Przejdź do zawartości

Jaszczur/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Jaszczur
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Akademicka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. La peau de chagrin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II. KOBIETA BEZ SERCA.

Przetrwawszy chwilę w milczeniu, Rafael uczynił niedbały gest i rzekł:
— Nie wiem, doprawdy, czy nie trzeba przypisać oparom wina i ponczu tej jakiejś jasności wzroku, która pozwala mi objąć w tej chwili całe moje życie, niby obraz w którym wiernie są oddane postacie, barwy, cienie, światła, półtony... Ta poetycka gra mojej wyobraźni nie dziwiłaby mnie, gdyby jej nie towarzyszył jakiś odcień wzgardy dla moich minionych cierpień i radości. Widziane na odległość, życie moje jakgdyby kurczy się wskutek pewnego zjawiska psychicznego. Ową długą i powolną mękę, która trwała dziesięć lat, da się dziś oddać w kilku zdaniach, w których cierpienie będzie już tylko myślą a przyjemność filozoficzną refleksją. Rozumuję zamiast czuć...
— Jesteś nudny jak komentarz do paragrafu, wykrzyknął Emil.
— Być może, odparł Rafael spokojnie. Toteż, aby nie nadużywać twoich uszu, oszczędzę ci pierwszych siedmnastu lat mego życia. Aż do tej pory, żyłem jak ty, tysiąc innych, owem życiem konwiktu, którego urojone niedole i rzeczywiste uciechy stanowią czar naszych wspomnień: piękne życie, na którego prace spoglądamy z lekceważeniem, a które wszakże nauczyło nas pracować...
— Przejdź do dramatu, rzekł Emil z miną pół-komiczną a pół-żałosną.
— Kiedym opuścił kolegjum, ciągnął Rafael prosząc gestem o pozwolenie mówienia dalej, ojciec ujął mnie w karby surowej dyscypliny, pomieścił mnie w pokoju przylegającym do jego gabinetu; kładłem się spać o dziewiątej wieczór a wstawałem o piątej rano. Ojciec życzył sobie abym porządnie przeszedł prawo; chodziłem równocześnie na kursa i do adwokata; ale zajęcia moje były tak ściśle zamknięte w prawidłach czasu i przestrzeni i ojciec żądał przy obiedzie tak ścisłego rachunku z...
— Co mnie to może obchodzić? przerwał Emil.
— Ech! niechże cię djabli porwą! odparł Rafael. W jakiż sposób zdołasz pojąć moje uczucia, jeżeli ci nie opowiam nieuchwytnych faktów które oddziałały na mą duszę, wycisnęły w niej piętno lęku i utrzymały mnie długo w młodzieńczej naiwności? Zatem, aż do dwudziestego pierwszego roku, uginałem się pod despotyzmem tak zimnym jak despotyzm reguły klasztornej. Aby ci objaśnić smutek mego życia, wystarczy może odmalować ci mego ojca: wysoki, szczupły i suchy mężczyzna, ostry profil, blada cera, zwięzły w słowach, dokuczliwy jak stara panna, drobiazgowy jak biurokrata. Ojcostwo jego bujało nad memi płochemi i radosnemi myślami i zamykało je niby pod słomianą kopułą. Kiedy się chciałem doń zbliżyć z miękkiem i tkliwem uczuciem, przyjmował mnie jak dzieciaka, który ma powiedzieć głupstwo; lękałem się go o wiele więcej niż kiedyś lękaliśmy się naszych nauczycieli, miałem dla niego zawsze ośm lat. Mam uczucie, że widzę go jeszcze przed sobą. W swoim bronzowym surducie, w którym trzymał się prosto jak świeca, podobny był do wędzonego śledzia, zawiniętego w brunatną okładkę pamfletu. Mimo to kochałem ojca: w gruncie był sprawiedliwy. Być może, surowość nie działa odpychająco, kiedy usprawiedliwia ją tęgi charakter, czystość obyczajów i kiedy kojarzy się zręcznie z dobrocią. Jeżeli ojciec nie zostawiał mnie nigdy samego, jeżeli, aż do dwudziestego roku, nie zostawił mi nigdy do rozporządzenia dziesięciu franków, dziesięciu głupich franków — olbrzymi skarb, którego daremnie upragnione posiadanie budziło we mnie marzenia o niewysłowionych roskoszach — starał się bodaj dostarczyć mi jakichś rozrywek. Zapowiedziawszy mi taką przyjemność na kilka miesięcy z góry, prowadził mnie do teatru, na koncert, na bal, gdzie spodziewałem się spotkać kochankę. Kochanka! to znaczyło dla mnie niezależność. Ale, nieśmiały i wstydliwy, nie posiadając jeszcze języka salonów i nie znając tam nikogo, wracałem do domu z sercem wciąż równie dziewiczem i równie wezbranem od pragnień. Potem, nazajutrz, okulbaczony przez ojca niby koń żołnierski, znów szedłem od rana do adwokata, na wykłady, do sądu. Chcieć zboczyć z jednostajnej drogi, jaką wytyczył mi ojciec, znaczyło narazić się na jego gniew; groził mi, że za pierwszem wykroczeniem wsadzi mnie jako majtka na statek płynący na Antylle. Toteż odczuwałem straszliwy lęk, kiedym się przypadkiem dał wciągnąć, na parę godzin, na jakąś rozrywkę. Wystaw sobie najbardziej nieokiełzaną wyobraźnię, serce wezbrane po brzegi miłością, duszę najtkliwszą, umysł najbardziej poetycki; wciąż w obliczu człowieka w najwyższym stopniu szorstkiego, żółciowego, oziębłego; słowem skojarz młodą dziewczynę ze szkieletem, a pojmiesz istnienie, którego ciekawe sceny mogę ci tylko opowiedzieć: plany ucieczki rozwiewające się na widok ojca, rozpacze ukojone snem; dławione pragnienia, posępne melancholje rozpraszające się w muzyce. Niedole moje parowały ze mnie w melodjach. Beethoven i Mozart byli często mymi dyskretnymi powiernikami. Dziś uśmiecham się przypominając sobie wszystkie przesądy, które niepokoiły moje sumienie w owej epoce niewinności i cnoty. Gdybym przekroczył próg restauracji, myślałbym że jestem zrujnowany. Kawiarnia przedstawiała się mej wyobraźni jako przybytek rozpusty, gdzie ludzie tracą honor i majątek. Co się tyczy ryzykowania pieniędzy w grze, trzebaby je mieć! Och! gdybym cię nawet miał uśpić, muszę ci opowiedzieć jedną z najstraszliwszych radości mego życia, jedną z owych radości zbrojnych szponami i zatapiających je nam w sercu jak rozpalone żelazo wpija się w bark skazańca. Byłem na balu u księcia de Navarreins, krewniaka mego ojca. Ale, iżbyś mógł dobrze zrozumieć moje położenie, dowiedz się, że miałem wytarte ubranie, koszlawe trzewiki, drelichowy krawat i znoszone rękawiczki. Zaszyłem się w kąt aby móc swobodnie jeść lody i przyglądać się ładnym kobietom. Ojciec spostrzegł mnie. Wiedziony myślą której nigdy nie odgadłem, tak bardzo oszołomił mnie ten akt zaufania, oddał pod moją pieczę swoją sakiewkę i klucze. O dziesięć kroków odemnie kilku mężczyzn grało. Słyszałem brzęk złota. Miałem dwadzieścia lat; marzyłem aby spędzić jeden cały dzień nurzając się w występkach mego wieku. Była to rozpusta ducha, której analogji nie znalazłoby się ani w kaprysach kurtyzany ani w marzeniach młodej panny. Od roku marzyłem siebie samego w wykwintnym stroju, w powozie, z piękną kobietą przy boku, z pańską miną, na obiedzie u Very’ego, wieczorem w teatrze... Zdecydowany byłem nie wrócić do ojca aż nazajutrz, ale uzbrojony intrygą bardziej zawiłą niż samo Wesele Figara i w której niepodobna byłoby mu się rozeznać. Oszacowałem całą tę rozkosz na pięćdziesiąt talarów. Czyż nie byłem jeszcze pod naiwnym urokiem studenckich wybryków? Schroniłem się tedy do buduaru, gdzie sam, z płonącemi oczyma, z drżącemi rękami, policzyłem ojcowskie pieniądze: sto talarów! Jakgdyby wywołane tą sumą, rozkosze mojej eskapady zjawiły się przedemną tańcząc jak makbetowe czarownice wkoło swego kotła, ale kuszące, drżące, urocze! Uczułem się zdecydowanym łajdakiem. Nie zważając ani na huczenie w uszach, ani na przyspieszone bicie mego serca, wziąłem dwie dwudziestofrankówki które widzę jeszcze! Daty na nich były zatarte, a twarz Bonapartego krzywiła się szyderczo. Włożywszy sakiewkę z powrotem do kieszeni, podszedłem do stołu gry, trzymając dwie sztuki złota w wilgotnej dłoni, i krążyłem dokoła graczy jak jastrząb nad kurnikiem. Dręczony nieopisanym lękiem, powiodłem dokoła siebie szybkie i bystre spojrzenie. Pewien że nikt znajomy mnie nie widzi, postawiłem za jakimś tłustym i jowialnym człowieczkiem, na którego głowie skupiłem więcej modłów i życzeń, niż się ich wznosi do nieba na morzu przez czas trzech nawałnic. Następnie, ze zdumiewającym jak na mój wiek instynktem zbrodni czy makiawelizmu, stanęłem koło drzwi, patrząc w salony i nie widząc nic. Dusza moja i moje oczy bujały dokoła nieszczęsnego zielonego sukna. Od tego wieczora datuje pierwsze fizjologiczne spostrzeżenie, któremu zawdzięczam ową przenikliwość pozwalającą mi podchwycić niektóre tajemnice naszej podwójnej natury. Stałem odwrócony plecami do stolika gdzie się rozgrywało moje przyszłe szczęście, szczęście o tyle może głębsze że było zbrodnicze; między dwoma graczami a mną znajdowało się kilka rzędów ludzi; szmer głosów nie pozwolił mi rozróżnić brzęku złota mięszającego się z tonami orkiestry. Mimo wszystkich tych przeszkód, siłą namiętności która ma przywilej zniesienia czasu i przestrzeni, zrozumiałem wyraźnie słowa graczy, znałem ich punkty, widziałem który z nich wyświęcił króla tak jakbym patrzał w ich karty; słowem, o dziesięć kroków od gry, bladłem od jej kaprysów. Naraz, ojciec przeszedł koło mnie, zrozumiałem wówczas słowa Pisma: „Duch Boży przeszedł przed jego obliczem!“ Wygrałem. Poprzez rój mężczyzn krążących dokoła graczy, podbiegłem do stołu, ślizgając się ze zwinnością węgorza, który się wymyka przez przerwane oczko siatki. Nerwy moje, dotąd boleśnie napięte, zadrgały radośnie. Byłem jak skazaniec, który, idąc na śmierć, spotkał króla. Przypadkowo jakiś pan w orderach zażądał czterdziestu franków których brakło. Niespokojne oczy spoczęły na mnie podejrzliwie, zbladłem, krople potu wystąpiły mi na czoło. Zbrodnia iż okradłem ojca wydała mi się sowicie pomszczona! Wówczas, poczciwy grubasek rzekł głosem zaiste anielskim: „Wszyscy ci panowie postawili“, i wypłacił czterdzieści franków. Podniosłem głowę i spojrzałem tryumfująco po graczach. Włożywszy do sakiewki ojca z powrotem złoto które z niej wziąłem, postawiłem znowuż mój zysk za tym godnym i zacnym panem, który dalej wygrywał. Z chwilą gdy się ujrzałem posiadaczem stu sześćdziesięciu franków, zawinęłem je w chusteczkę w ten sposób aby nie mogły ruszać się ani dzwonić w czasie powrotu do domu, i przestałem grać.
— Co robiłeś przy grze? spytał ojciec, gdyśmy siadali do dorożki.
— Przyglądałem się, odparłem drżący.
— Hm, odparł ojciec, nie byłoby nic nadzwyczajnego, gdybyś był zmuszony, przez ambicję, postawić parę groszy. W oczach światowych ludzi jesteś już dość dorosły aby mieć prawo popełniać głupstwa. Toteż nie miałbym ci za złe, Rafaelu, gdybyś był sięgnął do mojej sakiewki...
Nie odpowiedziałem. Skorośmy się znaleźli w domu, oddałem ojcu klucze i pieniądze. Wszedłszy do pokoju, wysypał złoto na kominek, policzył je, obrócił się do mnie dość łaskawie i rzekł czyniąc po każdem zdaniu mniej lub więcej długą i znaczącą przerwę:
— Mój synu, kończysz niebawem dwadzieścia lat. Jestem z ciebie zadowolony. Trzeba ci wyznaczyć pensję, chociażby poto aby cię nauczyć oszczędności, znajomości życia. Od dziś, będę ci dawał sto franków miesięcznie. Będziesz rozporządzał temi pieniędzmi jak zechcesz. Oto twój pierwszy kwartał, dodał głaszcząc palcami słupek złota jakby dla sprawdzenia kwoty.
Wyznaję, że już miałem rzucić się ojcu do nóg, oświadczyć mu że jestem opryszkiem, łajdakiem, gorzej jeszcze: kłamcą! Wstyd mnie powstrzymał. Chciałem go uściskać, odsunął mnie lekko.
— Teraz jesteś mężczyzną, moje dziecko, rzekł. To, co czynię, to prosta i słuszna rzecz, za którą nie powinieneś mi dziękować. Jeżeli mam prawo do twej wdzięczności, Rafaelu, ciągnął łagodnie ale z godnością, to za to że umiałem uchronić twą młodość od nieszczęść, które pożerają wszystkich młodych ludzi w Paryżu. Odtąd będziemy parą przyjaciół. Za rok zostaniesz doktorem prawa. Nabyłeś, nie bez pewnych przykrości i wyrzeczeń, gruntownych wiadomości oraz zamiłowania do pracy, tak niezbędnych dla ludzi powołanych do steru spraw. Trzeba abyś mnie zrozumiał, Rafaelu. Ja nie chcę zrobić z ciebie adwokata ani rejenta, ale męża Stanu, który mógłby się stać chlubą naszego biednego domu... Do jutra! dodał, odprawiając mnie zagadkowym gestem.
„Od tego dnia, ojciec wtajemniczył mnie szczerze w swoje projekty. Byłem jedynakiem, matkę straciłem od dziesięciu lat. Niegdyś, nie zadowalając się przywilejem orania ziemi ze szpadą przy boku, ojciec mój, głowa historycznego rodu niemal zapomnianego w Owernji, przybył do Paryża aby tam szukać szczęścia. Obdarzony tym sprytem, który, o ile towarzyszy mu energja, daje taką przewagę Francuzom z południa, doszedł, bez wielkich stosunków, do tego, iż zajął silną pozycję w samem sercu władzy. Rewolucja podcięła jego karjerę; ale zdołał zaślubić dziedziczkę wielkiego domu, i za Cesarstwa bliski był przywrócenia naszemu rodowi dawnej świetności. Restauracja, która zwróciła znaczne dobra mojej matce, zrujnowała ojca. Nabywszy swego czasu rozległe ziemie nadane przez cesarza jego generałom i położone za granicą, szamotał się od dziesięciu lat z likwidatorami i dyplomatami, z bawarskiemi i pruskiemi trybunałami, aby się utrzymać w zagrożonem posiadaniu tych nieszczęsnych dotacji. Ojciec pchnął mnie w nieskończenie pogmatwany labirynt tego olbrzymiego procesu, od którego zależał nasz los. Mogliśmy być skazani na zwrot dochodów, zysku z wyrębów drzewa, dokonanych między rokiem 1814 a 1817; w takim razie majątek matki ledwie wystarczyłby na to aby ocalić cześć naszego imienia. Toteż, w dniu w którym ojciec wyzwolił mnie poniekąd, popadłem pod najbardziej obmierzłe jarzmo. Musiałem walczyć jak na polu bitwy, pracować dzień i noc, obchodzić polityczne osobistości, przemawiać do ich uczuć religijnych, próbować zainteresować ich w naszej sprawie, zjednywać ich, ich żony, ich służących, ich psy, i pokrywać to ohydne rzemiosło wykwintnemi pozorami, miłym żarcikiem. Zrozumiałem wszystkie zgryzoty, których piętno skaziło twarz mego ojca. Przez blisko rok wiodłem tedy napozór życie światowca, ale ta światowość, oraz gorliwość moja w nawiązywaniu stosunków z możnymi krewniakami lub też z ludźmi którzy mogli nam być użyteczni, pokrywały olbrzymią pracę. Każda moja rozrywka była mową adwokacką, każda rozmowa memorjałem. Aż dotąd, byłem cnotliwy przez niemożność dania upustu młodzieńczym namiętnościom; ale od tej chwili, lękając się przez jakieś zaniedbanie spowodować ruinę ojca lub własną, stałem się swoim własnym tyranem, nie śmiałem sobie pozwolić na żadną rozrywkę ani na wydatek. Za młodu, kiedy życie nie starło z nas jeszcze tego delikatnego kwiatu uczucia, tej świeżości myśli, tej szlachetnej czystości sumienia nie pozwalającej nam nigdy paktować ze złem, czujemy żywo nasze obowiązki; honor przemawia głośno i umie nakazać posłuch; jesteśmy szczerzy bez zastrzeżeń; takim byłem wówczas. Chciałem usprawiedliwić zaufanie ojca; niegdyś byłbym mu z roskoszą ściągnął drobną sumkę; ale, dźwigając wspólnie z nim brzemię jego spraw, jego nazwiska, jego domu, byłbym mu oddał pokryjomu moje mienie, moje nadzieje, tak jak mu poświęcałem moje przyjemności, szczęśliwy wręcz z mego poświęcenia! To też, kiedy p. de Villèle wygrzebał, jakby umyślnie dla nas, dekret cesarski o umorzeniach, który wtrącił nas w ruinę, podpisałem sprzedaż mego mienia, zostawiając sobie jedynie wyspę bez wartości, położoną na Loarze, gdzie znajdował się grób mojej matki. Dzisiaj może nie zbrakłoby argumentów, kruczków, względów filozoficznych, filantropijnych i politycznych aby mnie zwolnić od tego co mój adwokat nazywał głupstwem; ale, mając dwadzieścia jeden lat, jest się, powtarzam, samą szlachetnością, ciepłem, miłością. Łzy, które ujrzałem w oczach ojca, były wówczas dla mnie najpiękniejszym majątkiem a wspomnienie tych łez nieraz było mi pociechą w mej nędzy. W dziesięć miesięcy po spłaceniu wierzycieli, mój ojciec umarł ze zgryzoty; ubóstwiał mnie i przywiódł mnie do ruiny! ta myśl zabiła go. W r. 1826, mając lat dwadzieścia dwa, późną jesienią, szedłem zupełnie sam za pogrzebem mego pierwszego przyjaciela, mego ojca. Mało który młody człowiek znalazł się, sam ze swemi myślami, za trumną, zgubiony w Paryżu, bez przyszłości, bez majątku. Sieroty przygarnięte przez miłosierdzie publiczne mają bodaj za przyszłość pole Jaszczur 101 bitwy, za ojca rząd lub prokuratora, za schronienie przytulisko. Ja nie miałem nic! W trzy miesiące póż- niej, komornik wręczył mi tysiąc sto dwadzieścia franków, pozostałe na czysto ze spadku po ojcu. Wierzyciele zmusili mnie do sprzedaży ruchomości. Przyzwyczajony od dziecka wysoko szacować przed- mioty zbytku które mnie otaczały, nie mogłem się wstrzymać od zdziwienia na widok tej skromnej resztki. Och! rzekł komornik, to wszystko było bar- dzo rokoko! Okropne słowo, które warzyło wszystkie wia- ry mego dzieciństwa i odzierało mnie z moich pier- wszych złudzeń, najdroższych ze wszystkich. Majątek mój streszczał się w wykazie sprzedaży, przyszłość moja spoczywała w płóciennym worku zawierającym tysiąc sto dwadzieścia franków, społeczeństwo jawiło mi się w osobie komornika, który mówił ze mną w kapeluszu na głowie... Służący, który mnie kochał i któremu matka zapisała niegdyś czterysta franków dożywotniej renty, Jonatas, rzekł opuszczając dom, z którego tak często wyjeżdżałem radośnie powozem: Niech pan będzie oszczędny, panie Rafaelu. Poczciwiec płakał. Oto, drogi Emilu, wydarzenia które pokiero. wały moim losem, przekształciły moją duszę i posta- wiły mnie, już za młodu, w najfatalniejszej pozycji społecznej, rzekł Rafael po krótkiej pauzie. Więzy rodzinne, słabe zresztą, łączyły mnie z kilkoma bo- gatemi domami, do których własna duma wzbroniłaby mi wstępu, gdyby wzgarda i obojętność nie były mi już zamknęły drzwi. Mimo iż spokrewniony z osobami bardzo wpływowemi i szczodremi swą protekcją dla obcych, nie miałem ani krewnych ani protektorów. Duma moja, wciąż dławiona w swoich wylewach, zamknęła się w samej sobie. Mimo iż z gruntu szczery i naturalny, musiałem się wydać zimnym obłudnikiem; despotyzm ojca odjął mi wszelkie zaufanie w siebie; byłem niezręczny i nieśmiały, nie wierzyłem aby mój głos mógł mieć jakąś władzę, nie podobałem się sam sobie, zdawałem się sobie brzydki, wstydziłem się własnego spojrzenia. Mimo wewnętrznego głosu który winien podtrzymywać ludzi z talentem w ich walkach i który mi krzyczał: „Odwagi! naprzód!” mimo nagłych przejawów mej siły w samotności, mimo nadzieji, jaka mnie ożywiała, kiedy porównywałem nowe i podziwiane przez publiczność utwory z temi które lęgły się w mej myśli, wątpiłem o sobie jak dziecko. Trawiła mnie bezgraniczna ambicja, sądziłem że jestem przeznaczony do wielkich rzeczy a czułem się pogrążony w nicości. Potrzebowałem ludzi, a nie miałem przyjaciół. Trzeba mi było torować sobie drogę w świecie, a byłem sam, nietyle nieśmiały ile wstydliwy. Jak wszystkie wielkie dzieci, marzyłem potajemnie o szczytnej miłości. Znałem wśród moich rówieśników gromadkę fanfaronów, którzy szli z podniesioną głową, plotąc błahostki, przysiadając się śmiało do kobiet które mnie się wydawały najbardziej imponujące, mówiąc impertynencje, żując gałkę od laski, mizdrząc się, częstując się wzajem najładniejszemi istotami, skłaniając (istotnie lub rzekomo) głowę na wszystkich poduszkach, którzy obnosili miny ludzi przesyconych roskoszą, patrząc na najcnotliwsze, na najuczciwsze, jako na łatwą zdobycz, dla której ujęcia wystarczy parę słów, lada śmielszy gest, lada zuchwałe spojrzenie! Klnę ci się na mą duszę i sumienie, zdobycie władzy lub sławy pisarskiej wydawało mi się tryumfem mniej trudnym do osiągnięcia niż powodzenie u kobiety wysokiego stanu, młodej, inteligentnej i pełnej wdzięku. Tak więc dreszcze mego serca, moje uczucia, moje uwielbienia zdawały mi się sprzeczne z zasadami społeczeństwa. Byłem śmiały, ale jedynie w duszy, nie na zewnątrz. Dowiedziałem się później, że kobiety nie chcą aby je wyżebrywać; widziałem wiele takich, które uwielbiałem zdaleka, którym oddawałem serce na wszystkie próby, duszę do darcia w strzępy, energję nie lękającą się poświęceń ani tortur: należały do głupców, których nie chciałbym za lokajów. Ileż razy, niemy, bez ruchu, podziwiałem kobietę moich marzeń, wyłaniającą się wśród balu; wówczas poświęcałem w myśli moje istnienie wiekuistym pieszczotom, zamykałem wszystkie moje nadzieje w jednem spojrzeniu, i ofiarowywałem jej w tej ekstazie młodzieńczą miłość biegnącą naprzeciw zdrad. Bywały chwile, że oddałbym życie za jedną noc. I ot, nie znalazłszy nigdzie uszu w którebym wsączył moje namiętne słowa, spojrzeń w którychbym złożył moje spojrzenia, serca dla mego serca, żyłem we wszystkich męczarniach bezsilnej energji, która się trawiła sama w sobie, czy to z braku śmiałości lub sposobności czy przez niedoświadczenie. Może straciłem nadzieję aby mnie zrozumiano, lub też drżałem iż rozumieją mnie zbyt dobrze. Mimo to, nosiłem w sobie burzę gotową wybuchnąć za lada miłem spojrzeniem pod moim adresem. Mimo iż tak skwapliwy wziąć to spojrzenie lub jakie powierzchownie serdeczne słowo za dobrą monetę, nigdy nie ośmieliłem się ani przemówić ani zmilczeć w porę. Z nadmiaru uczucia słowa moje były bezbarwne a milczenie głupie. Byłem, bezwątpienia, zbyt naiwny dla sztucznego społeczeństwa żyjącego w blasku świec, wyrażającego wszystkie swoje uczucia w umówionych frazesach lub w słówkach narzuconych przez modę. Przytem nie umiałem mówić milcząc, ani milczeć mówiąc. W rezultacie, nosząc w sobie ognie które mnie paliły, mając duszę podobną owym duszom za któremi kobiety tęsknią, trawiony tą gorączką której one tak są łakome, posiadając siłę którą się chełpią głupcy, u wszystkich kobiet spotkałem się ze zdradzieckiem okrucieństwem. Toteż podziwiałem naiwnie tych salonowych bohaterów, kiedy obnosili swoje tryumfy; nie podejrzewałem ich o kłamstwo. Popełniłem bezwątpienia ten błąd, iż pragnąłem miłości na słowo; w sercu kobiety lekkiej i płochej, spragnionej zbytku, pijanej próżnością, chciałem znaleźć wielką i silną miłość, ową potężną namiętność, ów Ocean który tłukł się w mem sercu. Och! czuć się stworzonym do miłości, do tego by uszczęśliwić kobietę, i nie znaleźć nikogo, nawet jakiejś odważnej i szlachetnej Marceliny ani starzejącej się markizy! Nosić skarby w sakwie żebraka, i nie móc spotkać jakiegoś podlotka, jakiejś młodej dziewczyny któraby je podziwiała. Często chciałem się zabić z rozpaczy.
