostjumie panny de la Vallière: wszystkie jednako chętne do szału i upojeń! Oczy biesiadników błyszczały radością, miłością, rozkoszą. W chwili gdy martwa twarz Rafaela pojawiła się we drzwiach, buchnął nagły okrzyk, szybki, migotliwy jak promienie tej improwizowanej biesiady. Głosy, zapachy, światło, te porywająco piękne kobiety, podziałały na wszystkie jego zmysły, obudziły jego żądzę. Rozkoszna muzyka ukryta w sąsiednim salonie pokryła strumieniem harmonji ten upajający zgiełk i dopełniła osobliwej wizji. Rafael uczuł, iż rękę jego ściska pieściwa dłoń, dłoń kobiety, której świeże i białe ramiona wyciągały się aby go utulić, dłoń Akwiliny. Zrozumiał, że ten obraz nie był mglisty i urojony jak ulotne orazy jego wyblakłych snów, wydał straszliwy krzyk, zamknął nagle drzwi i uderzył służącego w twarz:
— Potworze, poprzysiągłeś tedy mnie uśmiercić! krzyknął.
Następnie, drżąc cały od niebezpieczeństwa jakie mu groziło, znalazł siły aby się dostać do pokoju, wypił silną dawkę snu i położył się.
— Cóż u licha! mruknął Jonatas podnosząc się, toć pan Bianchon nakazał aby go rozrywać.
Była blisko północ. O tej godzinie, Rafael, przez jeden z owych fizjologicznych kaprysów, które stanowią zdumienie i rozpacz medycyny, jaśniał we śnie dziwną pięknością. Żywy rumieniec barwił blade policzki. Czoło, pełne wdzięku jak czoło młodej dziewczyny, płonęło geniuszem. Życie kwitło na tej spokojnej i wypoczętej twarzy. Rzekłbyś dziecię uśpione pod skrzydłem matki. Spał dobrym snem; koralowe usta falowały równym i czystym oddechem, uśmiechał się, przeniesiony z pewnością w marzeniu w jakieś piękne istnienie. Może miał sto lat, może jego wnuki życzyły mu długiego życia; może, siedząc na prostej ławce, w słońcu, w zieleni, widział jak prorok, z wysokiej góry, ziemię obiecaną w dobroczynnej oddali...
— Jesteś więc?
Słowa te, wymówione srebrnym głosem, rozprószyły mgliste kształty jego snu. Przy blasku lampy ujrzał siedzącą na łóżku Paulinę, ale Paulinę wypięknioną przez rozłąkę i ból. Rafael zdumiał się na widok tej twarzy, białej jak płatki wodnego kwiatu, która, w obramieniu długich czarnych włosów, zdawała się w mroku jeszcze bielsza. Łzy wypisały na jej policzkach swą błyszczącą kolej, i wisiały na nich gotowe spaść przy najlżejszym ruchu. Ubrana biało, z pochyloną głową i ledwo dotykając łóżka, była tam niby anioł który zstąpił z nieba, niby zjawa, którą jedno skinienie może zdmuchnąć.
— Ach! zapomniałam wszystkiego! wykrzyknęła w chwili gdy Rafael otworzył oczy. Mam głos jedynie poto aby ci powiedzieć: jestem twoja! Tak, moje serce jest tylko miłością. Och, nigdy, aniele mego życia, nie byłeś tak piękny. Oczy twoje strzelają piorunem... Ale zgaduję wszystko, tak. Byłeś szukać zdrowia zdala odemnie, bałeś się mnie... A więc...
— Idź, idź! zostaw mnie! odparł wreszcie Rafael głucho. Ależ idź-że! Jeżeli tutaj zostaniesz, umrę. Czy chcesz patrzeć na moją śmierć?
— Umrzeć! odparła. Czyż ty możesz umrzeć bezemnie? Umrzeć, ależ ty jesteś młody! Umrzeć, ależ ja cię kocham! Umrzeć! dodała głębokim i złamanym głosem ujmując namiętnym ruchem jego ręce... Zimne! rzekła. Czy to złudzenie?
Rafael wyciągnął z pod poduszki płatek swego jaszczura, cienki i mały jak płatek barwinka, i pokazując go rzekł:
— Paulino, piękny obrazie mego życia, pożegnajmy się.
— Pożegnać? odparła zdziwionym głosem.
— Tak. To jest talizman, który spełnia moje życzenia i wciela moje życie. Patrz, ile mi go zostało. Jeżeli jeszcze na mnie spojrzysz, umrę...
Młoda kobieta myślała że Valentin oszalał, wzięła talizman i poszła pod lampę. Oświecona migotliwym promieniem, który padał równocześnie na Rafaela i na talizman, przyjrzała się nader bacznie i twarzy kochanka i ostatniej cząstce czarodziejskiej skóry. Na widok Pauliny, pięknej grozą i miłością, Rafael nie władał już swą myślą: wspomnienia rozkosznych scen i upajających szałów namiętności zwycieżyły w jego oddawna uśpionej duszy i obudziły się w niej niby źle zgaszony ogień.
— Paulino, pójdź!... Paulino!..
Straszliwy krzyk dobył się z gardła młodej kobiety, oczy jej rozszerzyły się, brwi, gwałtownie ściągnięte niewymownym bólem, rozsunęły się ze zgrozą. Czytała w oczach Rafaela owo wściekłe pożądanie będące niegdyś przedmiotem jej dumy; ale, w miarę jak to pragnienie rosło, skóra, kurcząc się, łechtała jej rękę. Bez zastanowienia uciekła do sąsiedniego pokoju, zatrzaskując drzwi.
— Paulino! Paulino! krzyczał umierający biegnąc za nią, kocham cię, ubóstwiam, pragnę!... Przeklinam cię, jeśli mi nie otworzysz! Chcę umrzeć twoim!
Znalazłszy niezwykłą siłę, ostatni błysk życia, wywalił drzwi i ujrzał swą kochankę wpół nagą tarzającą się na kanapie. Paulina napróżno siliła się przebić; chcąc znaleźć rychłą śmierć, próbowała się udusić szalem.
— Jeżeli ja umrę, on będzie żył! powtarzała, siląc się zacisnąć węzeł.
Włosy jej rozsypały się, ramiona były nagie, strój w nieładzie... W tej walce ze śmiercią, z oczyma we łzach, z rozpłomienioną twarzą, wijąc się w straszliwej rozpaczy, odsłaniała pijanemu miłością Rafaelowi tysiące powabów które podsycały jego szał; rzucił się na nią niby drapieżny ptak, rozdarł szal i chciał ją wziąć w ramiona.
Umierający szukał słów, aby wyrazić żądzę która pożerała wszystkie jego siły, ale znalazł jedynie zdławione rzężenia w piersi, której każdy oddech wżerał się wgłąb i zdawał się wychodzić z trzewiów. Wreszcie, nie mogąc już dobyć głosu, ugryzł Paulinę w pierś. Zjawił się Jonatas przerażony krzykami, i silił się wydrzeć młodej dziewczynie trupa nad którym przycupnęła w kącie.
— Czego chcesz? rzekła. Jest mój, zabiłam go, czyż nie przepowiedziałam tego!




  1. Jaszczur, po francusku chagrin.
  2. Słynny cytat z Moliera.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.