— Ależeś ty tragiczny dziś wieczor! wykrzyknął Emil.
— Ech! pozwól mi się rozprawić z mojem życiem, odparł Rafael. Jeżeli przyjaźń twoja nie ma siły wysłuchać moich lamentacji, jeżeli nie możesz mi zakredytować pół godziny nudy, śpij! Ale nie żądaj w takim razie odemnie rachunku z mego samobójstwa, samobójstwa które szemrze, które pręży się, które mnie woła i które pozdrawiam. Aby sądzić człowieka, trzebaż bodaj być wtajemniczonym w jego myśli, nieszczęścia, wzruszenia; chcieć znać z jego życia jedynie materjalne fakty, to znaczy uprawiać chronologję, ową historję dla głupców!
Gorycz, z jaką wypowiedziane były te słowa, uderzyła tak żywo Emila, że, od tej chwili, słuchał Rafaela z całą uwagą patrząc weń tępym wzrokiem.
— Ale, ciągnął opowiadający, obecnie światło które barwi te wypadki użycza im nowej fizjognomji. Porządek rzeczy, który uważałem niegdyś za nieszczęście, wydał może owe piękne przymioty któremi chlubiłem się później. Filozoficzna ciekawość, wytężona praca, zamiłowanie do lektury, które, od siódmego roku aż do mego wejścia w świat, stale wypełniały moje życie, czyż nie wyposażyły mnie ową łatwością i siłą, z jaką, jeżeli mam ci wierzyć, umiem oddać moje myśli i kroczyć naprzód w rozległem polu ludzkiego poznania? Samotność, na jaką byłem skazany, nawyk dławienia swoich uczuć i życia we własnem sercu, czyż mnie nie obdarzyły zdolnością porównywania, rozmyślania? Nie rozpraszając się w służbie światowych podrażnień, które zdrabniają najpiękniejszą duszę i czynią z niej łachman, wrażliwość moja czyż nie skupiła się aby się stać udoskonalonym organem woli, wyższej niż pożądanie namiętności? Zapoznany przez kobiety, przypominam sobie, że je obserwowałem z bystrością wzgardzonej miłości. Obecnie pojmuję, że szczerość mego charakteru musiała je odstręczać. Może kobiety chcą trochę fałszu? Ja, który jestem kolejno, w tej samej godzinie, mężczyzną i dzieckiem, pustakiem i myślicielem, wolnym od przesądów a pełnym zabobonów, który jestem często kobietą jak one, czyż w mojej naiwności nie musiałem się im wydać cynikiem? czy samej-że czystości moich myśli nie musiały brać za rozpustę? Wiedza była im nudą, kobieca miękkość słabością. Ta nadmierna żywość wyobraźni, nieszczęście poetów, czyniła mnie z pewnością w ich oczach istotą niezdolną do miłości, chwiejną, bez energji. Wydawałem się niezdarą kiedy milczałem; płoszyłem je może kiedy chciałem być miły: dość że kobiety wydały na mnie wyrok. Przyjąłem ten sąd świata ze łzami bólu. Niedola ta wydała swój owoc. Pragnąłem zemścić się na społeczeństwie, pragnąłem posiadać duszę wszystkich kobiet ujarzmiając inteligencję, widzieć wszystkie spojrzenia wlepione we mnie skoro służący oznajmi w progu salonu moje nazwisko! Od dzieciństwa mianowałem się wielkim człowiekiem, uderzyłem się w czoło, powiadając sobie jak Andrzej Chénier[1]: „Jest tutaj coś”. Czułem w sobie, tak mi się zdawało, jakąś myśl do wyrażenia, system do zbudowania, wiedzę do wyjaśnienia. O, mój drogi Emilu, dziś, kiedy mam zaledwie dwadzieścia sześć lat, kiedy jestem pewny że umrę nieznany, nigdy nie posiadłszy kobiety o której posiadaniu marzyłem, pozwól mi opowiedzieć sobie moje szaleństwa! Czy nie braliśmy wszyscy, mniej albo więcej, naszych pragnień za rzeczywistość? Och! nie chciałbym za przyjaciela młodego człowieka, który w marzeniach swoich nie splatał sobie wieńców, nie budował sobie jakiegoś piedestału lub nie roił tkliwych kochanek. Ja bywałem często generałem, cesarzem; byłem Byronem, i znów niczem. To igrałem na szczycie spraw ludzkich, to znów spostrzegałem że trzeba mi dopiero przebyć wszystkie góry, wszystkie trudności. Ta olbrzymia miłość własna kipiąca we mnie, ta wspaniała wiara w los, która może przeradza się w genjusz, o ile człowiek nie da sobie oskubać duszy przy zetknięciu z życiem tak łatwo jak baran zostawia wełnę na cierniach przez które się przedziera, — wszystko to ocaliło mnie. Chciałem się okryć sławą i pracować w zaciszu dla kochanki którą spodziewałem się mieć kiedyś. Wszystkie kobiety streszczały się w jednej; a tę kobietę zdawało mi się że spotkam w pierwszej która nastręczała się moim oczom; ale ponieważ widziałem królowę w każdej z nich, każda powinnaby, jak królowa, zmuszona ośmielić swego kochanka, wyjść naprzeciw mnie, cierpiącego, biednego i nieśmiałego. Ach, dla tej któraby się mnie użaliła, miałem, poza miłością, w sercu tyle wdzięczności, że byłbym ją ubóstwiał całe życie. Później, to co widziałem, nauczyło mnie okrutnych prawd. Tak więc, drogi Emilu, groziło mi, że będę wiecznie sam. Kobiety — przez jakiś dziwny krój swego umysłu — zwykły widzieć w człowieku z talentem jedynie jego wady, a w głupcu jedynie przymioty; czują wielką sympatję dla przymiotów głupca, które nieustannie schlebiają ich własnym wadom, podczas gdy człowiek wyższy nie dostarcza im natyle przyjemności aby okupić swoje niedostatki. Talent jest jak febra: żadna kobieta niema ochoty dzielić jedynie napadów; każda chce znaleźć w kochanku środki do zadowolenia swej próżności. Nawet w nas kochają one siebie! Człowiek biedny, dumny, artysta, obdarzony mocą twórczą, czyż nie uraża ich swym egoizmem? Istnieje dokoła niego jakiś wir myśli, spowija weń wszystko, nawet swą kochankę, która musi dążyć za jego ruchem. Kobieta nawykła do pochlebstw czyż może uwierzyć w miłość takiego człowieka? czy będzie go szukała? Taki kochanek nie ma czasu na to, aby odgrywać dokoła jej kozetki owe drobne komedyjki czułości, na które kobiety są tak łase i które stanowią tryumf mężczyzn fałszywych i zimnych. Brak mu czasu na swoje prace, jakżeby go trwonił na to aby się rozdrabniać, aby się stroić szychem? Byłbym gotów oddać życie od jednego razu, nie byłbym go rozmieniał na drobne. Nadskakiwania agenta giełdowego, załatwiającego zlecenia bladej i mizdrzącej się kobietki, mają w sobie coś lichego co mierzi artystę. Miłość oderwana wystarcza biednemu i wielkiemu człowiekowi; pragnie wszystkich jej poświęceń. Małe istotki, które trawią życie na przymierzaniu kaszmirów i czynią się manekinami mody, nie są zdolne do poświęcenia, wymagają go, i widzą w miłości przyjemność rozkazywania a nie posłuszeństwa. Prawdziwa małżonka sercem, ciałem, krwią, daje się ciągnąć tam, gdzie idzie ten w którym mieszka jej życie, siła, chwała, szczęście. Ludziom wyższym trzeba kobiet wschodnich, których jedyną myślą byłaby troska o ich potrzeby; dla tych ludzi bowiem nieszczęście tkwi w rozdźwięku między własnemi pragnieniami a środkami. Ja, który uważałem się za genjusza, kochałem własnie te modnisie! Mając pojęcia tak rozbieżne z utartemi poglądami, mając pretensję wspiąć się do nieba bez drabiny, posiadając skarby nie mające obiegu, uzbrojony rozległemi wiadomościami które przeciążały moją pamięć i których jeszcze nie uporządkowałem, nie strawiłem; znalazłszy się bez krewnych, bez przyjaciół, sam, wśród najokrutniejszej pustyni, pustyni wybrukowanej, pustyni zaludnionej, myślącej, żyjącej, gdzie wszystko jest ci więcej niż wrogie, jest ci obojętne! — powziąłem postanowienie naturalne, mimo iż szalone; miało ono w sobie coś niemożliwego, co mi dodało siły. Był to niby zakład uczyniony przeciw samemu sobie, zakład w którym byłem wraz graczem i stawką. Oto mój plan. Moich tysiąc sto franków miało mi starczyć na życie przez trzy lata. Udzieliłem sobie tego czasu dla wydania na świat dzieła zdolnego ściągnąć na mnie uwagę, dać mi majątek lub nazwisko. Cieszyłem się myślą że będę żył chlebem i mlekiem niby pustelnik w Tebaidzie, zanurzony w świecie książek i myśli, w sferze niedostępnej wśród tego tak zgiełkliwego Paryża, sferze pracy i ciszy, gdzie, jak poczwarka motyla, budowałem sobie grób, aby się odrodzić świetnym i wspaniałym. Miałem zaryzykować śmierć aby zdobyć życie. Sprowadzając istnienie do jego prawdziwych potrzeb, do tego co niezbędne, uważałem że trzysta sześćdziesiąt pięć franków na rok powinno starczyć memu ubóstwu. W istocie, ta szczupła kwota wystarczała mi na życie, dopóki godziłem się poddać mojej własnej klasztornej regule.
— To niemożliwe! wykrzyknął Emil.
— Zyłem tak blisko trzy lata, odparł Rafael z odcieniem dumy. Policzmy! dodał. Trzy su chleb, dwa su mleko, trzy su wędlina, oto co broniło mi umrzeć z głodu i utrzymywało mój umysł w osobliwej jasności. Stwierdziłem, wiesz, cudowny wpływ djety na wyobraźnię. Mieszkanie kosztowało mnie trzy su dziennie, zużywałem co noc za trzy su oliwy, sam sprzątałem pokój, nosiłem flanelowe koszule aby wydawać jedynie dwa su dziennie na pranie. Paliłem na kominku torfem, którego koszt rozłożony na cały rok nie wynosił więcej niż dwa su dziennie. Miałem zapas ubrania, bielizny, trzewików, na trzy lata; postanowiłem ubierać się jedynie idąc na niektóre wykłady i do biblioteki. Te wydatki czyniły łącznie dopiero ośmnaście su, pozostawało mi dwa su na nieprzewidziane okoliczności. Przypominam sobie, iż, przez ten długi okres pracy, nie przebywałem nigdy mostu des Arts, ani nie kupiłem wody; chodziłem po nią co rano do studni na placu Saint-Michel na rogu ulicy des Grès. Och! znosiłem hardo moje ubóstwo. Człowiek, który przeczuwa piękną przyszłość, kroczy przez swoje życie nędzy jak niewinny prowadzony na szafot, nie wstydzi się. Nie chciałem przewidywać choroby. Jak Akwilina myślałem o szpitalu bez lęku. Nie wątpiłem ani chwili o wytrzymałości mego zdrowia. Zresztą, biedakowi nie wolno się kłaść aż poto aby umrzeć. Ostrzygłem włosy aż do chwili, w której anioł miłości lub dobroci... Ale nie chcę uprzedzać wypadków do których zmierzam. Dowiedz się jedynie, drogi przyjacielu, że, w braku kochanki, żyłem z wielką myślą, z marzeniem, z kłamstwem w które wszyscy zaczynamy wierzyć mniej albo więcej. Dziś śmieję się z siebie, z owego mnie, może świętego i wzniosłego, który już nie istnieje. Społeczeństwo, świat, nasze zwyczaje, obyczaje, widziane zbliska, odsłoniły mi niebezpieczeństwo mojej niewinnej wiary oraz zbyteczność mojej żarliwej pracy. Te zapasy niepotrzebne są ludziom ambitnym. Lekki powinien być tobołek tego kto biegnie za fortuną! Błędem ludzi wyższych jest, że trawią młode lata na tem aby stać się godnymi jej łaski. Podczas gdy biedacy gromadzą i swoją siłę i wiedzę, aby dźwigać bez wysiłku brzemię potęgi która uchodzi przed nimi, intryganci, bogaci w słowa a wyzuci z myśli, krzątają się, biorą na lep głupców, wciskają się w zaufanie dudków. Jedni uczą się, drudzy idą naprzód; jedni są skromni, drudzy są śmiali. Człowiek genialny tai swą dumę, człowiek sprytny wystawia na pokaz swoją: siłą rzeczy musi dojść do celu. Ludzie będący przy władzy tak bardzo potrzebują wierzyć w wartości już gotowe, w czelne talenty, że dzieciństwem jest aby prawdziwy uczony spodziewał się ludzkich nagród. Nie chcę zaiste parafrazować komunałów cnoty, owej pieśni nad pieśniami wiecznie śpiewanej przez zapoznanych geniuszów: chcę wywieść logiczną przyczynę częstych sukcesów odnoszonych przez ludzi miernych. Niestety! nauka jest tak macierzyńsko dobra, że może zbrodnią jest żądać od niej innej nagrody niż czyste i słodkie radości jakiemi karmi swoje dzieci. Przypominam sobie, jak czasem wesoło maczałem chleb w mleku, siedząc koło okna dla odetchnięcia powietrzem, pozwalając szybować oczom nad krajobrazem dachów bronzowych, szarych, czerwonych, z łupku, z dachówki, porosłych żółtym lub zielonym mchem. Jeżeli w początkach widok ten zdawał mi się jednostajny, niebawem odkryłem w nim osobliwe piękności. Wieczorem, jasne smugi strzelające z niedomkniętych okiennic łagodziły i ożywiały czarne głębie tej oryginalnej krainy. To znów blade światła rzucały z dołu, poprzez mgłę, żółte odblaski, i znaczyły słabym zarysem giętą linję tych stłoczonych dachów, ocean nieruchomych fal. Niekiedy wreszcie rzadkie postacie ukazywały się w tej martwej pustyni; wśród kwiatów jakiegoś wiszącego ogrodu, dostrzegałem ostry i kościsty profil jakiejś staruszki podlewającej nasturcje, lub, w ramie zbutwiałej okienicy, jakąś młodą dziewczynę, która, myśląc że jest sama, rozbierała się do snu: widać było jedynie piękne czoło i długie włosy podniesione w górę ładnem białem ramieniem. Podziwiałem na rynnach jakąś nikłą roślinność, biedne trawki rychło unoszone burzą. Studjowałem mchy, ich kolory ożywione deszczem, które pod działaniem słońca zmieniały się w suchy i brunatny aksamit o kapryśnych połyskach. Wreszcie poetyczne i ulotne zjawiska światła, melancholje mgieł, nagłe iskrzenie się słońca, czarodziejskie milczenia nocy, tajemnice brzasku, dymy z każdego komina, wszystkie przypadki tej osobliwej natury, skoro się z niemi zżyłem, bawiły mnie. Kochałem moje więzienie, było ono dobrowolne. Te prerje Paryża, utworzone przez dachy płaskie jak równina ale pokrywające zaludnione otchłanie, przemawiały mi do duszy i harmonizowały z mojemi myślami. Nużącem jest odnajdywać nagle świat, wówczas gdy zstępujemy z niebiańskich wyżyn w które nas wzbiły naukowe medytacje; toteż zrozumiałem wówczas doskonale nagość klasztorów. Kiedy już zupełnie zdecydowałem się na mój nowy plan życia, zaczęłem szukać mieszkania w najbardziej odludnych dzielnicach Paryża. Jednego wieczora, wracając z Estrapade, szedłem ulicą des Cordiers do domu. Na rogu ulicy de Cluny, ujrzałem dziewczynkę lat około czternastu, która grała w wolanta z koleżanką, bawiąc sąsiadów śmiechem swoim i figlami. Było ładnie, wieczór był ciepły, było to we wrześniu. Przed każdą bramą siedziały kobiety i rozmawiały, jak gdzieś w świąteczny dzień na prowincji. Najpierw przyjrzałem się młodej dziewczynie, której fizjognomja miała cudowny wyraz, a poza prosiła się o pendzel malarza. Była to czarująca scena. Zastanawiałem się nad źródłem tej sielanki w środku Paryża: zauważyłem że uliczka kończy się ślepo i że ruch musi tam być bardzo słaby. Przypominając sobie pobyt Jana Jakóba Rousseau w tej stronie, odszukałem hotel Saint-Quentin; opuszczenie w jakim się znajdował obudziło we mnie nadzieję, że znajdę tam niedrogie leże; zapuściłem się do środka. Wchodząc do sali na parterze, ujrzałem klasyczne lichtarze mosiężne opatrzone świecami, każdy nad swoim kluczem. Uderzyła mnie czystość tej sali, zazwyczaj w innych hotelach utrzymanej dość licho. Ta była wypieszczona niby rodzajowy obrazek: biało nakryte łóżko, sprzęty, meble. Gospodyni hoteliku, kobieta lat około czterdziestu, o rysach zdradzających długie nieszczęścia, z oczyma jakby przyćmionemi od płaczu, wstała, podeszła; wymieniłem nieśmiało moją cenę. Nie zdradzając ździwienia, wyszukała klucz i zaprowadziła mnie na poddasze, gdzie mi pokazała pokój z widokiem na dachy, na dziedzińce sąsiednich domów, z których okien wystawały długie żerdzie obwieszone bielizną. Nic okropniejszego niż to poddasze o żółtych i brudnych ścianach, cuchnące nędzą, jakby stworzone na przytułek dla uczonego. Dach był skośny; przez nieszczelne dachówki widać było niebo. Było tam miejsce na łóżko, stół, kilka krzeseł, w kącie zaś utworzonym przez dach mogłem pomieścić mój klawikord. Nie mając na to aby umeblować tę klatkę godną weneckich Piombi, biedna kobieta nie mogła jej wynająć. Ponieważ ocaliłem z licytacji sprzęty które mi były poniekąd osobiste, ugodziłem się rychło z gospodynią i wprowadziłem się zaraz nazajutrz. Żyłem w tym napowietrznym grobowcu blisko trzy lata, pracując dzień i noc bez przerwy, z taką rozkoszą, że nauka zdawała mi się najpiękniejszym tematem, najszczęśliwszem rozwiązaniem ludzkiego życia. Spokój i cisza, jakich potrzebuje uczony, mają w sobie coś lubego, upajającego jak miłość. Praca myśli, łowienie idei, spokojna kontemplacja naukowa dostarczają nam niewymownych rozkoszy, nie dających się opisać jak wszystko co ma związek z inteligencją, której objawy umykają się naszym zmysłom. Toteż, zawsze jesteśmy zmuszeni tłómaczyć tajemnice ducha zapomocą porównań materjalnych. Rozkosz pływania w czystej wodzie jeziora, w otoczeniu skał, lasów i kwiatów, samemu, wśród pieszczoty ciepłego wietrzyku, dałaby nieświadomym bardzo słaby obraz szczęścia, któregom doświadczał, kiedy dusza moja kąpała się w blaskach jakiegoś dziwnego światła, kiedy szukałem straszliwych i mętnych głosów natchnienia, kiedy z nieznanego źródła obrazy spływały w mój drgający mózg. Widzieć myśl, która wschodzi na polu ludzkich abstrakcji niby poranne słońce i wznosi się jak ono; która, aby rzec lepiej, rośnie jak dziecko, dojrzewa, mężnieje zwolna, jestto radość wyższa nad inne radości ziemskie lub raczej jestto boska rozkosz. Praca myśli obleka jakiemś czarodziejstwem wszystko co nas otacza. Liche biureczko, obite bronzową skórą, na którem pisałem, mój klawikord, łóżko, fotel, dziwaczny deseń obicia, sprzęty, wszystkie te rzeczy jakgdyby ożywiły się i stały się dla mnie pokornymi przyjaciółmi, milczącymi wspólnikami mojej przyszłości. Ileż razy, patrząc na nie, użyczałem im mojej duszy! Często, pozwalając błądzić oczom po jakimś odkruszonym gzymsie, znajdowałem nowe kombinacje, wyraźne potwierdzenie mego systemu, lub też szczęśliwe słowa dla oddania myśli prawie niepodobnych do wyrażenia. Siłą oglądania przedmiotów które mnie otaczały, odnajdywałem w każdym z nich fizjognomję, charakter; często mówiły do mnie. Kiedy, ponad dachy, zachodzące słońce rzucało przez moje wązkie okienko jakiś ulotny blask, one barwiły się, bladły, lśniły się, zasmucały lub rozweselały, zdumiewając mnie wciąż nową postacią. Te drobne wydarzenia samotnego życia, niedostrzegalne dla ludzi pochłoniętych światem, są pociechą więźniów. Czyż nie byłem więźniem myśli, jeńcem systemu, ale krzepionym nadzieją chlubnej przyszłości! Za każdą pokonaną trudnością całowałem miękkie dłonie kobiety o pięknych oczach, wykwintnej i bogatej, która miała kiedyś pieścić moje włosy, mówiąc mi z rozczuleniem:
— Dużoś wycierpiał, drogi aniele!
Rozpoczęłem dwa wielkie dzieła. Komedja miała mi w krótkim czasie dać sławę, majątek i wstęp do tego świata, gdzie chciałem wrócić władny królewskiemi prawami genialnego człowieka. Widzieliście wszyscy w tem arcydziele pierwszą omyłkę młodego chłopca świeżo wypuszczonego z kolegium, ot proste dzieciństwo. Żarciki wasze podcięły skrzydła płodnym złudzeniom, które już się później nie obudziły. Ty jeden, drogi Emilu, ukoiłeś głęboką ranę, jaką inni zadali memu sercu! Ty jeden podziwiałeś moją Teorję woli, to obszerne dzieło, dla którego nauczyłem się wschodnich języków, anatomji, fizjologji i któremu poświęciłem prawie wszystek mój czas. Dzieło to, jeżeli się nie mylę, dopełni prac Mesmera, Lawatera, Galla, Bichata, otwierając nową drogę wiedzy ludzkiej. Tu kończy się moje piękne życie, owo poświęcenie wszystkich dni, ta praca jedwabnika nieznana światu i znajdująca nagrodę jedynie w samej pracy. Od wieku rozeznania aż do dnia w którym ukończyłem moją teorję, obserwowałem, uczyłem się, pisałem, czytałem bez wytchnienia, życie moje było niby długie pensum. Ja, zniewieściały kochanek wschodniego lenistwa, rozkochany w moich marzeniach, zmysłowy, wciąż pracowałem, broniąc się pokusom paryskiego życia. Z natury smakosz, stałem się wstrzemięźliwy; lubiący i piesze wędrówki i morskie podróże, pragnący zwiedzić mnogie kraje, znajdujący jeszcze, jak dziecko, przyjemność w puszczaniu kaczek na wodzie, trawiłem czas wciąż przy biurku, z piórem w ręku; ja, gaduła, słuchałem w milczeniu wykładów w Bibljotece i w Muzeum; spałem na moim samotnym tapczanie jak mnich zakonu św. Benedykta, podczas gdy kobieta była jedyną mą chimerą, chimerą którą pieściłem i która wciąż uchodziła przedemną! Słowem, życie moje było okrutną sprzecznością, ustawnem kłamstwem. I sądźcie potem ludzi! Niekiedy, wrodzone moje skłonności budziły się jak długo tlący się pożar. Mocą jakiegoś mirażu lub tropikalnego szaleństwa, ja, noszący żałobę po wszystkich kobietach których pragnąłem, ogołocony ze wszystkiego, gnieżdżący się na poddaszu, widziałem dokoła siebie rój czarownych kochanek! Pędziłem przez ulice Paryża, rozparty na miękkich poduszkach lśniącego pojazdu. Czułem się przepalony użyciem, zanurzony w rozpuście, chcący wszystkiego, pożądający wszystkiego; słowem pijany na czczo, jak św. Antoni w czas swoich pokus. Szczęściem, sen gasił wreszcie owe palące wizje; nazajutrz, praca wzywała mnie z uśmiechem, i byłem jej wierny. Wyobrażam sobie że t. zw. kobiety cnotliwe muszą być często pastwą owych wirów szaleństwa, pragnienia i namiętności, które wznoszą się w nas, mimo naszej woli. Taki marzenia nie są bez uroku: czyż nie są podobne do owych wieczornych zimowych gawęd, w których wędruje się od swego kominka aż gdzieś do Chin? Ale co dzieje się z cnotą, podczas tych rozkosznych podróży, w których myśl przebyła wszystkie zapory? Przez pierwszych dziesięć miesięcy mego zamknięcia, wiodłem owo samotne i ubogie życie które ci odmalowałem; chodziłem sam, rano i ukradkiem, po zakupy na cały dzień; sprzątałem pokój, byłem wraz panem i służącym, djogenizowałem z niewiarygodną dumą. Przez ten czas, gospodyni i jej córka śledziły moje obyczaje i nawyki, przyglądały mi się i zrozumiały mą nędzę, może dlatego że one same były bardzo nieszczęśliwe. Zadzierżgnęły się pomiędzy nami nieuchronne więzy. Paulina, ta urocza istota której naiwny i dyskretny wdzięk ściągnął mnie poniekąd w ten dom, oddała mi parę usług, których niepodobna mi było nie przyjąć. Wszystkie niedole są jak siostry, mają ten sam język, tę samą szlachetność, szlachetność tych, którzy nie posiadając nic, szczodrzy są uczuciem, płacą swoim czasem i swoją osobą. Nieznacznie, Paulina zadomowiła się u mnie, obsługiwała mnie potrosze, matka zaś nie sprzeciwiała się temu. Zeszedłem i samą matkę jak naprawiała mi bieliznę; zaczerwieniła się, żem ją ujrzał przy tem miłosiernem zatrudnieniu. Stałem się mimowoli ich pupilem, przyjmowałem ich usługi. Aby zrozumieć to osobliwe przywiązanie, trzeba znać furję pracy, tyranię myśli oraz ów instynktowny wstyd jakiego człowiek żyjący duchem doznaje wobec drobiazgów materjalnego życia. Czy mogłem się oprzeć delikatnej pieczołowitości, z jaką Paulina, wchodząc na palcach, przynosiła mój skromny posiłek, skoro zauważyła że od kilku godzin nie jadłem nic? Z wdziękiem kobiety i naiwnością dziecka uśmiechała się do mnie, dając mi jak gdyby znak żem nie powinien jej widzieć. Był to Arjel wślizgujący się jak sylf pod mój dach i uprzedzający moje potrzeby. Jednego wieczora Paulina opowiedziała mi, ze wzruszającą naiwnością, swoje dzieje. Ojciec jej był rotmistrzem w konnych grenadjerach gwardji cesarskiej. Przy przeprawie przez Berezynę dostał się w ręce kozaków; później, kiedy Napoleon wymieniał jeńców, władze rosyjskie daremnie szukały go na Syberji; wedle zeznań towarzyszy umknął z zamiarem dostania się do Indji. Od tego czasu, pani Gaudin, moja gospodyni, nie mogła uzyskać żadnej wiadomości o swoim mężu. Przyszły klęski roku 1814 i 1815; zostawszy sama, bez pomocy i środków, wydzierżawiła hotelik aby wyżywić córkę. Wciąż miała nadzieję ujrzeć męża. Najokrutniejszą jej zgryzotą było to, że nie mogła dać Paulinie wykształcenia: swojej Paulinie, chrześniaczce księżnej Borgheze, która nie powinna była zadać kłamu świetnym losom przyrzeczonym przez jej cesarską opiekunkę! Kiedy pani Gaudin zwierzyła mi ten gorzki ból który ją zabijał i rzekła rozdzierającym tonem: „Oddałabym chętnie ten świstek papieru, który mianuje męża baronem Cesarstwa oraz prawo jakie mamy do dotacji w Witschnau, w zamian za to by móc wychować Paulinę w Saint-Denis” — zadrżałem nagle i, aby odpłacić starania jakiemi mnie otaczały te kobiety, wpadłem na myśl ofiarowania się Paulinie za nauczyciela. Prostota z jaką przyjęły moją ofiarę, równa była szczerości która mi ją podyktowała. W ten sposób zyskałem godziny wytchnienia. Dziewczyna miała wiele wrodzonych zdolności, uczyła się tak łatwo, że niebawem prześcignęła mnie w biegłości na fortepianie. Przyzwyczaiła się głośno myśleć przy mnie, roztaczała tysiąc uroków serca które otwiera się do życia jak kielich kwiatu zwolna rozwijającego się na słońcu; słuchała mnie ze skupieniem i przyjemnością kładąc na mnie swoje aksamitne czarne oczy które zdawały się uśmiechać. Powtarzała lekcje słodkim i pieszczotliwym głosem, okazując dziecinną radość kiedy byłem z niej zadowolony. Matka jej, codzień bardziej niespokojna że musi strzec od niebezpieczeństw młodą dziewczynę, która, rosnąc, ziszczała wszystkie uroki swego dziecięctwa, patrzała z przyjemnością na to, jak córka pędzi całe dnie przy nauce. Ponieważ mój fortepian był jedynym który miała do rozporządzenia, korzystała zeń, gdy mnie nie było w domu, aby się ćwiczyć. Za powrotem zastawałem Paulinę w moim pokoju w nader skromnym stroju; ale, za najlżejszym ruchem, gibka jej kibić oraz wdzięk jej osoby przebijały z pod grubego płótna. Jak bohaterka bajki o Kopciuszku kryła maleńką nóżkę w niezgrabnych trzewikach. Ale te piękne skarby, te bogactwa młodej dziewczyny, cały ten przepych urody, były dla mnie jakby stracone. Nakazałem sam sobie widzieć w Paulinie jedynie siostrę; brzydziłbym się tem aby nadużyć zaufania jej matki. Podziwiałem tę uroczą dziewczynę jak obraz, jak portret zmarłej kochanki; było to moje dziecko, mój posąg. Niby nowy Pigmalion chciałem z dziewczyny żywej i pełnej kolorów, czującej i mówiącej, zrobić marmur. Byłem z nią bardzo surowy; ale, im więcej dałem jej uczuć mój nauczycielski despotyzm, tem bardziej stawała się słodka i uległa. O ile w mojej powściągliwości i takcie umacniały mnie szlachetne uczucia, nie zbywało mi również i na prokuratorskich racjach. Nie rozumiem uczciwości pieniężnej bez uczciwości myśli. Oszukać kobietę lub splamić się bankructwem było zawsze dla mnie jedno i to samo. Kochać młodą dziewczynę lub pozwolić się jej kochać, stanowi prawdziwy kontrakt, którego warunki powinny być jasno postawione. Mamy prawo opuścić kobietę która się sprzedaje, ale nie młodą dziewczynę która się oddaje; nie zna bowiem doniosłości swej ofiary. Byłbym tedy zaślubił Paulinę, i popełniłbym szaleństwo. Czyżby to nie znaczyło wydać słodką i niewinną duszę na straszne niedole? Ubóstwo moje przemawiało swoim samolubnym językiem i zawsze kładło swą żelazną rękę między tą dobrą istotą a mną. Przytem, wyznaję ze wstydem, nie pojmuję miłości w nędzy. Może to jest we mnie skażenie wynikłe z owej choroby ludzkiej zwanej cywilizacją; ale kobieta, choćby była tak powabna jak piękna Helena, Galatea Homerowa, nie działa mi zupełnie na zmysły, jeżeli jest bodaj trochę zaniedbana. Ach! niech się święci miłość w jedwabiach, kaszmirach, otoczona cudami zbytku w których jej tak do twarzy, gdyż może i ona sama jest zbytkiem. Lubię miąć w brutalnym uścisku świetne tualety, łamać kwiaty, burzyć zuchwałą ręką wykwintny gmach pachnącej fryzury. Palące oczy, zakryte koronkowym wachlarzem, przez który spojrzenie strzela tak jak płomień rozdziera dym armatni, kuszą mnie fantastycznym powabem. Miłość moja pragnie drabinek z jedwabnego sznura, po którychbym się wspinał w ciszy zimowej nocy. Cóż za roskosz przybywać okryty śniegiem do pokoju napełnionego wonią perfum, wyścielonego barwnemi jedwabiami i znaleźć tam kobietę, która również strząsa śnieg, jakież bowiem inne miano dać owym oponom z roskosznego muślinu, przez które rysuje się mglisto niby anioł w chmurze i z których ma wyłonić się za chwilę? Potem trzeba mi jeszcze nieśmiałego szczęścia, zuchwałego bezpieczeństwa. Słowem, pragnę znów ujrzeć tę tajemniczą kobietę, ale pełną blasku, ale wśród świata, ale cnotliwą, otoczoną hołdami, strojną w koronki, lśniącą od djamentów, panującą stolicy, stojącą tak wysoko i tak imponującą, aby się nikt nie ośmielił podnieść na nią oczu. Otoczona swoim dworem, rzuca mi ukradkiem spojrzenie, spojrzenie które kłamie tym pozorom, spojrzenie które depce dla mnie świat i ludzi! Zaiste, po sto razy wydałem się śmieszny sam sobie, że kocham kilka łokci blondynu, aksamitu, cienkich batystów, arcydzieło fryzjera, świece, karoce, tytuły, herby malowane przez lakiernika lub sporządzone przez jubilera, słowem wszystko co jest w kobiecie najbardziej sztuczne i co w niej jest najmniej kobietą; drwiłem sam z siebie, perswadowałem, wszystko napróżno. Arystokratyczna kobieta i jej delikatny uśmiech, wykwint obejścia i godność, czarują mnie; kiedy stawia zaporę między sobą a światem, głaszcze we mnie wszystką próżność, która stanowi połowę miłości. Szczęście moje ma dla mnie więcej smaku, gdy wszystko mi go dokoła zazdrości. Nie czyniąc nic tak jak inne kobiety, nie chodząc, nie żyjąc jak one, zawijając się w płaszcz którego one nie mogą mieć, używając osobnych perfum, kochanka moja wydaje mi się bardziej moją; im bardziej oddala się od ziemi, nawet w tem co miłość ma ziemskiego, tem staje się w mych oczach piękniejszą. Szczęściem dla mnie, nie mamy we Francji od dwudziestu lat królowej; byłbym zakochał się w królowej! Aby mieć wzięcie księżniczki, kobieta musi być bogata. W obliczu moich romantycznych fantazji, czem była Paulina? Czy mogła mi sprzedawać noce które płaci się życiem, miłość która zabija i która napina wszystkie ludzkie zdolności? Nikt nie umiera dla biednej dziewczyny która się oddaje! Nigdy nie zdołałem wytępić w sobie tych uczuć i tych marzeń poety. Byłem zrodzony do miłości niemożliwej, a przypadek obsłużył mnie ponad moje pragnienia! Ileż razy obuwałem atłasem maleńkie nóżki Pauliny; spowijałem jej kibić smukłą jak młoda topola w suknię z gazy, narzucałem na jej łono lekki szalik, aby po dywanach wyścielających jej pałac wieść ją do wykwintnej karocy! Ubóstwiałbym ją wtedy. Stroiłem ją w dumę której nie miała, odzierałem ją ze wszystkich jej zalet, z jej uroczej naturalności, z niewinnego uśmiechu, aby ją zanurzyć w Styks naszego zepsucia, dać jej serce z kamienia, uszminkować ją naszemi zbrodniami, aby zrobić z niej kapryśną lalkę salonów, wątłą kobietę która się kładzie rano aby zmartwychwstać przy blasku świec wieczorem. Paulina była cała uczuciem, cała świeżością, ja pragnąłem ją mieć oschłą i zimną. W ostatnich dniach mego szaleństwa, wspomnienie ukazało mi Paulinę, tak jak maluje nam sceny z dzieciństwa. Niejeden raz ogarnęło mnie rozczulenie na myśl o owych rozkosznych chwilach: czy to że ujrzałem w myśli tę czarującą dziewczynę siedzącą przy moim stole, zajętą szyciem, spokojną, milczącą, skupioną, w słabem świetle, które, spływając z okienka, ślizgało się lekkim srebrnym poblaskiem po jej pięknych czarnych włosach; czy że słyszałem jej młody śmiech lub też bujny głos śpiewający wdzięczne melodyjki które składała bez trudu. Kiedy Paulina rozgrzała się muzyką, wówczas twarz jej zdumiewająco była podobna do szlachetnej głowy w jakiej Carlo Dolci ucieleśnił Italję. Moja okrutna pamięć rzucała mi tę dziewczynę, poprzez szaleństwa mego życia, jak wyrzut, jak obraz cnoty! Ale zostawmy biedną istotę jej losom! Choćby była najbardziej nieszczęśliwa, ocaliłem ją bodaj od okropnej burzy, nie chcąc jej wlec w moje piekło.
Aż do ostatniej zimy, pędziłem owo spokojne i pracowite życie, którego starałem się dać ci słaby obraz. W pierwszych dniach grudnia r. 1829, spotkałem Rastignaka, który, mimo opłakanego stanu mej odzieży, ujął mnie pod ramię i w sposób prawdziwie braterski spytał o moje losy. Wziąwszy się na lep jego serdeczności, opowiedziałem mu pokrótce i moje życie i moje nadzieje. Zaczął się śmiać; nazwał mnie wraz genjuszem i głupcem. Jego gaskońska wymowa, jego znajomość świata, dostatek jaki zawdzięczał swej obrotności, podziałały na mnie w nieprzeparty sposób. Rastignac oznajmił mi iż umrę w szpitalu, zapoznany jak lada głupiec, malował mój kondukt, pogrzebał mnie we wspólnym dole nędzarzy. Rozwinął mi teorję szarlatanizmu. Z tą sympatyczną werwą która daje mu tyle uroku, ukazał mi wszystkich genjalnych ludzi jako szarlatanów. Oświadczył, że brak mi jednego zmysłu i że to stanie się przyczyną mej śmierci, o ile będę tkwił samotnie przy ulicy des Cordiers. Wedle niego, powinienem bywać w świecie, oswajać ludzi z dźwiękiem mego nazwiska i wyzuć się z owego potulnego nieboraka, w którego skorupie nie do twarzy jest wielkiemu człowiekowi za życia.
— Głupcy, wykrzyknął, nazywają ten sposób życia karjerowiczostwem, moraliści potępiają go pod mianem rozpusty; nie troszczmy się o ludzi, patrzmy na wyniki. Ty pracujesz? otóż, nie zrobisz nigdy nic. Ja jestem zdolny zarazem do wszystkiego i do niczego, leniwy jak suseł: i ot, osiągnę wszystko. Wszędzie mnie pełno, rozpycham się, robią mi miejsce; chwalę się, wierzą mi; robię długi, płacą je! Rozpusta, mój drogi, to system polityczny. Życie człowieka przejadającego majątek bywa niekiedy wyborną spekulacją; lokuje swój kapitał w przyjaciołach, w przyjemnościach, w protektorach, w stosunkach. Przemysłowiec zyskuje miljon? przez dwadzieścia lat nie śpi, nie pije, nie bawi się; wysiaduje swój miljon, obnosi go po całej Europie; nudzi się, oddaje się wszystkim djabłom jakie człowiek wymyślił; poczem bankructwo, jak to widywałem, zostawia go często bez grosza, bez reputacji, bez przyjaciół. Marnotrawca, to zgoła co innego! ten bawi się życiem, puszcza konie na wyścigach. Jeżeli przypadkiem straci majątek, ma widoki zostać jakim generalnym poborcą, ożenić się dobrze, być sekretarzem ministra, ambasadora. Ma jeszcze przyjaciół, reputację i wciąż pieniądze. Znając sprężyny świata, manipuluje niemi na swoją korzyść. Czy ten system jest logiczny, czy też ja jestem warjat? Czyż to nie jest morał komedji, którą gra się codzień w świecie? — Twoje dzieło jest skończone, ciągnął po pauzie; talent masz olbrzymi! Otóż, znalazłeś się tam skąd ja wychodzę. Trzeba ci teraz samemu przygotować własny sukces, to pewniejsze. Musisz zawrzeć sojusz z koterjami, pozyskać sobie chwalców. Ja pragnę wejść do współki z twoją sławą, będę jubilerem który oprawi djamenty twej korony... Na początek, bądź tu jutro wieczór. Wprowadzę cię do pewnego domu, gdzie bywa cały Paryż, nasz Paryż, Paryż ludzi pięknych, miljonerów, sław, słowem ludzi których słowa są złotem jak u Chryzostoma. Kiedy ci ludzie uznają jakąś książkę, książka staje się modną; jeżeli jest naprawdę dobra, dali patent na genjusz, ani wiedząc o tem. Jeżeli masz spryt, mój chłopcze, zapewnisz los swojej Teorji, zrozumiawszy lepiej teorję Losu. Jutro wieczór, ujrzysz piękną hrabinę Fedorę, królowę mody.
— Nigdy o niej nie słyszałem...
— Jesteś Kafrem, odparł Rastignac śmiejąc się. Nie znać Fedory! Osoba na wydaniu, która posiada blisko ośmdziesiąt tysięcy funtów renty, i która nie chce nikogo lub której nikt nie chce! Chodząca zagadka kobieca, Paryżanka nawpół Rosjanka, Rosjanka nawpół Paryżanka! Kobieta u której wychodzą wszystkie produkty romantyczne nie oglądające światła dziennego, najpiękniejsza kobieta w Paryżu, najbardziej urocza! Nie jesteś nawet Kafrem, jesteś tworem pośrednim pomiędzy Kafrem a zwierzęciem... Bądź zdrów, do jutra.
Okręcił się na pięcie i znikł nie czekając odpowiedzi, nie dopuszczając myśli aby rozsądny człowiek mógł nie chcieć być przedstawionym Fedorze. Jak wytłómaczyć to magiczne działanie imienia? FEDORA prześladowała mnie niby zła myśl, z którą człowiek stara się paktować. Głos jakiś mówił mi: „Pójdziesz do Fedory”. Daremnie broniłem się temu głosowi krzycząc że kłamie; miażdżył wszystkie moje rozumowania tem imieniem: Fedora. Ale to imię, ta kobieta, czy nie były symbolem wszystkich moich pragnień, tematem mego życia. Imię to budziło sztuczną poezję wielkiego świata, migotało ucztami wykwintnego Paryża i świecidłami próżności. Kobieta jawiła mi się ze wszystkiemi zagadnieniami namiętności które mnie oblegały. To nie była może kobieta ani imię, ale wszystkie moje złe instynkty, które prężyły się w mej duszy aby mnie kusić na nowo. Hrabina Fedora, bogata i nie posiadająca kochanka, opierająca się pokusom paryskim, czyż nie była wcieleniem moich nadziei, moich wizji? Tworzyłem sobie kobietę, rysowałem ją sobie w myśli, marzyłem o niej. W nocy nie spałem, byłem jej kochankiem, zamknąłem w kilku godzinach całe życie, życie miłości, syciłem się jego płodnemi, palącemi rozkoszami. Nazajutrz, niezdolny wytrzymać męczarni jaką było dla mnie oczekiwanie wieczoru, wypożyczyłem jakąś powieść i spędziłem dzień na czytaniu, uniemożliwiając sobie w ten sposób myślenie albo rachowanie czasu. W czasie czytania imię Fedory rozlegało się we mnie niby dźwięk słyszany w oddali, który nie wstrząsa ale przykuwa uwagę. Posiadałem na szczęście jeszcze dosyć przyzwoity czarny frak i białą kamizelkę; co się tyczy pieniędzy, z całego majątku zostało mi jakieś trzydzieści franków, które posiałem gdzieś wśród moich rzeczy, po szufladach, aby pomiędzy pięciofrankówką a jakiemś zachceniem wznieść ciernistą zaporę poszukiwań oraz wędrówek po pokoju. Ubierając się, szukałem mego skarbu w oceanach papieru. Skąpy stan mej sakiewki może ci dać pojęcie, czem była suma którą pochłonęły rękawiczki i dorożka: schrupały chleb na cały miesiąc z góry. Tak już jest! nigdy nam nie brak pieniędzy na nasze kaprysy, spieramy się o cenę jedynie rzeczy użytecznych lub potrzebnych. Rzucamy niedbale złoto tancerkom, a targujemy się z robotnikiem, którego zgłodniała rodzina czeka zapłacenia rachunku. Iluż ludzi ma na sobie ubranie za sto franków, gałkę u laski z djamentem, a je obiad za dwadzieścia pięć su! Zdaje się, że rozkosze próżności nie wypadają nam nigdy dość drogo. Rastignac stawił się punktualnie; uśmiechnął się z mej metamorfozy, żartując sobie ze mnie; po drodze do hrabiny, udzielił mi paru miłosiernych rad co do sposobu zachowania; odmalował ją jako osobę skąpą, próżną i podejrzliwą; ale skąpą z przepychem, próżną z prostotą, a podejrzliwą z wdziękiem.
— Znasz moje zobowiązania, rzekł, i wiesz ilebym stracił na zmianie bogdanki. Obserwowałem Fedorę bezinteresownie i chłodno, spostrzeżenia moje muszą być przeto trafne. Zamierzając cię jej przedstawić, myślałem o twoim losie; toteż uważaj z nią na każde słowo; ma piekielną pamięć, a spryt jej mógłby doprowadzić do rozpaczy dyplomatę: odgadłaby chwilę w której mówi prawdę. Mówiąc między nami, zdaje się że cesarz nie uznał jej małżeństwa, gdyż ambasador rosyjski zaczął się śmiać, kiedym mu o niej wspomniał. Nie przyjmuje jej i kłania się jej dość lekko kiedy ją spotyka w Lasku. Bądź co bądź, należy do kółka pani de Sérizy, bywa u pań de Nucingen i de Restaud. We Francji, reputacja jej jest nieskazitelna; księżna de Carigliano, marszałkowa najbardziej bacząca na pozory z całej koterji bonapartystów, często spędza lato u niej na wsi. Wielu młodych elegantów — jeden syn para Francji — ofiarowało jej nazwisko w zamian za majątek; odprawiła ich grzecznie z kwitkiem. Może wrażliwość jej zaczyna się dopiero od tytułu hrabiego? Czyż nie jesteś margrabią? śmiało naprzód, jeżeli ci się Fedora spodoba. Oto co się nazywa udzielać instrukcji!
Żart ten nasunął mi myśl, że Rastignac pragnie się zabawić i pobudzić moją ciekawość; jakoż, moja improwizowana namiętność doszła do szczytu, kiedyśmy się znaleźli w sieni strojnej kwiatami. Szedłem po szerokich schodach wysłanych dywanem, widziałem dokoła siebie wszystkie wymysły angielskiego komfortu; serce mi biło; rumieniłem się, zaparłem się mego urodzenia, moich uczuć, dumy, byłem w tej chwili pociesznym mieszczuchem. Cóż! przybywałem wprost z poddasza, po trzech latach ubóstwa. Nie umiałem jeszcze, oślepiony temi drobnostkami życia, cenić ponad nie owych nabytych skarbów, owych olbrzymich kapitałów intelektualnych, które stanowią bogactwo człowieka w chwili gdy władza wpadnie mu w ręce, nie miażdżą go zaś, ponieważ praca myśli przysposobiła go zawczasu do walki politycznej.
Ujrzałem kobietę lat około dwudziestodwu, średniego wzrostu, biało ubraną, otoczoną kręgiem mężczyzn i trzymającą w ręku wachlarz z piór. Widząc wchodzącego Rastignaka, wstała, podeszła ku nam, uśmiechnęła się z wdziękiem, rzuciła mi melodyjnym głosem parę pochlebnych słów z pewnością przygotowanych. Przyjaciel nasz oznajmił mnie jako wschodzący talent, a zręczność jego, jego gaskońska swada, zjednały mi sympatyczne przyjęcie. Stałem się przedmiotem powszechnej uwagi, co mnie zawstydziło; szczęściem Rastignac wspomniał o mej skromności. Spotkałem tam uczonych, pisarzy, ex-ministrów, parów Francji. W chwilę po mojem zjawieniu rozmowa potoczyła się swoim torem; czując że trzeba mi podtrzymać moją reputację, skupiłem się; poczem, nie nadużywając głosu skoro mi przypadł, starałem się, w słowach mniej lub więcej ciętych, głębokich lub dowcipnych, ująć dyskusję. Zrobiłem pewne wrażenie. Po raz tysiączny w życiu Rastignac był prorokiem.
Skoro salony napełniły się natyle aby każdy odzyskał swobodę ruchu, przewodnik mój ujął mnie pod ramę aby mnie oprowadzić po salonach.
— Nie zdradzaj zbytniego zachwytu hrabiną, rzekł, odgadłaby powód odwiedzin.
Salony były urządzone z najwyszukańszym smakiem. Ujrzałem wyborne obrazy. Każdy pokój miał, jak u najzamożniejszych Anglików, swój odrębny charakter: jedwabne obicia, ornamenty, kształt mebli, najdrobniejszy szczegół, wszystko harmonizowało z zasadniczą intencją. W gotyckim buduarze, którego drzwi ginęły za ciężkiemi oponami, obicia, zegar, wzory dywanów, były gotyckie; sufit, przecięty ciemnemi rzeźbionemi belkami, ściągał oko płaszczyznami pełnemi wdzięku i oryginalności; boazerje artystycznie zdobione; nic tu nie psuło harmonji, nawet okna o barwnych i drogocennych witrażach. Zdumiałem sie na widok nowoczesnego saloniku, w którym artysta rozwinął całą dzisiejszą sztukę dekoracyjną, tak lekką, miłą, powabną, dyskretną, oszczędną w złoceniach. Panowała tam czuła i mglista atmosfera niemieckiej ballady, mała świątynia miłości z r. 1827. Żardinjery pełne rzadkich kwiatów rozlewały woń. Dalej, za tym salonem, w amfiladzie, ujrzałem złocony pokój w stylu Ludwika XIV; w zestawieniu z naszem współczesnem zdobnictwem, tworzył dziwny ale miły kontrast.
— Mieszkanko miałbyś wcale niezłe, rzekł Rastignac z uśmiechem, w którym przebijała lekka ironja. Czy to nie jest pokusa? dodał siadając.
Naraz wstał, wziął mnie za rękę, zaprowadził do sypialni, i pokazał, pod baldachimem z białego muślinu i białej mory, rozkoszne, łagodnie oświetlone łóżko, istne łóżko młodej wróżki zaręczonej z duchem.
— Czy to nie jest, wykrzyknął z cicha, nadmiar bezwstydu, zalotności i zuchwalstwa, aby nam pozwolić podziwiać ten tron miłości? Nie oddać się nikomu, a pozwolić każdemu złożyć tu swój bilet wizytowy! Gdybym był wolny, chciałbym widzieć tę kobietę złamaną, płaczącą pod memi drzwiami...
— Jesteś więc tak pewny jej cnoty?
— Najśmielsi z naszych don Juanów, ba nawet najzręczniejsi, wyznają że przegrali z nią sprawę, kochają się w niej jeszcze i są jej oddanymi przyjaciółmi. Czy ta kobieta nie jest zagadką?
Te słowa wtrąciły mnie w rodzaj pijaństwa, zazdrość moja już lękała się o przeszłość. Drżąc ze szczęścia, wróciłem spiesznie do salonu, gdzie zostawiłem hrabinę. Spotkałem ją w gotyckim buduarze. Zatrzymała mnie uśmiechem, posadziła przy sobie, zagadnęła o moje prace i zdawała się niemi żywo zainteresowana, zwłaszcza gdy jej zacząłem wykładać mój system żartobliwie, zamiast go uczenie rozwijać profesorskim językiem. Ubawiła ją wiadomość, że wola ludzka jestto materjalna siła podobna do pary; że nic w świecie duchowym nie oprze się tej potędze, kiedy człowiek jakiś przyuczył się ją skupiać, rozrządzać jej sumą, kierować stale na dusze strumień tej płynnej masy; że człowiek ten może, wedle chęci, wszystko zmieniać odnośnie do ludzkości, nawet zasadnicze prawa natury. Zarzuty Fedory świadczyły o niejakiej inteligencji; na chwilę przyznałem jej słuszność aby jej pochlebić, poczem zdruzgotałem jej kobiece rozumowania jednem słowem, zwracając uwagę na jakiś codzienny życiowy fakt, np. sen, fakt pospolity na pozór, ale w gruncie pełen zagadek niedocieczonych dla uczonego. Obudziłem jej ciekawość. Hrabina zadumała się chwilę, gdy rzekłem, że nasze myśli są to istoty uorganizowane, zupełne, które żyją w niewidzialnym świecie i wpływają na nasze losy. Na dowód przytoczyłem jej myśli Kartezjusza, Diderota, Napoleona, które prowadziły, które prowadzą jeszcze całą epokę. Miałem zaszczyt rozerwać damę; żegnając mnie, prosiła abym ją odwiedził; mówiąc stylem dworskim, udzieliła mi wstępu na pokoje. Czy że wziąłem, wedle mego chwalebnego zwyczaju, formę grzeczności za głos serca, czy że Fedora ujrzała we mnie jakąś bliską sławę i chciała pomnożyć swoją galerję uczonych, zdawało mi się żem zrobił dobre wrażenie.
Wezwawszy na pomoc wszystkie moje wiadomości fizjologiczne i dawne studja nad kobietą, rozważałem szczegółowo przez cały wieczór tę niezwykłą osobę i jej zachowanie; wpół ukryty we framudze, szpiegowałem jej myśli szukając ich w jej zachowaniu, śledząc wszystkie manewry gospodyni domu, która chodzi, krąży, przysiada, rozmawia, przyzywa jakiegoś mężczyznę, zadaje mu pytanie i słucha wsparta o odrzwia... Chód jej miał coś tak miękkiego, omdlałego, falowanie sukni było tak wdzięczne, ona cała budziła tak potężne pragnienie, że zacząłem mocno powątpiewać o jej cnocie. Jeżeli Fedora obca dziś była miłości, niegdyś musiała być bardzo namiętna. Wyrafinowanie rozkoszy malowało się wręcz w pozie jaką przybierała rozmawiając; opierała się zalotnie o drzwi, jak kobieta blizka upadku, ale zarazem gotowa do ucieczki, gdyby ją zatrwożyło żywsze spojrzenie. Z rękami miękko skrzyżowanemi, jakgdyby pijąc słowa, słuchając ich nawet spojrzeniem pełnem życzliwości, oddychała uczuciem. Świeże i czerwone jej wargi odrzynały się od bardzo białej cery. Ciemne włosy jakgdyby podkreślały pomarańczowy kolor oczu, centkowanych żyłkami jak marmur florencki, i których blask przydawał jeszcze wyrazu jej słowom. Wreszcie biust jej zdobny był w najpowabniejsze uroki. Rywalka zarzuciłaby może twardość gęstym brwiom zrośniętym na czole i zganiłaby niedostrzegalny puszek strojący owal twarzy. Wszędzie widziałem oddech namiętności. Miłość była wypisana na włoskich powiekach tej kobiety, na jej pięknych ramionach godnych milońskiej Wenery, w jej rysach, w jej dolnej wardze nieco wydatnej i lekko ocienionej. To była więcej niż kobieta, to był romans. Tak, ten przepych kobiecości, harmonijny całokształt linji, nadzieje jakie te bujne kształty wróżyły namiętności, były złagodzone ciągłem panowaniem nad sobą, nadzwyczajną skromnością, które stanowiły sprzeczność z wyrazem całej osoby. Trzeba było obserwacji tak bystrej jak moja, aby w niej odkryć naturę stworzoną dla rozkoszy. Aby wyłożyć jaśniej moją myśl, były w Fedorze dwie kobiety, powyżej i poniżej pasa: jedna była zimna, jedynie głowa zdawała się zdolna do miłości; zanim zatrzymała oczy na mężczyźnie, przygotowywała spojrzenie, jakgdyby się działo coś tajemniczego w niej samej: rzekłbyś jakiś spazm tych tak błyszczących oczu. Słowem, albo moja wiedza była niedoskonała i miała jeszcze wiele tajemnic w świecie moralnym, albo hrabina posiadała piękną duszę, a uczucia jej i ich promieniowanie dawały jej fizjognomji ten urok który nas ujarzmia i czaruje, oddziaływanie nawskroś moralne i tem potężniejsze iż spotyka się z sympatjami pragnienia. Wyszedłem zachwycony, porwany tą kobietą, upojony jej zbytkiem, drażniony we wszystkiem co moje serce miało szlachetnego, skażonego, dobrego, złego. Czując się tak wzruszonym, ożywionym, podnieconym, rozumiałem powab który sprowadzał tam wszystkich tych artystów, dyplomatów, mężów Stanu, tych finansistów o sercu wybitem blachą jak ich kasy: bezwątpienia szukali w niej owej wściekłej podniety, która napinała we mnie wszystkie siły mego jestestwa, smagała krew w najdrobniejszych żyłkach, drażniła najmniejszy nerw i tętniła w mózgu! Nie oddała się żadnemu aby mieć wszystkich. Kobieta jest zalotna póty póki nie kocha.
— Ba! rzekłem do Rastignaka, może ją wydano albo sprzedano za mąż za jakiegoś starca, i wspomnienie pierwszego małżeństwa zostawiło w niej wstręt do miłości.
Wróciłem pieszo z dzielnicy Saint-Honoré, gdzie mieszkała Fedora. Z jej pałacu na ulicę des Cordiers, to prawie cały Paryż; droga wydała mi się krótka mimo iż było zimno. Przystąpić do oblegania Fedory w zimie, ostrej zimie, gdy nie posiadałem ani trzydziestu franków, gdy oddalenie które nas dzieliło było tak wielkie! Jedynie ubogi młodzieniec może wiedzieć ile miłość pociąga wydatków na dorożki, rękawiczki, ubranie, bieliznę etc. Miłość, która jest nieco za długo platoniczną, staje się ruiną. Doprawdy, zdarza się w życiu studenckiem materjał na Lauzuna któremu niepodobna jest zbliżyć się do przedmiotu miłości mieszkającego na pierwszem piętrze! I jak mogłem ja, słaby, nikły, odziany skromnie, z bladą i wynędzniałą twarzą artysty świeżo po urodzeniu dzieła, walczyć z młodemi ludźmi pięknie uczesanymi, ładnymi, zręcznymi, w krawatach zdolnych przywieść do rozpaczy całą Kroację, bogatymi, zbrojnymi w powoziki i odzianymi w impertynencję.
— Ba! Fedora lub śmierć!... wykrzyknąłem mijając most. Fedora, to fortuna.
Piękny gotycki buduar i salon w stylu Ludwika XIV przewinęły mi się przed oczyma, ujrzałem hrabinę w białej sukni z obszernemi rękawami, jej wdzięczny chód i pokusy jej gorsu. Kiedym przybył na moje poddasze, gołe, zimne, zaniedbane jak peruka uczonego, otaczały mnie jeszcze obrazy zbytku Fedory. Kontrast ten był złym doradcą, zbrodnie muszą się rodzić w ten sposób. Przeklinałem wówczas, drżąc z wściekłości, moją skromną i uczciwą nędzę, moje płodne poddasze, gdzie wylęgło się tyle myśli. Zażądałem rachunku od Boga, od djabła, od społeczeństwa, od mego ojca, od całego świata za mój los, za moje nieszczęście; położyłem się zgłodniały, mamrocząc pocieszne przekleństwa, ale z mocnem postanowieniem zdobycia Fedory. To serce kobiece było ostatnim biletem na loterji mego losu.
Daruję ci pierwsze moje wizyty u Fedory, aby dojść do dramatu. Starając się trafić do duszy tej kobiety, próbowałem podbić jej umysł, znaleść sprzymierzeńca w jej próżności. Pragnąc aby mnie pokochała, dostarczyłem jej tysiąc przyczyn podziwiania samej siebie. Nigdy nie zostawiałem jej w stanie obojętności; kobiety chcą wzruszeń za wszelką cenę, dawałem je jej; raczej byłbym ją rozzłościł niż żeby miała być przy mnie obojętna. Jeżeli zrazu, ożywiony niezłomną wolą i pragnieniem zdobycia jej miłości, zyskałem nad nią wielką przewagę, niebawem namiętność moja wzrosła, straciłem panowanie nad sobą, wpadłem w szczerość, zgubiłem się i zakochałem się na śmierć. Niebardzo wiem, co my w poezji lub w rozmowie nazywamy miłością; ale tego uczucia, które się rozwinęło nagle w mojej podwójnej naturze, nie znalazłem odmalowanego nigdzie, ani w retorycznych i wyszukanych frazesach Jana Jakóba Rousseau, którego może zajmowałem mieszkanie, ani w chłodnych koncepcjach dwu wieków naszej literatury, ani w obrazach włoskich mistrzów. Jedynie widok jeziora Brienne, parę motywów Rossiniego, Madonna Murilla będąca w posiadaniu marszałka Soult, listy Marji Lescombat, parę słów rozsypanych w zbiorze anegdot, ale zwłaszcza modlitwy mistyków i parę ustępów z naszych klechd, zdołały mnie przenieść w boskie regjony mej pierwszej miłości. Żaden jezyk ludzki, żadne tłómaczenie myśli dokonane zapomocą barw, marmurów, słów albo dźwięków, nie zdołałyby oddać nerwu, prawdy, skończoności, nagłości uczucia rodzącego się w duszy! Tak! kto mówi sztuka, mówi kłamstwo. Miłość przechodzi nieskończone przeobrażenia zanim się splecie trwale z naszem życiem i zabarwi je na zawsze kolorem płomienia. Tajemnica tego niedostrzegalnego przenikania umyka się rozbiorowi artysty. Prawdziwa namiętność wyraża się zapomocą krzyków, westchnień, nudnych dla obojętnego człowieka. Trzeba szczerze kochać, aby współdźwięczeć z wykrzykami Lowelasa, gdy się czyta Klaryssę Harlowe. Miłość jest to naturalne źródło, płynące zrazu łożyskiem z mchu, kwiatów i żwiru; później jako strumień, później jako rzeka, zmienia charakter swój i postać z każdą falą, i wpada do niezmierzonego oceanu, w którym miałkie dusze widzą monotonię, a w którym wielkie dusze topią się w wiekuistej zadumie.
Jak ważyć się opisać te przejściowe odcienie uczucia, te drobnostki mające taką wartość, te słowa, których akcent wyczerpuje skarby mowy, te spojrzenia płodniejsze niż najbogatsze poematy? W każdej z mistycznych scen, wówczas gdy zakochujemy się nieznacznie w kobiecie, otwiera się otchłań, zdolna pomieścić wszystkie ludzkie poezje. Och! i jakże moglibyśmy oddać w słowie żywe i tajemnicze drgnienia duszy, skoro nam brak wyrazów dla odmalowania widzialnych tajemnic piękności? Cóż za urzeczenie! Ileż godzin spędziłem zatopiony w niewysłowionej ekstazie, pochłonięty widzeniem jej! Czułem się szczęśliwy; czem? — nie wiem. W tych chwilach, jeżeli twarz jej była zalana światłem, spełniało się jakieś zjawisko które dobywało z niej blask; niedostrzegalny puszek, złocący cienką i delikatną skórę, rysował miękko kontury, z wdziękiem który podziwiamy w odległych linjach horyzontu, kiedy się gubi w słońcu. Zdawałoby się, że jasność dnia pieści ją stapiając się z nią w jedno, lub też że z promiennej jej twarzy wydziela się światło żywsze niż samo światło; to znów cień, spływając po tej słodkiej twarzy, barwił ją zmieniając odcienie jej wyrazu. Często jakgdyby jakaś myśl malowała się na jej marmurowem czole; oko ciemniało, powieki drgały, rysy falowały poruszane uśmiechem; inteligentny koral jej warg ożywiał się, zwijał, rozwijał; odblask włosów rzucał ciemne tony na jej świeże skronie; a każda z tych zmian mówiła. Chciałem czytać uczucie, nadzieję, we wszystkich tych fazach jej twarzy. Te nieme rozmowy przechodziły z duszy w duszę jak dźwięk w echo, dając mi ulotne radości, które zostawiały głębokie wrażenie. Głos jej wprawiał mnie w jakieś szaleństwo, które zaledwie mogłem zdławić. Za przykładem nie wiem już którego księcia Lotaryngji mógłbym nie czuć gorejącego węgla w dłoni, w czasie gdy ona przesuwałaby swoje drażniące palce w moich włosach. To już nie był zachwyt, pragnienie, ale urok, fatalność. Często, wróciwszy na swoje poddasze, widziałem mglisto Fedorę, jej dom, i uczestniczyłem poniekąd w jej życiu; jeżeli ona cierpiała, i ja cierpiałem, i mówiłem jej nazajutrz:
— Pani cierpiała!
Ileż razy przyszła w ciszy nocnej, wywołana potęgą mego zachwycenia! To, szybka jak promień światła, wytrącała mi pióro, płoszyła naukę i pracę, które umykały zrozpaczone; kazała mi się podziwiać, przybierając kuszącą pozę w której widziałem ją niedawno. To znów ja szedłem naprzeciw niej w świat zjaw, i pozdrawiałem ją jak nadzieję, prosząc aby mi dała słyszeć swój srebrny głos; poczem budziłem się płacząc. Jednego dnia, przyrzekłszy pójść ze mną do teatru, nagle, pod wpływem kaprysu, zmieniła zamiar i prosiła abym zostawił ją samą. Zrozpaczony tym zawodem, który mnie kosztował dzień pracy i — mamż powiedzieć? — mego ostatniego talara, udałem się tam gdzie ona miała być ze mną, chcąc ujrzeć sztukę którą ona pragnęła widzieć. Ledwie zająłem miejsce, uczułem w sercu jakby wstrząśnienie elektryczne. Jakiś głos powiedział mi: „Ona tu jest!” Odwracam się, widzę hrabinę w parterowej loży, ukrytą w głębi, w cieniu. Spojrzenie moje nie zawahało się, oczy znalazły ją natychmiast z bajeczną jasnością widzenia, dusza moja poleciała ku jej życiu jak owad leci ku swemu kwiatowi. Skąd zmysły moje dowiedziały się o tem? Istnieją owe tajemnicze drgania, które mogą zdziwić ludzi powierzchownych, ale te oddziaływania naszej wewnętrznej natury są równie proste jak codzienne zjawiska naszego zewnętrznego wzroku; to też nie uczułem zdziwienia ale przykrość. Moje studja nad naszą siłą moralną, tak mało znaną, zdały się bodaj na to, aby mi pozwolić odnaleźć w mej namiętności żywe dowody mego systemu. To skojarzenie uczonego i kochanka, istnego bałwochwalstwa oraz miłości nauki, miało coś bardzo osobliwego. Nauka była często rada z tego, co doprowadzało kochanka do rozpaczy; kiedy zaś ów czuł się bliskim tryumfu, z radością odtrącał precz od siebie naukę. Fedora dostrzegła mnie i spoważniała; krępowałem ją. Po pierwszym akcie złożyłem jej wizytę; była sama, zostałem. Mimo że nie mówiliśmy nigdy dotąd o miłości, przeczułem wyjaśnienie. Nie odsłoniłem jej jeszcze mego sekretu, a mimo to istniało między nami jakby jakieś oczekiwanie: ona zwierzała mi swoje projekty zabaw, i pytała mnie w wilię, z odcieniem przyjaznego niepokoju, czy przyjdę nazajutrz; radziła się mnie spojrzeniem kiedy powiedziała coś dowcipnego, jakgdyby chciała się podobać wyłącznie mnie; kiedym ja się dąsał, stawała się przymilna; kiedy ona się gniewała, miałem prawo spytać o powód; kiedy coś przewiniłem, kazała się długo błagać o przebaczenie. Sprzeczki te, w których zasmakowaliśmy oboje, oddychały miłością. Rozwijała w nich tyle wdzięku i zalotności, a ja znajdowałem w nich tyle szczęścia! W tej chwili zażyłość nasza przerwała się zupełnie, znaleźliśmy się naprzeciw siebie jak dwoje obcych. Hrabina była lodowata, ja przeczuwałem nieszczęście.
— Niech pan będzie tak dobry mnie odwieźć, rzekła po przedstawieniu.
Czas odmienił się nagle. Skorośmy wyszli z teatru, padał śnieg z deszczem. Powóz Fedory nie mógł dotrzeć do samej bramy. Widząc dobrze ubraną kobietę, zmuszoną przejść przez szerokość bulwaru, posługacz rozpiął nad nami parasol; skorośmy wsiedli, zażądał zapłaty za swoją usługę. Nie miałem nic, w tej chwili byłbym sprzedał dziesięć lat życia aby mieć dwa su. Wszystko co składa człowieka i jego tysiąc próżności skręciło się we mnie od piekielnego bólu. Rzekłem: „Nie mam drobnych, mój przyjacielu!“ a słowa te zabrzmiały twardo, niecierpliwie; i wyrzekłem je ja, brat tego człowieka, ja który znałem tak dobrze nieszczęście! ja który niegdyś oddałem tak łatwo siedmset tysięcy franków! Lokaj odepchnął biedaka i konie ruszyły z kopyta. Po drodze, Fedora, roztargniona lub udająca zamyślenie, odpowiadała wzgardliwemi monosylabami na moje pytania. Zamilkłem. Była to straszna chwila. Znalazłszy się u niej, siedliśmy przy kominku. Skoro lokaj oddalił się poprawiwszy ogień, hrabina zwróciła się do mnie z zagadkowym wyrazem twarzy i rzekła poważnie:
— Od chwili mego powrotu do Francji, majątek mój skusił niejednego młodego człowieka; słyszałam wyznania miłości, które mogły zadowolić mą dumę; spotkałam ludzi, których przywiązanie było tak szczere i głębokie, iż byliby mnie poślubili nawet jako biedną dziewczynę jaką byłam niegdyś. Wreszcie, trzeba to panu wiedzieć, panie de Valentin, ofiarowano mi nowe bogactwa i nowe tytuły; ale trzeba panu także wiedzieć, że nigdy nie ujrzałam już na oczy tych, którzy byli na tyle nierozsądni aby mi mówić o miłości. Gdyby mi pan był obojętny, nie udzieliłabym panu tej przestrogi, w której więcej mieści się przyjaźni niż dumy. Kobieta wystawia się na afront, wówczas gdy, przypuszczając że jest kochana, broni się z góry przed tem zawsze pochlebnem uczuciem. Znam role Arsinoe, Araminty,[2] to też oswoiłam się z odpowiedzią jaką mogę usłyszeć w podobnych okolicznościach; ale dziś mam nadzieję, iż człowiek taki jak pan nie osądzi mnie źle za to że ukazałam mu szczerze swą duszę.
Mówiła to z zimną krwią adwokata lub rejenta wykładającego klijentom szczegóły procesu lub punkty kontraktu. Jasny i luby dźwięk jej głosu nie zdradzał najmniejszego wzruszenia; jedynie fizjognomja jej i wzięcie, zawsze szlachetne i skromne, robiły wrażenie dyplomatycznej oschłości i chłodu. Z pewnością obmyśliła te słowa i ułożyła program tej sceny. Och! drogi przyjacielu, są kobiety, które, kiedy znajdują przyjemność w tem aby nam rozdzierać serce, kiedy z umysłu topią w niem sztylet i obracają go w ranie, wówczas są urocze, kochają lub chcą być kochane! Pewnego dnia nagrodzą nas za nasz ból, tak jak Bóg ma podobno nagrodzić nasze dobre uczynki; stokrotnie płacą nam rozkoszą cierpienie którego siłę umieją ocenić: okrucieństwo ich czyż nie jest pełne uczucia? Ale znosić tortury z rąk kobiety, która zabija nas z całą obojętnością, czyż to nie jest okropna męczarnia? W tej chwili, Fedora deptała, sama nie wiedząc o tem, wszystkie me nadzieje, łamała moje życie i niszczyła mą przyszłość z zimną obojętnością i niewinnem okrucieństwem dziecka, które, przez ciekawość, rozdziera skrzydła motyla.
— Z czasem, dodała Fedora, uzna pan, mam nadzieję, rzetelne przywiązanie które ofiaruję moim przyjaciołom. Dla nich, zawsze mnie pan znajdzie dobrą i oddaną. Umiałabym im oddać życie, ale gardziłby pan mną, gdybym cierpiała ich miłość nie dzieląc jej. Na tem kończę. Pan jest jedynym człowiekiem, który dotąd usłyszał odemnie te ostatnie słowa.
Zrazu odjęło mi mowę, zaledwie zdołałem opanować huragan który wzbierał wemnie; ale niebawem zdławiłem moje uczucia w głębinach duszy i uśmiechnąłem się:
— Jeżeli powiem że panią kocham, odparłem, skaże mnie pani na wygnanie; jeżeli okażę obojętność, zemści się pani za to. Księża, sędziowie i kobiety nigdy nie zrzucają zupełnie swej sukni. Milczenie nie przesądza niczego; niech pani pozwoli że zmilczę. Skoro mi pani udziela tak braterskiej przestrogi, znaczy to że się mnie pani lęka stracić; ta myśl mogłaby wystarczyć mej dumie. Ale zostawmy sprawy osobiste. Jest pani może jedyną kobietą z którą można filozoficznie roztrząsać postanowienie tak sprzeczne z prawami natury. W zestawieniu z innemi egzemplarzami pani gatunku, jest pani fenomenem. Szukajmy tedy razem, z dobrą wiarą, przyczyn tej fizycznej anomalji. Czy istnieje w pani — jak w wielu kobietach dumnych z samych siebie, rozkochanych we własnej doskonałości — uczucie wyrafinowanego egoizmu, które każe pani wzdrygać się przed myślą iż mogłabyś należeć do mężczyzny, wyrzec się swej woli i poddać się urojonej a drażniącej panią wyższości? Zyskałaby pani w mych oczach tysiąc nowych uroków! Czyżby pierwszym razem miłość obeszła się z panią okrutnie? A może cena jaką pani musi przywiązywać do swej wytwornej kibici, do swego rozkosznego biustu, każe się pani lękać trudów macierzyństwa: czy to nie jest może najważniejszy z owych tajemnych powodów, dla których bronisz się pani przed zbyt przekonywującą miłością? Czy ma pani jaką ułomność która cię czyni cnotliwą mimo chęci?... Niech się pani nie gniewa, ja roztrząsam, badam, jestem o tysiąc mil od miłości. Natura, która stwarza ślepych od urodzenia, może wszak stworzyć kobiety głuche, nieme i ślepe w tym względzie. W istocie, jest pani cennym przedmiotem dla obserwacji lekarskiej! Nie zna pani całej swej wartości. Może pani mieć usprawiedliwiony wstręt do mężczyzn; uznaję to, wydają mi się wszyscy brzydcy i wstrętni. Ma pani słuszność, dodałem czując że serce mi się ściska, musisz nami gardzić; nie istnieje mężczyzna któryby był godny pani!
Nie powtórzę ci wszystkich sarkazmów które wysypałem na nią śmiejąc się. I ot, najbardziej zatrute słowo, najostrzejsza ironja, nie wyrwały jej najmniejszego odruchu ani gestu oburzenia. Słuchała, zachowując na wargach, w oczach, swój zwykły uśmiech, ten uśmiech który wkładała jak suknię, zawsze ten sam dla przyjaciół, dla prostych znajomych, dla obcych.
— Czy nie jestem bardzo poczciwa, że pozwalam się sekcjonować w ten sposób? rzekła korzystając z chwili gdy ja patrzyłem na nią w milczeniu. Widzi pan, ciągnęła z uśmiechem, przyjaźń moja wolna jest od niemądrej drażliwości. Wiele kobiet skarałoby pana impertynencje zamykając panu drzwi swego domu.
— Może mnie pani wypędzić nie podając przyczyn swej surowości.
To mówiąc czułem się gotów zabić ją gdyby mnie odprawiła.
— Szaleniec z pana, rzekła z uśmiechem.
— Czy pani kiedy pomyślała, ciągnąłem, o skutkach gwałtownej miłości? Człowiek w rozpaczy nieraz zamordował kobietę, którą kochał.
— Lepiej być martwą niż nieszczęśliwą, odparła zimno. Człowiek tak namiętny z pewnością kiedyś opuści żonę i zostawi ją na bruku strwoniwszy jej majątek.
Ta arytmetyka ogłuszyła mnie. Ujrzałem jasno przepaść między tą kobietą a mną. Nie było między nami możności porozumienia się.
— Żegnam panią, rzekłem zimno.
— Żegnam pana, odparła skłaniając przyjacielsko głowę. Do jutra.
Patrzałem na nią chwilę, śląc jej całą ową miłość której się wyparłem. Ona stała, rzucając mi swój banalny uśmiech, ów wstrętny uśmiech marmurowego posągu, wyrażający jakgdyby miłość, ale zimny. Czy zrozumiesz, mój drogi, wszystkie męczarnie jakie mnie szarpały gdy wracałem do domu w śnieg i w deszcz, idąc milę po gołoledzi, straciwszy wszystko? Och! wiedzieć że ona nawet nie pomyśli o mej nędzy i sądzi, że jestem, jak ona, bogaty, że kołyszę się miękko w powozie! Ileż ruin i zawodów! Nie chodziło już o pieniądze, ale o wszystkie skarby mej duszy. Szedłem na oślep, rozbierając w duchu ostatnie słowa tej dziwnej rozmowy, gubiąc się w komentarzach tak, że w końcu wątpiłem o potocznej wartości słów i myśli! I wciąż kochałem, kochałem tę zimną kobietę której serce trzeba było zdobywać ciągle i która, wciąż mażąc wczorajsze obietnice, jawiła się nazajutrz jak nowa kochanka. Kiedy skręcałem pod bramami Instytutu, chwyciła mnie gorączka. Przypomniałem sobie wówczas, że jestem naczczo. Nie miałem ani szeląga. Na domiar nieszczęścia, deszcz wykoszlawił mi kapelusz. Jak teraz zjawić się w domu wykwintej kobiety, jak się pokazać w salonie bez przyzwoitego kapelusza! Dzięki nadzwyczajnym wysiłkom, przeklinając głupią i niedorzeczną modę która każe wystawiać na pokaz kapelusz obnosząc go w ręku, zdołałem utrzymać dotąd moje nakrycie głowy bodaj w możliwym stanie. Nie był ani bezczelnie nowy ani beznadziejnie stary; ani wytarty ani zbyt lśniący; ot, mógł uchodzić za kapelusz dbającego o siebie człowieka; ale teraz jego sztuczne bytowanie doszło swego ostatecznego kresu, był chory, zniszczony, skończony, istny łachman, godny przedstawiciel swego pana. Dla braku półtora franka, zniweczyłem moją pracowitą elegancję. Ach! ileż nieznanych ofiar poniosłem dla Fedory od trzech miesięcy! Często pieniądze przeznaczone na całotygodniowy chleb poszły na to aby ją zobaczyć przez chwilę. Zaniedbywać swoje prace i głodzić się, to było jeszcze nic! ale przebywać ulice Paryża unikając ochlapania, biec aby umknąć przed deszczem, zjawić się u niej ubrany równie dobrze jak lalusie którzy ją otaczali, — och! dla zakochanego i roztargnionego poety zadanie to przedstawiało nieprzeliczone trudności. Moje szczęście, moja miłość, zależały od pryśnięcia błotem na moją jedyną białą kamizelkę! Wyrzec się jej widoku gdybym się powalał, gdybym zmókł! Nie mieć pięciu su, aby dać sobie oczyścić najlżejszą plamę na trzewikach! Miłość moja rosła od wszystkich tych drobnych nieznanych tortur, olbrzymich dla nerwowego artysty. Nieszczęśliwi kochankowie ponoszą ofiary, o których nie wolno wspominać kobietom żyjącym w sferze zbytku i elegancji; widzą one świat poprzez pryzmat barwiący złotem ludzi i rzeczy. Optymistki z egoizmu, okrutne przez dobry ton, kobiety wyrzekają się zastanowienia w imię swoich przyjemności; gorączka uciech rozgrzesza je z ich obojętności na nieszczęście. Dla nich szeląg nigdy nie jest miljonem, to raczej miljon wydaje się im szelągiem. Jeżeli miłość musi bronić swej sprawy wielkiemi ofiarami, musi zarazem pokrywać je delikatną zasłoną, spowijać je milczeniem; ale, rzucając na kartę majątek i życie, ludzie bogaci korzystają z przesądów światowych, które zawsze dają pewien blask ich miłosnym szaleństwom; dla nich, milczenie mówi a zasłona jest wdziękiem, podczas gdy moja okropna dola skazywała mnie na przerażające męczarnie, nie pozwalając mi rzec: „Kocham!” albo „Umieram!” Czyż nie wynagradzała mnie hojnie przyjemność, jaką mi sprawiało to, że poświęcam jej wszystko? Hrabina przydała wartości najpospolitszym wydarzeniom mego życia, związała z niemi niewymowne rozkosze. Niegdyś obojętny w kwestji stroju, obecnie szanowałem moje ubranie jak drugiego siebie. Mając do wyboru: otrzymać ranę albo rozedrzeć frak, nie byłbym się zawahał! Wejdź tedy w moje położenie i zrozum wszystkie szaleństwa myśli, rosnącą gorączkę, jaka miotała mną przez całą drogę, podsycana może jeszcze ruchem! Doznawałem jakiejś piekielnej przyjemności czując się na szczycie niedoli. Chciałem widzieć jakąś wróżbę odmiany w tem ostatniem przesileniu, ale nieszczęście ma skarby bez dna. Drzwi hoteliku były uchylone. Przez otwór w okiennicy wycięty w kształt serca ujrzałem światło. Paulina, czekając na mnie, rozmawiała z matką. Usłyszawszy moje imię, przystanąłem.
— Rafael, mówiła Paulina, jest o wiele przystojniejszy niż student z pod siódmego. Ma takie ładne włosy blond! Czy nie uważasz, że w głosie jego jest coś dziwnego co wnika do serca? A przytem, mimo że wydaje się nieco dumny, jest tak dobry, tak wytworny w obejściu! Och, naprawdę, może się podobać! Jestem pewna, że wszystkie kobiety muszą szaleć za nim.
— Mówisz tak jakbyś go kochała, zauważyła pani Gaudin.
— Och, kocham go jak brata, odparła śmiejąc się. Byłabym bardzo niewdzięczna gdybym nie płaciła mu sympatją! Czyż nie nauczył mnie muzyki, rysunków, gramatyki, słowem wszystkiego co umiem? Ty niewiele zwracasz uwagi na moje postępy, mamusiu; ale ja się robię tak uczona, że niedługo sama będę dawać lekcje, a wówczas będziemy mogły trzymać służącą.
Cofnąłem się nieznacznie, poczem, robiąc umyślnie nieco hałasu, wszedłem do sali, aby wziąć lampę. Paulina wstała aby mi ją zaświecić. Biedne dziecko rozlało rozkoszny balsam na moje rany. Ta naiwna pochwała mojej osoby dodała mi nieco otuchy. Potrzebowałem wierzyć w samego siebie i usłyszeć bezstronny sąd o mej istotnej wartości. Nadzieje moje, podsycone w ten sposób, rzuciły może odblask na to co mnie otaczało. Może też i nigdy nie przyjrzałem się scenie którą dość często nastręczały mym oczom dwie mieszkanki tej sali; ale w tej chwili podziwiałem w naturze najrozkoszniejszy obrazek rodzajowy, z taką prostotą odtwarzany przez malarzy flamandzkich. Matka, siedząc przy nawpół zagasłym kominku, robiła pończochę, z poczciwym uśmiechem na ustach. Paulina malowała ekraniki; farby, pendzle, rozłożone na stoliku bawiły oko żywemi kontrastami. Gdy wstała i podeszła aby zapalić moją lampę, całe światło padło na jasną twarzyczkę; trzeba było być opętanym straszliwą namiętnością, aby nie podziwiać jej przeźroczystych i różowych rączek, jej idealnej głowy i dziewiczej kibici! Noc i cisza spowiły swoim urokiem to pracowite czuwanie, ten zakątek oddychający spokojem. Ta nieustanna a tak wesoło dźwigana praca świadczyła o pobożnej i pełnej wzniosłych uczuć rezygnacji. Między sprzętami a ludźmi istniała tu jakaś nieokreślona harmonja. U Fedory zbytek był suchy, budził we mnie złe myśli; natomiast owa pokorna nędza i uczciwa prostota orzeźwiały moją duszę. Może czułem się upokorzony w obliczu zbytku; tu, z temi dwiema kobietami, w tej ciemnej izbie gdzie życie sprowadzone do prostych form kryło się niejako w zaciszach serca, odzyskiwałem pewność siebie mogąc roztaczać tę opiekę, tę wyższość, którą mężczyzna tak bardzo lubi dawać uczuć. Kiedym się znalazł blisko Pauliny, objęła mnie spojrzeniem niemal macierzyńskiem, i drżącemi rękami stawiając lampę, wykrzyknęła:
— Boże! jakiż pan blady! — Och! cały mokry! — Mama osuszy pana... Panie Rafaelu, dodała po małej pauzie, pan lubi mleko, dostałam dziś wieczór śmietankę, czy zechce pan skosztować?
Poskoczyła jak młody kociak do porcelanowego garnuszka pełnego mleka i podała mi go tak żywo, podsunęła mi go pod nos tak milutkim gestem, żem się zawahał.
— Odmówi pan? rzekła zmnienionym głosem.
Nasze dwie dumy zrozumiały się: Paulina cierpiała w swojem ubóstwie i wyrzucała mi mą hardość. Wzruszyłem się. Ta śmietanka, to było może jej jutrzejsze śniadanie; mimo to przyjąłem. Biedna dziewczyna siliła się ukryć radość, która iskrzyła się w jej oczach.
— Potrzebowałem tego, rzekłem siadając. (Wyraz troski przesunął się po jej czole.) Czy pamiętasz Paulino, ten ustęp, gdzie Bossuet maluje nam Boga, nagradzającego szklankę wody hojniej niż wygraną bitwę?
— Tak, odparła.
I łono jej biło jak pierś młodej ptaszyny w dłoni dziecka.
— A więc, ponieważ rozstaniemy się niebawem, dodałem niepewnym głosem, pozwól mi wyrazić moją wdzięczność za dobroć jakąście mi obie z matką okazywały.
— Och, nie rachujmy się, odparła ze śmiechem.
Śmiech jej krył wzruszenie, które mi sprawiło ból.
— Mój fortepian, ciągnąłem, jakby nie słysząc jej słów, to jeden z najlepszych instrumentów Erarda, przyjm go. Weź go bez skrupułów, nie mógłbym go doprawdy zabrać w podróż w którą się wybieram.
Oświecone może akcentem melancholji z jakim wymówiłem te słowa, Paulina i jej matka zrozumiały mnie widocznie; spoglądały na mnie z ciekawością i grozą. Przywiązanie, którego szukałem w zimnych strefach wielkiego świata, było tedy tutaj, szczere, bez blasku, ale serdeczne, a może i trwałe.
— Nie trzeba tak się trapić, rzekła matka. Niech pan zostanie z nami. Mąż mój jest w tej chwili w drodze, dodała. Czytałam dziś wieczór Ewangelję św. Jana, podczas gdy Paulina trzymała na nitce klucz przywiązany do Biblji: klucz obrócił się. Ta wróżba świadczy, że Gaudin jest zdrów i że mu się dobrze powodzi. Paulina powtórzyła tę wróżbę dla pana i dla młodego lokatora z pod siódemki, ale klucz obrócił się tylko dla pana. Będziemy wszyscy bogaci. Mąż wróci miljonerem; widziałam go we śnie na okręcie pełnym wężów; na szczęście woda była mętna, co oznacza złoto i zamorskie kamienie.
Te przyjazne i szczere słowa, podobne jakiejś piosnce którą matka usypia smutki swego dziecka, wróciły mi nieco spokoju. Akcent i spojrzenie zacnej kobiety tchnęły ową poczciwą serdecznością, która nie usuwa zgryzoty, ale uśmierza ją, odurza i koi. Paulina, przenikliwsza od matki, badała mnie z niepokojem; inteligentne jej oczy zdawały się odgadywać moje życie i przyszłość. Podziękowałem obu kobietom skinieniem głowy; poczem uciekłem obawiając się rozczulić. Kiedy się znalazłem sam na poddaszu, zanurzyłem się w mojej niedoli. Moja nieszczęsna wyobraźnia kreśliła mi tysiąc projektów nie trzymających się ziemi i podsunęła mi niemożliwe pomysły. Kiedy człowiek wlecze życie wśród szczątków swej fortuny, znajduje jeszcze to i owo; ale ja nie miałem nic. Ach! mój drogi, zbyt łatwo oskarżamy nędzę. Bądźmy pobłażliwi dla skutków społecznych tego najsilniejszego ze środków rozkładu. Tam, gdzie włada nędza, niema już ani wstydu, ani zbrodni, ani cnoty, ani inteligencji. Byłem wówczas bez myśli, bez siły, jak młoda dziewczyna padająca na kolana przed tygrysem. Człowiek z wolnem sercem a bez pieniędzy pozostaje panem swojej osoby; ale nędzarz który kocha nie należy już do siebie i nie może się zabić. Miłość daje nam jakąś cześć dla nas samych, szanujemy w sobie drugie życie; staje się ona wówczas najokropniejszem z nieszczęść, nieszczęściem z nadzieją, nadzieją która nam każe znosić tortury. Usnąłem z myślą opowiedzenia nazajutrz Rastignakowi osobliwego wyroku Fedory.
— Ha! ha! rzekł Rastignac, gdym się zjawił u niego nazajutrz o dziewiątej rano, wiem co cię sprowadza: Fedora musiała cię przepędzić. Jakieś poczciwe duszyczki, zazdrosne o twój wpływ na hrabinę, rozpuściły wiadomości o waszem małżeństwie. Bóg wie o jakie szaleństwa pomówili cię rywale, i jakich za potwarzy stałeś się przedmiotem!
— Wszystko się tedy tłómaczy! wykrzyknąłem.
Przypomniałem sobie moje zuchwalstwa i hrabina wydała mi się wzniosła. Uznałem, że jestem bezecnikiem który jeszcze nie dość wycierpiał, w pobłażaniu jej widziałem już tylko dobroć tkliwego serca.
— Nie galopuj tak, rzekł roztropny Gaskończyk. Fedora posiada wrodzoną przenikliwość kobiet głęboko samolubnych; przejrzała cię może w chwili gdy widziałeś w niej jeszcze tylko majątek i wykwint; mimo twego sprytu, czytała może w twojej duszy. Jest dość fałszywa aby żaden fałsz nie ostał się przed nią. Boję się, dodał, żem cię pchnął na złą drogę. Mimo całego poloru umysłu i form, wygląda mi ona na despotkę, jak wszystkie kobiety które używają życia jedynie głową. Dla niej całe szczęście mieści się w dobrobycie, w przyjemnościach towarzyskich, uczucie jest dla niej rolą. Unieszczęśliwiłaby cię, zrobiłaby z ciebie swojego lokaja...
Rastignac rzucał groch o ścianę. Przerwałem mu, przedstawiając mu z pozornym humorem moje położenie finansowe.
— Wczoraj wieczór, odparł, karcięta zabrały mi wszystko co miałem do rozporządzenia. Gdyby nie ta banalna katastrofa, chętniebym z tobą podzielił moją sakiewkę. Ale chodźmy gdzie na śniadanie, ostrygi podszepną nam może jaką dobrą radę.
Ubrał się, kazał zaprządz swój kabrjolecik; poczem, podobni dwóm miljonerom, przybyliśmy do Café de Paris, z czelnością owych zuchwałych spekulantów którzy żyją na koszt fikcyjnych kapitałów. Ten djabeł Gaskończyk przygniatał mnie swoją swobodą i niezmąconą pewnością siebie. W chwili gdy piliśmy kawę skończywszy bardzo wykwitne i umiejętnie zadysponowane śniadanko, Rastignac, który rozdawał skinienia głowy rozmaitym młodym ludziom zalecającym się zarówno miłą powierzchownością jak wykwintem stroju, rzekł na widok jednego z tych dandysów:
— Oto coś dla ciebie.
To mówiąc, dał znak głową gentlemanowi w pięknym krawacie, szukającemu widocznie miejsca, aby się doń zbliżył.
— Ten zuch, szepnął mi Rastignac do ucha, dostał krzyż za to iż spłodził różne dzieła których nie rozumie: jest chemikiem, historykiem, powieściopisarzem, publicystą; posiada czwartą, trzecią część, połowę praw do mnóstwa sztuk teatralnych, a jest ciemny jak oślica Balaama. To nie człowiek, to nazwisko, to etykieta znajoma publiczności. To też nie odważyłby się wejść do któregoś z owych gabinetów, gdzie widnieje nad drzwiami ten napis: Tu można pisać samemu. Jest sprytny tak, że wywiódłby w pole cały kongres dyplomatów. W dwóch słowach, jestto moralny metys, ani zupełnie uczciwy ani zupełne ladaco. Ale sza! pojedynkował się już, świat nie żąda więcej i powiada o nim: „To uczciwy człowiek.”
— I cóż, drogi przyjacielu, szanowny przyjacielu, jak się miewa Wasza Inteligencja? zagadnął Rastignac w chwili gdy nieznajomy usiadł przy sąsiednim stole.
— Thi! tak sobie. Jestem przeciążony pracą. Mam w ręku wszystkie materjały potrzebne do sporządzenia bardzo ciekawych pamiętników historycznych, a nie wiem komu je przypisać. To mnie dręczy; trzeba się spieszyć, pamiętniki wyjdą z mody.
— Czy to współczesne pamiętniki, czy dawne, ze Dworu?... o czem?
— Sprawa Naszyjnika..
— Czyż to nie istny cud? rzekł do mnie Rastignac śmiejąc się.
Poczem, zwracając się do przedsiębiorcy:
— Pan de Valentin, dodał wskazując na mnie, mój przyjaciel: przedstawiam go panu jako przyszłą sławę naszej literatury. Miał swego czasu ciotkę, bardzo dobrze postawioną na Dworze, margrabinę, i od dwóch lat pracuje nad rojalistyczną historją Rewolucji.
Poczem, nachylając się do ucha tego osobliwego handlarza, rzekł:
— To talent całą gębą, ale zarazem głuptasek, który gotów byłby sporządzić panu pańskie pamiętniki, imieniem swojej ciotki, po sto talarów za tom.
— Zgoda, odparł tamten poprawiając krawatkę. — Garson, cóż moje ostrygi?
— Tak, ale da mi pan dwadzieścia pięć ludwików komisowego i zapłaci mu pan jeden tom zgóry, dodał Rastignac.
— Ani mowy. Dam tylko pięćdziesiąt talarów, aby mieć pewność szybkiego otrzymania rękopisu.
Rastignac powtórzył mi z cicha tę handlową rozmowę. Poczem, nie pytając mnie o zdanie, odparł:
— Zgadzamy się. Kiedy będziemy mogli się z panem zobaczyć aby dobić sprawy?
— Hm... Przyjdźcież tutaj na obiad, jutro, o siódmej.
Wstaliśmy. Rastignac rzucił napiwek garsonowi, włożył rachunek do kieszeni i wyszliśmy. Byłem zdumiony lekkością, beztroską, z jaką sprzedał moją czcigodną ciotkę, margrabinę de Montbauron.
— Wolę raczej jechać do Brazylji i uczyć tam Indjan algebry o której nie mam pojęcia, niż plamić nazwisko rodziny!
Rastignac przerwał mi parskając śmiechem.
— Jakiś ty głuptas! Najpierw bierz pięćdziesiąt talarów i pisz pamiętniki. Kiedy je skończysz, nie zgodzisz się na wydanie ich pod nazwiskiem ciotki, fujaro! Pani de Montbauron, ofiara gilotyny, jej robrony, jej reputacja, uroda, szminki, jej pantofelki, warte są grubo więcej niż sześćset franków. Jeżeli tedy księgarz nie zechce zapłacić twojej ciotki wedle sprawiedliwej ceny, znajdzie jakiegoś starego kawalera świeżego powietrza albo jakąś niewyraźną hrabinę na firmę dla pamiętników.
— Och! wykrzyknąłem, pocóż opuściłem moje cnotliwe poddasze? Świat oglądany od strony kulis jest bardzo plugawy!
— Dobryś, odparł Rastignac, mamy poezję a chodzi o interes! Jesteś dzieckiem. Słuchaj: co się tyczy pamiętników, publiczność je osądzi; co się tyczy naszego literackiego rajfura, czyż nie stracił ośmiu lat i nie opłacił swoich stosunków księgarskich okrutnemi doświadczeniami? Jeżeli nierówno dzielicie pracę nad książką, czyż w zamian zysk twój nie jest większy? Dwadzieścia pięć ludwików, to dla ciebie o wiele więcej niż tysiąc franków dla niego. Et, możesz pisać pamiętniki — ostatecznie dzieło sztuki! — skoro Diderot mógł napisać sześć kazań za sto talarów.
— Ostatecznie, rzekłem wzruszony, to dla mnie kwestja bytu: toteż, mój poczciwy przyjacielu, winien ci jestem dzięki. Dwadzieścia pięć ludwików to dla mnie bogactwo...
— Większe niż mniemasz, odparł śmiejąc się. Jeżeli Finot daje mi porękawiczne za ten interes, czy nie domyślasz się że ono będzie dla ciebie? Jedźmy do lasku bulońskiego, rzekł, ujrzymy tam twoją hrabinę, a ja ci pokażę przystojną wdówkę, którą mam zaślubić: urocza osoba, Alzatka nieco przytłusta. Czytuje Kanta, Schillera, Jean Paul’a i mnóstwo książek hydraulicznych. Ma manję pytania mnie o zdanie; muszę udawać, że rozumiem wszystkie te sentymentalne niemczyzny, że znam mnóstwo ballad, wszystkie ziółka zabronione mi przez lekarzy. Nie mogłem jeszcze w niej wytępić entuzjazmów literackich, płacze jak bóbr czytając Goethego i ja muszę także popłakiwać przez grzeczność, bo chodzi o pięćdziesiąt tysięcy franków renty, mój drogi, i najładniejszą nóżkę, najładniejszą rączkę pod słońcem!... Ach! gdyby tak nie mówiła miłoźdź i zerdze, to byłby ideał kobiety!
Ujrzeliśmy hrabinę, świetną w świetnym ekwipażu. Kokietka odkłoniła się nam bardzo czule, rzucając mi uśmiech, który mi się wydał boski i pełen uczucia. Ach, byłem bardzo naiwny, wierzyłem że jestem kochany, miałem pieniądze i skarby namiętności, koniec nędzy! Czułem się lekki, wesół, rad ze wszystkiego, kochanka mego przyjaciela wydała mi sie urocza. Drzewa, powietrze, niebo, cała natura, powtarzały mi uśmiech Fedory. Wracając z Pól Elizejskich, wstąpiliśmy do kapelusznika i do krawca Rastignaka. Sprawa Naszyjnika pozwoliła mi porzucić mój nędzny rynsztunek wojenny. Odtąd mogłem bez obawy walczyć na wdzięk i elegancję z młodymi ludźmi kręcącymi się koło Fedory. Wróciłem do domu, zamknąłem się aby usiąść, spokojnie na pozór, przy okienku; ale w duchu żegnałem na wieki moje dachy, żyjąc przyszłością, dramatyzując moje życie, pijąc wyobraźnią miłość i jej rozkosze. Ach! jakże burzliwe może być istnienie w czterech ścianach poddasza! Dusza ludzka to jest czarodziejka, zmienia słomę w djamenty; pod jej różdżką zaczarowane pałace wykwitają jak kwiaty pod gorącem tchnieniem słońca... Nazajutrz, około południa, Paulina zapukała do moich drzwi i przyniosła mi — zgadnij co? list od Fedory. Hrabina prosiła abym wstąpił po nią do Luksemburgu: mieliśmy wspólnie zwiedzić muzeum i ogród botaniczny.
— Posłaniec czeka na odpowiedź, rzekła po chwili milczenia.
Nabazgrałem spiesznie list z podziękowaniem i oddałem go Paulinie. Zacząłem się ubierać. W chwili gdy, dosyć rad z siebie, kończyłem tualetę, lodowaty dreszcz przebiegł mnie na tę myśl:
— Czy Fedora wybrała się powozem czy pieszo? Czy będzie deszcz, czy pogoda?... Ale, mówiłem sobie, powozem czy pieszo, alboż można kiedy przewidzieć kaprys kobiety? Nie będzie miała pieniędzy, a zechce dać pięć franków jakiemu małemu Sabaudczykowie, zato że mu do twarzy w łachmanach.
Nie miałem złamanego szeląga, a pieniądze miałem podjąć aż wieczór. Och! jak drogo, w krytycznych chwilach młodości, poeta opłaca intelektualną siłę, którą zawdzięcza wstrzemięźliwości i pracy! W tej jednej chwili uczułem tysiąc żywych i bolesnych myśli niby tysiąc grotów. Spoglądałem w niebo przez okienko, czas był mocno niepewny. W razie nieszczęścia, mogłem wprawdzie wziąć dorożkę na cały dzień; ale czyż wtedy nie miałbym zatrutej każdej minuty mego szczęścia obawą że nie spotkam Finota wieczorem? Nie czułem się dość silnym, aby znieść tyle wzruszeń w pełni mego szczęścia. Mimo pewności że nic nie znajdę, zacząłem przeszukiwać cały pokój, szukałem urojonych talarów nawet w sienniku, szperałem wszędzie, wytrząsałem nawet stare buty. Trawiony nerwową gorączką, wodziłem błędnem okiem po meblach, przewróciwszy je wszystkie. Czy zrozumiesz szał jaki mnie ogarnął, kiedy, otwierając po siódmy raz szufladę w biureczku, aby ją przepatrzyć z ową apatją w jakiej pogrąża nas rozpacz, spostrzegłem niby przylepioną do poprzecznej deszczki, chytrze przyczajoną, ale schludną, lśniącą jasno jak wschodząca gwiazda, piękną i szlachetną pięciofrankówkę? Nie żądając od niej rachunku ani za jej milczenie ani za okrucieństwo jakiego się dopuściła ukrywając się w ten sposób, ucałowałem ją jak przyjaciela wiernego w nieszczęściu i pozdrowiłem ją okrzykiem który nie został bez echa. Obróciłem się nagle i ujrzałem pobladłą Paulinę.
— Myślałam, rzekła wzruszonym głosem, że pan sobie zrobił co złego! Posłaniec... (Przerwała jakby się dławiła.) Ale mama zapłaciła mu, dodała.
Poczem uciekła, dziecinna i lekka jak kaprys. Biedna mała! życzyłem jej mego szczęścia. W tej chwili czułem, że mam w duszy całą rozkosz ziemi; byłbym chciał zwrócić nieszczęśliwym ich cząstkę, którą zdawało mi się że kradnę. Nasze nieszczęśliwe przeczucia są prawie zawsze trafne: hrabina odesłała powóz. Przez jakiś kaprys, jeden z tych których ładne kobiety niezawsze umieją sobie wytłomaczyć, chciała iść do ogrodu botanicznego przez bulwary i pieszo.
— Będzie deszcz, mówiłem.
Zaczęła się ze mną spierać. Przypadkowo, przez cały czas który zabawiliśmy w Luksemburgu, było ładnie. Skorośmy wyszli z ogrodu, z wielkiej chmury, która mnie niepokoiła cały czas, spadło kilka kropel. Wsiedliśmy do dorożki. Ledwieśmy zajechali na bulwary, deszcz ustał, wypogodziło się zupełnie. Przybywszy do Muzeum, chciałem odprawić dorożkę, Fedora prosiła mnie abym ją zatrzymał. Co za tortura! Ale rozmawiać z nią, dławiąc tajemny niepokój, który bezwątpienia znaczył się na mej twarzy jakimś głupim i martwym uśmiechem; błądzić po ogrodzie botanicznym, przebiegać cieniste aleje i czuć jej ramię wspierające się na mojem, było w tem wszystkiem coś fantastycznego: to był sen na jawie. Mimo to, ruchy jej — czyto gdyśmy szli, czy gdyśmy przystanęli — nie miały nic słodkiego ani miłosnego, mimo rozkosznych pozorów. Kiedy się siliłem zespolić poniekąd z rytmem jej życia, czułem w niej jakąś ukrytą nerwowość, coś niespokojnego, ekscentrycznego. Kobiety bez duszy nie mają w swoich gestach nic miękkiego. Toteż nie było między nami żadnej jedności, ani w kierunku woli ani nawet w chodzie. Niema słów dla oddania tej materjalnej niezgodności dwojga istot, nie nawykliśmy bowiem jeszcze dostrzegać myśli w ruchu. To zjawisko natury można czuć instynktem, nie można go wyrazić.
Podczas tych gwałtownych paroksyzmów mojej namiętności (podjął Rafael po chwili milczenia i jakgdyby odpowiadając na zarzut jaki czynił sam sobie) nie sekcjonowałem moich wrażeń, nie analizowałem mojej przyjemności ani nie rachowałem bicia mego serca, tak jak skąpiec ogląda i waży sztuki złota. Och, nie! doświadczenie rzuca dziś smutne światło na minione wypadki, a wspomnienie przywodzi mi te obrazy, tak jak w piękną pogodę fale morskie wyrzucają na brzeg drzazgi rozbitego okrętu.
— Mógłby mi pan oddać dość ważną przysługę, rzekła hrabina spoglądając na mnie jakby z pomięszaniem. Zwierzywszy panu moją niechęć do miłości, czuję się swobodniejsza żądając tego od pana w imię przyjaźni. Czyż nie miałby pan, dodała śmiejąc się, większej zasługi wyświadczając mi grzeczność właśnie dzisiaj?
Patrzyłem na nią z bólem. Nie czując nic w mojej obecności, była przymilna a nie serdeczna; miałem wrażenie że gra swoją rolę jak skończona aktorka. Potem, nagle, akcent jej, spojrzenie, słowo, budziły na nowo moje nadzieje; ale jeżeli miłość moja rozbudzona malowała się w moich oczach, ona wytrzymywała ich promienie oczyma których jasności nie mąciło nic zgoła: zdawały się, jak oczy tygrysa, wyścielone metalową blaszką. W tych momentach nienawidziłem jej.
— Poparcie księcia de Navarreins, ciągnęła głosem pełnym pieszczoty, byłoby mi bardzo użyteczne wobec pewnej osoby wszechpotężnej w Rosji, której znowuż interwencja jest mi potrzebna dla uzyskania sprawiedliwości w sprawie tyczącej zarówno mego majątku jak pozycji w świecie. Chodzi o to, aby cesarz uznał moje małżeństwo. Wszak książę de Navarreins jest pana krewnym? List od niego załatwiłby wszystko.
— Wszystko dla pani, odparłem; proszę rozkazywać.
— Jest pan bardzo miły, rzekła ściskając mi rękę. Niech pan wstąpi do mnie na obiad, opowiem panu jak na spowiedzi.
Ta kobieta tak nieufna, tak ostrożna, o której interesach nikt od niej nic nie słyszał, miała się mnie radzić!
— Och! jakże kocham teraz to milczenie które mi pani nałożyła! wykrzyknąłem. Ale wolałbym jakąś jeszcze cięższą próbę.
W tej chwili poddawała się moim pijanym miłością spojrzeniom i nie broniła się przed mym podziwem, kochała mnie tedy! Znaleźliśmy się u niej. Osobliwem szczęściem zawartość mej sakiewki zdołała zadowolić dorożkarza. Spędziłem rozkoszny dzień, sam na sam z nią, u niej; pierwszy raz to widziałem ją w ten sposób. Aż do tego dnia, świat, jego mrożąca grzeczność i zimne formy rozdzielały nas, nawet w czasie wystawnych obiadów: ale tego dnia byłem u niej tak jakgdybym mieszkał pod jej dachem, posiadałem ją niejako. Moja nieokiełznana wyobraźnia kruszyła zapory, układała wypadki wedle mej ochoty i zanurzała mnie w rozkoszach szczęśliwej miłości. Czując się jej mężem, podziwiałem ją w drobnych zajęciach domowych; rozkoszą było mi patrzeć jak zdejmuje szal i kapelusz. Zostawiła mnie na chwilę samego i wróciła inaczej uczesana, czarująca. To wszystko było dla mnie! W czasie obiadu obsypywała mnie uprzejmościami i rozwijała nieskończony wdzięk w tysiącu rzeczy, które wydają się niczem a które są połową życia. Skorośmy się znaleźli oboje przy dobrym ogniu, w wygodnych fotelach, otoczeni cudami wschodniego zbytku; kiedy ujrzałem tak blisko siebie tę kobietę, której słynna piękność przyprawiała o bicie tyle serc, tę kobietę tak trudną do zdobycia, mówiącą do mnie, rozwijającą dla mnie całą swą zalotność, rozkoszne moje upojenie stało się niemal męką. Na moje nieszczęście przypomniałem sobie ważną sprawę którą miałem załatwić: trzeba mi było spieszyć na schadzkę umówioną wczoraj.
— Co, już? rzekła widząc że biorę kapelusz.
Kocha mnie! Tak myślałem przynajmniej, słysząc jak wymawia te słowa z przeciągłą pieszczotą w głosie. Aby przedłużyć mą ekstazę, byłbym zamienił chętnie dwa lata mego życia za każdą godzinę którejby zechciała mi użyczyć. Szczęście moje urosło o wszystkie pieniądze którem tracił! Była północ kiedy mnie pożegnała. Bądź co bądź, nazajutrz, heroizm mój kosztował mnie wiele wyrzutów, lękałem się żem zaprzepaścił sprawę pamiętników, dziś tak dla mnie ważną; pobiegłem do Rastignaka i poszliśmy aby zdybać przy wstawaniu odpowiedzialnego wydawcę moich przyszłych dzieł. Finot odczytał mi akcik, gdzie nie było mowy o ciotce, a po którego podpisaniu wyliczył mi pięćdziesiąt talarów. Zjedliśmy śniadanie we trójkę. Kiedy zapłaciłem mój nowy kapelusz, parę drobiazgów i długi, zostało mi tylko trzydzieści franków; ale wszystkie trudności życia wygładziły się na kilka dni. Gdybym chciał słuchać Rastignaka, mógłbym mieć skarby przyjmując otwarcie system angielski. Chciał mi koniecznie wyrobić kredyt i zmusić mnie do zaciągnięcia pożyczki, twierdząc że pożyczki podtrzymują kredyt. Wedle niego, ze wszystkich kapitałów na świecie, przyszłość jest największym i najpiękniejszym. Zabezpieczając w ten sposób moje długi na przyszłych zasobach, polecił mnie swemu krawcowi, artyście który rozumiał młodego człowieka i który miał mi pozwolić oddychać aż do mego małżeństwa. Od tego dnia zerwałem z klasztornem i pracowitem życiem które wiodłem przez trzy lata. Chodziłem bardzo pilnie do Fedory, gdzie starałem się zaćmić elegantów i lwów salonowych, których tam spotykałem. W przekonaniu że już na zawsze wziąłem rozbrat z nędzą, odzyskałem swobodę umysłu, miażdżyłem rywalów, uchodziłem za człowieka pełnego uroku, świetnego, niezwyciężonego. Mimo to, doświadczeni ludzie mówili o mnie: „Chłopiec z taką głową nie zaprząta się kobietami!“ Wychwalali miłosiernie moją inteligencję kosztem mego serca. „Jaki on szczęśliwy, że nie kocha!“ wykrzykiwali. „Gdyby kochał, czyż miałby tyle humoru, werwy?“ Tymczasem ja byłem bardzo miłośnie głupi w obecności Fedory! Sam na sam z nią, nie umiałem nic znaleźć do powiedzenia; lub też, jeżeli mówiłem, ironizowałem na temat miłości; byłem smutnym wesołkiem, jak dworak który chce ukryć ciężką zgryzotę. Wreszcie starałem się stać czemś nieodzownem dla jej życia, szczęścia, próżności; codziennie przy niej, byłem jej niewolnikiem, zabawką wciąż na jej rozkazy. Strwoniwszy w ten sposób dzień, wracałem do domu aby pracować przez noc, sypiając ledwo parę godzin nad ranem. Ale, nie będąc nawykły, jak Rastignac, do systemu angielskiego, zostałem niebawem bez grosza. Z tą chwilą, drogi przyjacielu, zdobywca bez kochanek, elegant bez pieniędzy, pokątny wzdychacz, popadłem z powrotem w to nędzne życie, w to zimne i głębokie nieszczęście, starannie ukryte pod zwodniczemi pozorami zbytku. Odczułem wówczas moje dawne cierpienia, ale mniej ostre: widocznie oswoiłem się z ich straszliwymi paroksyzmami. Często ciastka i herbata, tak oszczędnie podawane w salonach, były mojem jedynem pożywieniem. Czasem wspaniały obiad u hrabiny musiał mi starczyć na dwa dni. Obracałem cały mój czas, siły i zdolność obserwacji na to aby głębiej wniknąć w nieprzenikniony charakter Fedory. Aż dotąd, nadzieja lub rozpacz powodowały moim sądem, widziałem w niej to najtkliwszą to najbardziej nieczułą kobietę pod słońcem; ale te kolejne przypływy radości lub smutku stały mi się nie do zniesienia; chciałem zakończyć tę okropną walkę, zabijając moją miłość. Złowrogie blaski lśniły niekiedy w mej duszy i odsłaniały przepaść między nami. Hrabina usprawiedliwiała wszystkie może obawy; nigdy nie podchwyciłem łez w jej oczach; w teatrze patrzyła na wzruszającą scenę chłodno i z żartem na ustach. Zachowywała całą subtelność dla siebie, nie odgadywała nigdy cudzego szczęścia lub nieszczęścia.
Krótko mówiąc, zadrwiła sobie ze mnie! Szczęśliwy że mogę coś jej poświęcić, niemal spodliłem się dla niej, udając się do mego krewnego, księcia de Navarreins, egoisty który rumienił się za mą nędzę i który zbyt szpetnie sobie ze mną postąpił aby mnie nie miał nienawidzić; przyjął mnie tedy z ową chłodną grzecznością której każdy gest i słowo trącą zniewagą. Jego niespokojne spojrzenie obudziło mą litość. Wstyd mi było jego małości wśród tylu przepychów, jego nędzy wśród tego zbytku. Książę bąknął o znacznych stratach jakie poniósł na trzechprocentowej rencie; powiedziałem mu wówczas, co jest celem mojej wizyty. Zmiana jego obejścia, które z lodowatego stało się niemal serdeczne, przejęła mnie wstrętem. Otóż, mój drogi, książę złożył wizytę hrabinie i zmiażdżył mnie sobą. Fedora znalazła dla niego nieznane czary, uroki; zdobyła go, ułożyła poza mną tę tajemną sprawę, o której nie dowiedziałem się ani słówka: byłem dla niej jedynie środkiem!... Kiedy krewniak mój był u niej, nie widziała mnie poprostu: przyjmowała mnie może obojętniej niż w dniu w którym mnie jej przedstawiono. Jednego dnia upokorzyła mnie wobec księcia gestem, spojrzeniem, jakich żadne słowo nie zdołałoby odmalować. Wyszedłem z płaczem, układając tysiączne plany zemsty, postanawiając ją zgwałcić... Często towarzyszyłem jej do Bouffons: tam, obok niej, cały pochłonięty mą miłością, patrzałem na nią oddając się czarowi muzyki, sycąc duszę podwójną słodyczą kochania i odnajdywania drgnień mego serca w tonach melodji. Miłość moja była w powietrzu, na scenie, tryumfowała wszędzie, wyjąwszy w sercu mej kochanki. Ujmowałem wówczas rękę Fedory, studjowałem jej rysy, jej oczy, żebrząc w nich zlania naszych uczuć, owej nagłej harmonji, która, zbudzona muzyką, sprawia że dusze współdźwięczą zgodnie. Ale ręka jej była niema, a oczy nie mówiły nic. Kiedy ogień mego serca, wydzielający się ze wszystkich moich rysów, bił ją zbyt silnie w twarz, rzucała mi ten sztuczny uśmiech, konwencjonalny frazes, który się powtarza w salonach na wargach wszystkich portretów. Nie słuchała muzyki. Boskie melodje Rossiniego, Cimarozy, Zingarellego nie przypominały jej żadnego uczucia, nie tłómaczyły żadnej poezji jej życia; dusza jej była oschła. Fedora wystawiała się tam na pokaz niby widowisko w widowisku. Lornetka jej wędrowała bezustanku z loży do loży; ona sama, niespokojna mimo swego spokoju, była ofiarą mody; jej loża, jej fryzura, powóz były dla niej wszystkiem. Często spotyka się ludzi olbrzymiej postawy, którzy w ciele z bronzu mają serca delikatne i czułe; przeciwnie ona kryła serce z bronzu pod wątłą i wdzięczną powłoką. Nieszczęsne jasnowidzenie rozdzierało mi wiele zasłon. Jeżeli dobry ton polega na tem aby zapomnieć o sobie dla drugich, aby wyrażać głosem, gestem, nieustanną słodycz, być miłą dla innych, sprawiać aby byli radzi sami z siebie, wówczas, mimo swego sprytu, Fedora nie zatarła śladów niskiego pochodzenia. Jej zapomnienie o sobie samej było fałszem; jej wzięcie, zamiast być wrodzone, było pracowicie zdobyte; wreszcie uprzejmość jej trąciła służalstwem. Otóż, jej cukrzone słówka były dla jej faworytów wyrazem dobroci, pretensjonalna przesada szlachetnym entuzjazmem. Ja jeden przeniknąłem jej komedjanctwo, odarłem jej wewnętrzną istotę z cienkiej kory która wystarcza światu i nie dałem się brać na jej minki; znałam do gruntu tę kocią duszę. Kiedy jakiś dudek prawił jej komplementa, wychwalał ją, wstydziłem się za nią. I kochałem ją wciąż! miałem nadzieję stopić jej lody pod skrzydłami miłości poety. Gdybym mógł raz otworzyć jej serce dla tkliwości kobiecej, gdybym mógł jej objawić wzniosłość poświęceń, wówczas byłaby dla mnie doskonałą, stałaby się aniołem. Kochałem ją jak mężczyzna, jak kochanek, jak artysta, podczas gdy trzeba było nie kochać jej aby ją zdobyć; nadęty laluś, zimny gracz, możeby ją byli pokonali. Sama próżna i sztuczna, byłaby z pewnością zrozumiała język próżności, dałaby się zamotać w sidła intrygi; człowiek suchy i zimny byłby nad nią zawładnął. Ostry ból wnikał do głębi w mą duszę, kiedy mi odsłaniała naiwnie swój egoizm. Widziałem ją z boleścią kiedyś samą w życiu, nie mającą do kogo wyciągnąć ręki, nie spotykającą przyjaznego spojrzenia w którem mogłaby złożyć swoje. Jednego wieczora miałem odwagę odmalować jej w żywych kolorach jej samotną, czczą i smutną starość. Na widok tej straszliwej zemsty oszukanej przyrody, wyrzekła okrutne słowa:
— Będę miała zawsze majątek, odparła. Otóż, mając złoto, zawsze można dokoła siebie stworzyć uczucia potrzebne do naszego szczęścia.
Wyszedłem spiorunowany logiką tego zbytku, tej kobiety, tego świata, wymyślając sobie za moje głupie bałwochwalstwo. Ja nie kochałem Pauliny biednej; czyż bogata Fedora nie miała prawa odtrącić Rafaela? Nasze sumienie — pókiśmy go jeszcze nie zamordowali — jest nieomylnym sędzią. „Fedora, krzyczał mi sofistyczny głos, nie kocha ani nie odtrąca nikogo; jest wolna, ale niegdyś oddała się za złoto. Ten rosyjski hrabia — kochanek czy mąż — posiadał ją. Przyjdzie przecież pokusa w jej życiu. Czekaj.“ Ani cnotliwa ani występna, kobieta ta żyła zdala od ludzkości, we własnej sferze, w piekle lub raju. Ta zagadkowa samica okryta kaszmirami i haftami, napinała w mem sercu wszystkie ludzkie uczucia, dumę, ambicję, miłość, ciekawość...
Kaprys mody lub owa tak powszechna chęć popisania się oryginalnością, sprowadziła manję wychwalania jakiegoś teatrzyku na bulwarach. Hrabina zapragnęła oglądać umączoną twarz pewnego komedjanta, którym rozkoszowała się elita inteligencji; dostąpiłem zaszczytu towarzyszenia jej na premierę jakiegoś błazeństwa. Loża kosztowała zaledwie pięć franków, ale ja nie posiadałem ani złamanego szeląga. Mając do napisania jeszcze pół tomu pamiętników, nie śmiałem iść żebrać pomocy u Finota, Rastignaka zaś, mojej opatrzności, nie było w Paryżu. Ten ustawiczny brak zatruwał całe moje życie. Raz, gdyśmy wychodzili z teatru w okropny deszcz, Fedora kazała zawołać dla mnie dorożkę i nie było sposobu wymigać się od tej parady; nie słuchała moich wymówek, ani że lubię deszcz, ani że mam ochotę iść grać. Nie odgadywała mego ubóstwa ani w mem zakłopotaniu, ani w moich smętnych żarcikach. Oczy moje czerwieniały, ale czyż ona rozumiała spojrzenie? Życie młodego człowieka zależne jest od osobliwych kaprysów! Przez drogę, każdy obrót koła nasuwał mi myśli, które paliły mi serce; próbowałem wyjąć deskę w tyle wehikułu w nadzieji wyśliźnięcia się na bruk; wreszcie, widząc że niema ratunku, zaczęłem śmiać się konwulsyjnie i pogrążyłem się w tępym spokoju, obojętny jak człowiek pod pręgierzem. Kiedy przybyłem do domu, za pierwszem słowem które wybąkałem, Paulina przerwała:
— Jeżeli pan nie ma drobnych...?
Ach! muzyka Rossiniego niczem była przy tych słowach. Ale wróćmy do Funambules. Aby móc tam zaprowadzić hrabinę, myślałem zastawić złotą ramkę okalającą medalion matki. Mimo że lombard zawsze się rysował w mem pojęciu jak jedna z bram wiodących na galery, lepiej było zanieść tam własnemi rękami moje łóżko, niż żebrać jałmużny. Spojrzenie człowieka którego się prosi o pieniądze, tak boli! Są pewne pożyczki które płacimy honorem, tak jak pewne odmowy z przyjacielskich ust wydzierają nam ostatnie złudzenie. Paulina siedziała przy pracy, matka położyła się już. Spojrzawszy ukradkiem na łóżko, którego firanki były lekko rozchylone, miałem wrażenie że pani Gaudin głęboko śpi: ujrzałem w cieniu jej spokojny i woskowy profil wtulony w poduszkę.
— Czy ma pan jaką zgryzotę? spytała Paulina, odkładając pendzel.
— Moje drogie dziecko, możesz mi oddać wielką przysługę.
Spojrzała na mnie z wyrazem takiego szczęścia, że zadrżałem.
— Czyżby mnie kochała? pomyślałem. — Paulino... ciągnąłem.
I siadłem obok, aby się jej dobrze przyjrzeć. Odgadła mnie, tak moje spojrzenie było badawcze; spuściła oczy. Miałem uczucie, że mogę czytać w jej sercu jak we własnym, tak fizjognomia jej była naiwna i czysta.
— Kochasz mnie? spytałem.
— Kocha... lubi... szanuje! wykrzyknęła.
Nie kochała mnie. Żartobliwy akcent oraz pełen wdzięku gest który się jej wymknął malowały jedynie dziecinną wdzięczność młodego stworzenia. Wyznałem jej tedy moją rozpacz, kłopot w jakim się znajduję i prosiłem aby mi dopomogła.
— Jakto, panie Rafaelu, rzekła, pan nie chce sam iść do lombardu, a posyła pan mnie!
Zaczerwieniłem się, zawstydzony logiką dziecka. Ujęła mnie za rękę, jakby chciała pieszczotą wynagrodzić szczerość swego wykrzyknika.
— Och, rzekła, poszłabym, ale to niepotrzebne. Dziś rano znalazłam za fortepianem dwie pięciofrankówki które wsunęły się za listwę; położyłam je panu na stole.
— Niedługo dostanie pan pieniądze, panie Rafaelu, rzekła dobra matka wychylając głowę z za firanek; mogę panu tymczasem pożyczyć parę talarów.
— Och, Paulino, wykrzyknąłem ściskając ją za rękę, chciałbym być bogatym.
— Ba! poco? odparła z dąsem.
Ręka jej, drżąca w mojej, odpowiadała wszystkim biciom mego serca; cofnęła żywo palce i przyjrzała się moim.
— Zaślubi pan kobietę bogatą, rzekła, ale będzie pan miał przez nią wiele zmartwienia... Och, Boże! ona pana zabije... Jestem tego pewna.
W krzyku jej przebijała jakgdyby wiara w szalone zabobony matki.
— Jakaś ty dziecinna, Paulino!
— Och, to pewne, rzekła patrząc na mnie ze zgrozą: kobieta którą pan pokocha, zabije pana!
Ujęła z powrotem pendzel, umoczyła go w farbie z oznakami żywego wzruszenia i nie spojrzała już na mnie. W tej chwili byłbym chciał wierzyć w chimery. Człowiek nie jest zupełnie nieszczęśliwy, jeśli jest zabobonny. Zabobon jest często nadzieją. Wróciwszy do pokoju, ujrzałem dwie piękne sztuki monety, których obecność wydała mi się podejrzana. Pogrążony w pół śnie, siliłem się sprawdzić moje rachunki, aby usprawiedliwić przed sobą tą niespodzianą gratkę, ale usnąłem zgubiwszy się w bezużytecznych cyfrach. Nazajutrz, Paulina zaszła do mnie w chwili gdy kupowałem lożę.
— Może panu nie wystarczy tych dziesięć franków, rzekła rumieniąc się dobra i luba dziewczyna; matka poleciła mi ofiarować panu te pieniądze. Niech pan bierze, niech pan bierze.
Położyła trzy talary na stole i chciała uciekać, ale ją zatrzymałem. Podziw osuszył łzy, które kręciły mi się w oczach.
— Paulino, rzekłem, jesteś aniołem! Ta pożyczka wzrusza mnie o wiele mniej, niż delikatność z jaką mi ją ofiarujesz. Pragnąłem kobiety bogatej, wykwintnej, utytułowanej; obecnie chciałbym mieć miljony i spotkać młodą dziewczynę biedną jak ty i jak ty bogatą sercem; wyrzekłbym się nieszczęsnej namiętności która mnie zabije. Może masz słuszność.
— Dosyć, rzekła.
Ucichła, i jej słowiczy głos, jej czyste trele rozległy się na schodach.
— Szczęśliwa jest, że nie kocha jeszcze! rzekłem, myśląc o torturach jakie cierpiałem od miesięcy.
Piętnaście fraków Pauliny zdały mi się bardzo. Fedora, przestraszona zaduchem sali w której mieliśmy spędzić kilka godzin, wyraziła żal że nie ma bukietu; poszedłem po kwiaty, przyniosłem jej moje życie i mienie. Doświadczałem równocześnie wyrzutów i przyjemności ofiarując jej bukiet, którego cena dała mi próbkę kosztów zdawkowej światowej galanterji. Niebawem Fedora zaczęła się żalić na zbyt silny zapach hiszpańskiego jaśminu, uczuła nieznośny wstręt na widok sali gdzie była zmuszona siedzieć na twardej ławce; wymawiała mi żem ją tam przyprowadził. Mimo iż siedziała obok mnie, oświadczyła że chce iść; wyszła. Skazywać się na bezsenne noce, strwonić dwa miesiące życia i nie zrobić jej przyjemności! Nigdy ten demon nie był bardziej uroczy i bardziej nieczuły. Przez drogę, siedziałem obok niej w szczupłym powoziku, wdychałem jej oddech, dotykałem pachnącej rękawiczki, widziałem wyraźnie skarby jej piękności, czułem atmosferę słodką jak irys: cała kobieta i nic z kobiety. W tej chwili błysk światła pozwolił mi ogarnąć głębie tego tajemniczego życia. Przypomniała mi się książka świeżo wydana przez poetę, pomysł szczerego artysty wyrzeźbiony w posągu Poliklesa. Zdało mi się że widzę tego potwora, który to jako oficer poskramia ognistego konia, to jako młoda dziewczyna stroi się przy gotowalni i przywodzi do rozpaczy kochanków; to jako kochanek wtrąca w rozpacz łagodną i skromną dziewicę. Nie mogąc sobie inaczej wytłómaczyć Fedory, opowiedziałem jej tę fantastyczną historję; ale nic nie zdradziło jej podobieństwa z tą poezją Chimery; ubawiła się nią szczerze, jak dziecko bajką z Tysiąca i jednej nocy.
— Aby się oprzeć miłości człowieka w moim wieku, zaraźliwej gorączce tej lubej choroby duszy, Fedora musi kryć jakąś tajemnicę! rzekłem sobie wracając do domu. Może, podobnie jak lady Delacour, toczy ją rak? Życie jej... to z pewnością jedna wielka komedja.
Na tą myśl zimno mi się zrobiło. Następnie powziąłem zamiar równocześnie najbardziej szalony i najbardziej rozsądny na jaki kochanek wpaść mógł kiedykolwiek. Aby zbadać tę kobietę cieleśnie tak jak ją wystudjowałem duchowo, słowem aby ją poznać zupełnie, postanowiłem spędzić noc u niej, w jej pokoju, bez jej wiedzy. Oto jak wykonałem to przedsięwzięcie, które mi żarło duszę tak, jak żądza zemsty kąsa serce korsykańskiego mnicha. W dnie przyjęć, salony Fedory gromadziły zbyt wiele osób aby odźwierny mógł ściśle zapamiętać wchodzących i wychodzących. Pewien iż mogę pozostać w domu bez skandalu, oczekiwałem niecierpliwie najbliższego wieczoru u hrabiny. Ubierając się, wsunąłem do kieszeni mały angielski scyzoryk, zamiast sztyletu. Ten literacki instrument, w razie gdyby go przy mnie znaleziono, nie miał nic podejrzanego; nie wiedząc zaś dokąd mnie może zaprowadzić mój romantyczny pomysł, wolałem być uzbrojony.
Kiedy salony zaczęły się napełniać, udałem się do sypialni aby zbadać sytuację. Szczęściem, znalazłem żaluzje i okiennice zamknięte; ponieważ pokojówka mogła wejść aby zapuścić firanki, zrobiłem to sam. Było to wielkie ryzyko gospodarować tak w pokoju; ale pogodziłem się z niebezpieczeństwami mego położenia i obliczyłem je chłodno.
Około północy, ukryłem się we framudze okna. Iżby mi nie było widać nóg, wspiąłem się na listewkę drewnianą, grzbietem przycisnąłem się do muru, kurczowo trzymając się zasówki. Zyskawszy w ten sposób równowagę, zbadawszy punkty oparcia, zmierzywszy przestrzeń dzielącą mnie od firanek, zdołałem się oswoić z trudnościami mej pozycji, w ten sposób aby móc wytrwać niepostrzeżony, o ile kurcz, kaszel lub kichnięcie mi w tem nie przeszkodzą. Aby się nie męczyć napróżno, stałem swobodnie, czekając krytycznej chwili, w czasie której miałem się przyczaić niby pająk w swej siatce. Biała mora i muślin firanek tworzyły grube fałdy podobne do rur organów; wycięłem w nich scyzorykiem dziury aby widzieć wszystko niby przez strzelnice. Słyszałem odległy gwar salonów, śmiechy rozmawiających, ich głosy. Ten mętny hałas, ten głuchy zgiełk zmniejszał się stopniowo. Kilku mężczyzn weszło po swoje kapelusze, złożone blisko mnie, na komodzie. Idąc, ocierali się o firanki; drżałem na myśl, aby któryś z nich, w pośpiechu lub przez roztargnienie, nie zapuścił się w poszukiwaniach o moją kryjówkę. Skoro niebezpieczeństwo minęło, nabrałem otuchy. Ostatni przyszedł po kapelusz jakiś stary wielbiciel Fedory, który, myśląc ze jest sam, spojrzał na łóżko i wydał ciężkie westchnienie połączone z dość energicznym wykrzyknikiem. W buduarze sąsiadującym z sypialnią, zostało już tylko kilku najbliższych; hrabina zatrzymała ich na szklankę herbaty. Potwarze, dla których dzisiejsze społeczeństwo zachowało tę odrobinę wiary jaka mu została, wmięszały się między koncepty, paradoksy, brzęk filiżanek i łyżeczek. Rastignac, bezlitosny dla moich rywali, budził szalony śmiech swemi złośliwościami.
— Pan de Rastignac, to człowiek z którym niedobrze jest się poróżnić, rzekła hrabina śmiejąc się.
— I ja tak myślę, odparł z prostotą. Nie mogę się skarżyć na moich wrogów... I na przyjaciół też nie, dodał. Wrogowie moi pomagają mi może tyleż co przyjaciele. Zbadałem dość dokładnie współczesną gwarę oraz niewinne sztuczki któremi świat się posługuje, albo aby wszystko potępić albo aby wszystko usprawiedliwić. Wymowa ministerjalna to wielka zdobycz społeczna. Któryś z twoich przyjaciół jest tępy, mówisz o jego naiwności, szczerości. Dzieło drugiego jest ciężkie, przedstawiasz je jako sumienną pracę. Jeżeli książka jest źle napisana, chwalisz jej piękne myśli. Ktoś jest niepewny, nierzetelny, śliski jak psikorz: ba! jest uroczy, świetny, czarujący. Skoro chodzi o wrogów, rzucamy im na głowę żywych i umarłych; wywracamy na nice znaczenie wyrazów; jesteśmy równie biegli w odkrywaniu ich wad, jak byliśmy zręczni w uwydatnianiu zalet naszych przyjaciół. To przykładanie lornetki do oczu to jedną to drugą stroną jest tajemnicą konwersacji i całą sztuką dworaka. Nie posługiwać się nią, znaczy chcieć walczyć bez broni z ludźmi okutymi w żelazo jak średniowieczni rycerze. Ja używam tej broni! nadużywam jej nawet czasem. To też szanują mnie, mnie i moich przyjaciół, szpada moja bowiem nie ustępuje zresztą językowi.
Jeden z najżarliwszych wielbicieli Fedory, młody człowiek sławny ze swej impertynencji, z której uczynił sobie nawet środek karjery, podjął rękawicę tak wzgardliwie rzuconą przez Rastignaka. Zaczął mówić o mnie, wychwalając ponad miarę moje talenty i osobę. Rastignac zapomniał o tym rodzaju obmowy. Ta sardoniczna pochwała zmyliła hrabinę, która wzięła mnie na ząbki bez litości; aby zabawić swoich przyjaciół, zdradziła moje tajemnice, pretensje i nadzieje.
— Ma przyszłość, rzekł Rastignac. Może zdoła kiedyś znaleźć krwawy odwet; talent jego wart jest conajmniej tyle co moja odwaga; to też podziwiam śmiałków którzy go dziś szarpią, bo on ma pamięć...
— Pisze nawet pamiętniki, dodała hrabina, jakby niemile tknięta milczeniem, które zapanowało.
— Pamiętniki fałszywej hrabiny, tak, pani, odparł Rastignac. Aby je pisać, trzeba mieć znowuż inny rodzaj odwagi.
— Tak, wierzę że ma dużo odwagi, odparła: jest mi wierny...
Odczułem żywą pokusę aby się pokazać nagle żartownisiom jak Banko w Makbecie. Traciłem kochankę, ale miałem przyjaciela! Ale w tej samej chwili miłość podszepnęła mi nagle płaski i naciągnięty paradoks, z tych któremi umie usypiać wszystkie nasze boleści.
— Jeżeli Fedora mnie kocha, pomyślałem, czyż nie musi kryć swego uczucia pod złośliwemi żarcikami? Ileż razy serce zadaje kłam temu co mówią usta!
Wreszcie rywal mój, zostawszy sam z hrabiną, wstał aby się pożegnać.
— Co! już? rzekła pieszczotliwym głosem, od którego wszystko zadygotało we mnie. Nie użyczy mi pan jeszcze chwilki? Czy nie ma mi pan nic do powiedzenia i nie zechce mi pan poświęcić żadnej przyjemności?
Odszedł.
— Och! wykrzyknęła ziewając, jacyż oni wszyscy nudni!
Pociągnęła silnie za taśmę od dzwonka, którego dźwięk rozległ się w całem mieszkaniu. Hrabina weszła do sypialni, nucąc frazę z Pria che spunti. Nigdy nikt nie słyszał jej śpiewającej, a niemota ta dawała powód do dziwacznych komentarzy. Przyrzekła — powiadano — swemu pierwszemu kochankowi, oczarowanemu jej talentem i zazdrosnemu o nią aż poza grób, że nikomu nie da tego szczęścia, którego on chciał kosztować sam jeden. Napiąłem wszystkie siły duszy aby chłonąć dźwięki. Z każdą nutą głos potężniał; Fedora jakgdyby ożywiała się, bogactwa jej krtani rozwijały się stopniowo, melodja nabierała czegoś boskiego. Hrabina miała głos niezwykle jasny, w czystym jej tonie była jakaś harmonja, wibracja, która przenikała, wzruszała i pieściła serce. Kobiety muzykalne są prawie zawsze artystkami w miłości. Osoba, która tak śpiewała, musiała umieć kochać. Piękno tego głosu było tedy jedną tajemnicą więcej w kobiecie już tak tajemniczej. Widziałem ją w owej chwili tak jak ciebie widzę; zdawała się wsłuchiwać w siebie samą i odczuwać jakąś osobliwą rozkosz; tonęła jakgdyby w miłosnem upojeniu. Zbliżyła się do kominka kończąc główny motyw tego ronda, ale kiedy zamilkła, fizjognomja jej zmieniła się, na twarzy odbiło się znużenie. W tej chwili zdjęła maskę; aktorka skończyła swą rolę. Mimo to, owe przygaszenie jej piękności pod wpływem wysiłku artystki lub zmęczenia gośćmi, nie był bez uroku.
— Oto jaką jest naprawdę! powiadałem sobie.
Oparła, jakby chcąc się ogrzać, nogę na bronzowej sztabie popielnika, zdjęła rękawiczki, rozpięła bransoletki i ściągnęła przez głowę złoty łańcuszek na którym wisiało puzderko strojne drogiemi kamieniami.
Z niewymowną przyjemnością patrzałem na jej ruchy, posiadające wdzięk kotki gdy muska się na słońcu. Przyjrzała się sobie w lustrze i rzekła niezadowolona:
— Nie byłam ładna dziś wieczór... cera mi więdnie z przerażającą szybkością... Powinnabym się może kłaść wcześniej, zaniechać tego wyczerpującego życia... Ale cóż ta Justysia! czy ona drwi sobie ze mnie?
Zadzwoniła znowu, pokojówka nadbiegła. Gdzie mieszkała? nie wiem. Przybyła ukrytemi schodkami. Ciekaw byłem się jej przyjrzeć. Moja poetycka wyobraźnia nieraz oczerniała tę niewinną służącą, rosłą i dobrze zbudowaną brunetkę.
— Pani dzwoniła?
— Dwa razy! odparła Fedora. Cóż to, ogłuchłaś?
— Przyrządzałam migdałowe mleko dla pani.
Justysia uklękła, rozwiązała tasiemki u trzewików, rozzuła swoją panią, która, niedbale wyciągnięta na sprężynowym fotelu przy ogniu, ziewała drapiąc się w głowę. Ruchy jej były bardzo naturalne; nic nie zdradzało tajemnych cierpień ani namiętności które podejrzewałem.
— Jerzy jest zakochany, rzekła, oddalę go. Znowu zapuścił firanki dziś wieczorem. O czem on myśli?
Na te słowa, krew spłynęła mi do serca: ale nie było już mowy o firankach.
— Życie jest bardzo czcze, ciągnęła hrabina. — Noo! znowu mnie podrapiesz tak jak wczoraj. O, patrz, rzekła pokazując jej delikatne i gładkie kolanko, mam jeszcze ślady twoich pazurów.
Włożyła bose nogi w aksamitne pantofle wyścielone łabędzim puchem i rozpięła suknię podczas gdy Justysia ujęła grzebień aby ją uczesać na noc.
— Trzeba wyjść za mąż, proszę pani, mieć dzieci.
— Dzieci! brakowałoby tylko tego aby mnie dobić! wykrzyknęła. Mąż! Gdzież jest mężczyzna któremu mogłabym się... Czy dobrze byłam uczesana dziś wieczór?
— Tak... niebardzo.
— Głupia jesteś.
— Bardzo pani nie do twarzy z zanadto ukręconemi włosami, ciągnęła Justysia. W dużych gładkich puklach o wiele lepiej.
— Naprawdę?
— Ależ tak, proszę pani, loczki to dobre dla blondynek.
— Wyjść za mąż? nie, nie! Małżeństwo to handel do którego nie jestem stworzona.
Cóż za okropna scena dla kochającego mężczyzny! Ta kobieta samotna, bez rodziny, bez przyjaciół, nie wierząca w miłość, nie wierząca w żadne uczucie! Chociażby potrzeba jakiegoś wylania, wrodzona wszelkiej ludzkiej istocie, była w niej bardzo słaba, musiała zaspokajać tę potrzebę gawędząc z panną służącą, rzucając jakieś oschłe albo obojętne frazesy!... Uczułem litość. Justysia rozsznurowała panią. Patrzałem na nią ciekawie w chwili kiedy spadła ostatnia zasłona. Miała dziewiczy gors, który mnie olśnił; przez koszulę, w blasku świec, białe i różowe jej ciało zajaśniało niby srebrny posąg błyszczący pod osłoną z gazy. Nic, żadna niedoskonałość nie kazała jej lękać się ukradkowych spojrzeń kochanka. Ach! piękne ciało zawsze odniesie tryumf nad najbardziej bohaterskiem postanowieniem. Pani siadła przed ogniem, niema i zamyślona, podczas gdy pokojówka zapalała świecę w alabastrowej lampie wiszącej nad łóżkiem. Justysia przyniosła wygrzewaczkę, posłała łóżko, pomogła jej się położyć; poczem, po dość długim czasie obróconym na drobne zabiegi świadczące o głębokim kulcie Fedory dla siebie samej, dziewczyna wyszła. Hrabina obróciła się kilka razy na łóżku; była niespokojna, wzdychała, wargi jej wydawały lekki szmer zdradzający zniecierpliwienie. Sięgnęła ręką do stolika, wzięła flakonik, nalała do szklanki mleka kilka kropel ciemnego płynu, wypiła, poczem, po paru ciężkich westchnieniach, wykrzyknęła:
— Mój Boże!
Wykrzyknik ten, a zwłaszcza akcent jaki mu dała, ścisnęły mi serce. Nieznacznie, pogrążyła się w bezwładzie. Zląkłem się; ale niebawem usłyszałem równy i silny oddech śpiącej; rozsunąłem szeleszczące jedwabie firanek, opuściłem moją pozycję i przystanąłem u stóp łóżka patrząc na uśpioną z nieokreślonem uczuciem.
Była czarująca w tej pozie. Wsunęła głowę pod ramię, jak dziecko; jej spokojna i ładna twarz spowita w koronki wyrażała błogość która mnie rozpłomieniła. Przeceniając swoje siły, nie przewidziałem mej męki: być tak blisko i tak daleko niej! Trzeba mi było znieść wszystkie tortury które sobie zgotowałem. Mój Boże! ten strzęp nieznanej myśli, który miałem unieść z sobą jako jedyny błysk światła, zmienił nagle moje pojęcie o Fedorze. To słowo, obojętne albo głębokie, bez treści albo pełne znaczeń, można było zarówno tłómaczyć szczęściem jak cierpieniem, bólem fizycznym lub troską. Czy to była klątwa czy modlitwa, wspomnienie czy przeczucie, żal czy obawa? Było całe życie w tem słowie; życie w niedostatku lub w bogactwie; była może nawet i zbrodnia! Zagadka ukryta w tym pięknym kształcie kobiecym zjawiła się na nowo; Fedorę można było tłómaczyć na tyle sposobów, że stawała się nie do wytłómaczenia. Falowanie oddechu który przechodził przez jej wargi, to słaby to mocniejszy, poważny lub lekki, tworzyło jak gdyby jakiś język pod który podkładałem myśli i uczucia. Śniłem razem z nią, spodziewałem się posiąść jej tajemnice wnikając w jej sen, bujałem wśród tysiąca sprzecznych myśli i sądów. Widząc tę piękną twarz, spokojną i czystą, niepodobna było odmówić serca tej kobiecie. Postanowiłem uczynić jeszcze jedną próbę. Opowiadając jej moje życie, moją miłość, moje ofiary, może zdołam obudzić w niej litość, wydrę łzę tej która nie płakała nigdy. Złożyłem wszystkie moje nadzieje w tej ostatniej próbie, kiedy hałas uliczny oznajmił mi ranek. Była chwila, w której wyobraziłem sobie Fedorę budzącą się w moich ramionach. Mogłem się położyć cicho obok niej, wśliznąć się i wziąć ją w objęcia. Ta myśl opanowała mnie tak okrutnie, że, chcąc się jej oprzeć, uciekłem do salonu, nie czyniąc nic dla uniknięcia hałasu; szczęściem dotarłem do ukrytych drzwiczek wychodzących na schody. Tak jak przypuszczałem, klucz był w zamku; pociągnąłem drzwi z siłą, zeszedłem śmiało na dziedziniec, i, nie troszcząc się czy mnie ktoś widzi, wydostałem się w trzech susach na ulicę.
W dwa dni później autor jakiś miał czytać u hrabiny komedję: poszedłem, w zamiarze przeczekania gości aby przedłożyć Fedorze osobliwą prośbę. Chciałem ją prosić aby mi poświęciła wieczór nazajutrz, i to aby mi go poświęciła cały, zamykając drzwi dla wszystkich. Kiedy się znalazłem z nią sam, serce mi omdlało. Każde uderzenie zegara przerażało mnie. Było trzy kwadranse na dwunastą.
— Jeżeli nie odważę się przemówić, rzekłem, roztrzaskam sobie chyba czaszkę o kominek.
Udzieliłem sobie trzech minut zwłoki; trzy minuty upłynęły, nie rozbiłem głowy o marmur, serce moje stało się ciężkie niby gąbka w wodzie.
— Jest pan bardzo miły, rzekła.
— Ach, pani, odparłem, gdybyż pani mogła mnie zrozumieć!
— Co panu? spytała: pan blednie.
— Waham się, czy mam panią prosić o jedną łaskę.
Ośmieliła mnie gestem, zaczem poprosiłem ją o to sam na sam.
— Chętnie, rzekła. Ale czemu pan nie chce powiedzieć teraz?
— Aby pani nie zwodzić, powinienem pani ukazać rozmiary jej zobowiązania; pragnę spędzić z panią ten wieczór tak, jakgdybyśmy byli bratem i siostrą. Niech pani będzie bez obawy; znam twoje uprzedzenia, mogła mnie pani poznać na tyle aby być pewną że nie chcę niczego coby ci mogło być niemiłe; zresztą brutal nie postępuje w ten sposób. Okazała mi pani przyjaźń, jest pani dobra, pełna pobłażania. Otóż, niech pani wie, że chcę się z panią jutro pożegnać... Niech się pani nie cofa! wykrzyknąłem widząc że chce coś mówić.
I znikłem.
Ostatniego maja, około ósmej wieczór, znalazłem się sam z Fedorą w jej gotyckim buduarze. Nie drżałem, byłem pewny że dostąpię szczęścia. Ukochana moja będzie moją, lub też schronię się w ramiona śmierci. Wydałem wyrok na mą nikczemną miłość. Człowiek staje się bardzo silny, kiedy sobie uświadomi własną słabość. Hrabina, ubrana w niebieską kaszmirową suknię, spoczywała na otomanie, z nogami na poduszkach. Wschodni beret, w jakim malarze przedstawiają dawnych Hebrajczyków, stroił ją urokiem egzotyzmu. Twarz jej, owiana nieuchwytnym wdziękiem, mówiła niejako, że jesteśmy co chwila istotami nowemi, jedynemi, bez żadnego podobieństwa z nami w przeszłości i z nami w przyszłości. Nigdy nie wydała mi się równie świetną.
— Czy pan wie, rzekła śmiejąc się, że pan pobudził moją ciekawość?
— Nie zawiodę jej, odparłem zimno siadając koło niej i ujmując rękę której mi nie broniła. Ma pani bardzo piękny głos!
— Nigdy go pan nie słyszał, wykrzyknęła czyniąc gest zdziwienia.
— Dowiodę pani że owszem, kiedy będzie potrzeba. Pani rozkoszny śpiew byłżeby tajemnicą? Niech się pani uspokoi, nie chcę się w nią wdzierać.
Przegawędziliśmy swobodnie blizko godzinę. Jeżeli przybrałem ton, wzięcie i gesty człowieka któremu Fedora nie może niczego odmówić, zachowałem również cały szacunek kochającego mężczyzny. Igrając z nią w ten sposób, uzyskałem łaskę ucałowania ręki; rozpięła rękawiczkę milutkim gestem; tonąłem w tej chwili tak rozkosznie w złudzeniu w które próbowałem wierzyć, że dusza moja stopiła się i rozlała w tym pocałunku. Fedora pozwalała się głaskać, pieścić z niewiarygodną uległością. Ale nie uważaj mnie za niezdarę; gdybym się chciał posunąć o krok poza tę braterską pieszczotę, uczułbym jej kocie pazury. Przetrwaliśmy jakieś dziesięć minut w głębokiem milczeniu. Podziwiałem ją, użyczając jej uroków którym kłamała. W tej chwili była moją, jedynie moją... Posiadałem tę czarującą istotę, tak jak było wolno ją posiadać: myślą; spowijałem ją w moje pragnienia, trzymałem ją, tuliłem, wyobraźnia moja poślubiła ją. Zwyciężyłem wówczas hrabinę potęgą magnetycznego działania. To też wiecznie żałowałem że nie zniewoliłem całkowicie tej kobiety; ale w tej chwili nie chciałem jej ciała, pragnąłem duszy, życia, tego idealnego i pełnego szczęścia, pięknego marzenia w które nie wierzymy długo...
— Pani, rzekłem wreszcie czując że ostatnia godzina mojego upojenia nadeszła, niech mnie pani wysłucha. Kocham panią, wiesz o tem, powtórzyłem ci to tysiąc razy, powinnaś mnie była odgadnąć. Nie chciałem zawdzięczać twej miłości ani wdziękom bawidamka, ani pochlebstwom i natręctwom dudka, toteż nie zrozumiałaś mnie. Ileż wycierpiałem dla ciebie mąk, którym zresztą ty nie jesteś winna! Ale za kilka chwil osądzisz mnie. Istnieją, pani, dwie nędze. Ta, która chodzi po ulicy w łachmanach, która bezwiednie idzie śladem Diogenesa żywiąc się lada czem, sprowadzając życie do najprostszych potrzeb; szczęśliwsza może od bogactwa, wolna przynajmniej od trosk, bierze ze świata to, czego możni już nie chcą. Następnie nędza zbytku, nędza hiszpańska, kryjąca żebractwo pod tytułem; dumna, strojna w pióropusze, owa nędza w białej kamizelce, żółtych rękawiczkach: posiada karoce a traci majątek dla jednego centima. Jedna to nędza ludu; druga to nędza hultajów, królów i ludzi z talentem. Ja nie jestem ani ludem, ani królem, ani hultajem; może nie mam talentu; jestem wyjątkiem. Nazwisko moje nakazuje mi raczej umrzeć niż żebrać... Niech się pani uspokoi, jestem dziś bogaty, posiadam wszystko czego mi trzeba na ziemi, rzekłem widząc że jej fizjognomja przybiera ów zimny wyraz jaki przybieramy mimowoli kiedy nas nagabnie kwestująca dama z towarzystwa. Przypomina pani sobie dzień, kiedy pani pojechała do Gymnase sama, myśląc że mnie tam nie będzie?
Skinęła twierdząco głową.
— Obróciłem ostatniego talara na to aby panią tam ujrzeć... Przypomina pani sobie przechadzkę do botanicznego ogrodu? Pani dorożka kosztowała mnie cały majątek.
Opowiadałem jej moje ofiary, odmalowałem jej moje życie, nie tak jak je opowiadam tobie dziś, w oparach wina, ale w szlachetnem pijaństwie serca. Namiętność moja wylała się w płomiennych słowach, w tkliwych wyrazach których później zapomniałem a których sztuka ani wspomnienie nie zdołałyby odtworzyć. Nie były to chłodne skargi wzgardzonej miłości; miłość moja, w całej sile i pięknie swych nadziei, natchnęła mnie owemi słowami, które oświetlają całe życie powtarzając krzyk rozdartej duszy. Akcent mój był to akcent ostatniej modlitwy umierającego na polu bitwy. Płakała. Zatrzymałem się. Wielki Boże! łzy jej były owocem tego sztucznego wzruszenia, jakie się kupuje za pięć franków u bramy teatru: zyskałem sukces dobrego aktora.
— Gdybym była wiedziała... rzekła.
— Niech pani nie kończy, wykrzyknąłem. Kocham panią w tej chwili jeszcze dosyć aby cię zabić.
Chciała pociągnąć za dzwonek. Parsknąłem śmiechem.
— Niech pani nie woła, dodałem. Pozwolę pani spokojnie dokończyć życia. Zabić panią, to nie byłaby żadna zemsta! Niech się pani nie lęka żadnego gwałtu: spędziłem całą noc u stóp pani łóżka, nie...
— Panie... rzekła rumieniąc się.
Ale, po tym pierwszym odruchu wstydu, jaki musi tkwić w każdej kobiecie, nawet najmniej wstydliwej, obrzuciła mnie wzgardliwem spojrzeniem i rzekła:
— Musiało być panu bardzo zimno!
— Czy pani sądzi, że piękność pani ma dla mnie taką cenę? odparłem, zgadując myśli które ją przenikały. Pani twarz jest dla mnie obietnicą duszy jeszcze piękniejszej niż pani jest piękna. Ech, pani, ludzie, którzy widzą w kobiecie tylko kobietę mogą kupować co wieczór odaliski godne seraju i dostępować szczęścia nader tanio... Ale ja byłem ambitny, chciałem żyć z panią w komedji serc, z panią która nie masz serca. Wiem o tem teraz. Gdybyś miała należeć do mężczyzny, zamordowałbym go. Ale nie, kochałabyś go, i śmierć jego sprawiłaby ci może przykrość... Jakże ja cierpię! wykrzyknąłem.
— Jeśli to przyrzeczenie może pana pocieszyć, rzekła wesoło, mogę pana zapewnić że nie będę należała do nikogo...
— A więc, przerwałem jej, znieważa pani samego Boga i będziesz ukarana! Pewnego dnia, leżąc na otomanie, nie mogąc znieść ani głosu ani światła, skazana na to aby żyć niby w grobie, będziesz cierpiała niesłychane męki. Kiedy będziesz szukała przyczyny tych powolnych i zasłużonych męczarni, przypomnij sobie wówczas nieszczęścia, które tak hojnie sypałaś po drodze! Posiawszy wszędzie klątwy, wracając zbierzesz nienawiści! Jesteśmy własnemi sędziami, katami sprawiedliwości która panuje na ziemi i kroczy ponad sprawiedliwością ludzi, poniżej sprawiedliwości Boga.
— Ba! rzekła śmiejąc się, więc jestem taką zbrodniarką że pana nie kocham? Czy to moja wina? Nie, nie kocham pana, jest pan mężczyzną, to wystarcza. Czuję się szczęśliwą sama; czemuż miałabym zmienić moje życie, samolubne niech i tak będzie, na kaprysy władcy i pana? Małżeństwo jestto sakrament, mocą którego udzielamy sobie jedynie przykrości. Zresztą dzieci mnie nudzą. Czy nie uprzedziłam pana lojalnie co do mego charakteru? Czemu się pan nie zadowolił mą przyjaźnią? Chciałabym móc panu nagrodzić przykrości, jakie sprawiłam, nie domyślając się pańskich kłopotów pieniężnych; oceniam rozmiary pańskich ofiar; ale jedynie miłość mogłaby odpłacić pańskie oddanie, pańską delikatność, ja zaś jestem w tej chwili tak daleka od miłości, że ta scena działa na mnie przykro.
— Czuję jak jestem śmieszny, niech mi pani wybaczy, rzekłem łagodnie, nie mogąc powstrzymać łez. Dosyć panią kocham, ciągnąłem, aby słuchać z okrutną roskoszą słów które pani wymawia. Och! chciałbym móc podpisać mą miłość całą moją krwią.
— Wszyscy mężczyźni raczą nas mniej lub więcej temi klasycznemi zwrotami, odparła śmiejąc się ciągle. Ale zdaje się, że bardzo jest trudno umrzeć u naszych stóp, bo spotykam tych umarłych wszędzie... Jest północ, niech mi pan pozwoli iść spać.
— I za dwie godziny wykrzyknie pani: Mój Boże! rzekłem.
— Przedwczoraj! Tak, rzekła, myślałam o moim bankierze, zapomniałam kazać mu zmienić moją rentę na trzyprocentową i w ciągu dnia trzyprocentowa spadła.
Patrzałem na nią okiem błyszczącem z wściekłości. Och! niekiedy zbrodnia musi być całym poematem, zrozumiałem to. Oswojona z pewnością z najpłomienniejszemi oświadczynami, zapomniała już moich łez i moich słów.
— Czy wyszłaby pani za para Francji? spytałem zimno.
— Może, gdyby w dodatku był księciem.
Wziąłem kapelusz, skłoniłem się jej.
— Niech mi pan pozwoli odprowadzić się do drzwi, rzekła wkładając akcent dotkliwej ironji w swój gest, ruch głowy i ton.
— Pani...
— Panie?
— Nie ujrzę już pani.
— Mam nadzieję, odparła kiwając impertynencko głową.
— Chcesz być księżną? podjąłem smagany jakiemś szaleństwem, które gest jej rozniecił w mem sercu. Chwycił cię obłęd tytułów, zaszczytów? Więc pozwól mi tylko kochać cię, pozwól mojemu pióru mówić, memu głosowi rozbrzmiewać jedynie dla ciebie, bądź tajemną sprężyną mego życia, bądź moją gwiazdą! Potem przyjm mnie za męża jedynie jako ministra, para Francji, księcia... Stanę się dla ciebie wszystkiem czego zapragniesz!
— Dobrze, rzekła z uśmiechem, spożytkował pan swój czas u adwokata: świetny z pana obrońca.
— Ty masz przeszłość, wykrzyknąłem, a ja przyszłość! Ja tracę tylko kobietę, ty tracisz nazwisko, rodzinę. Czas brzemienny jest moją zemstą: przyniesie ci brzydotę i samotną śmierć; mnie sławę!
— Dziękuję za kazanie! rzekła powstrzymując ziewnięcie i zdradzając gestem chęć stracenia mnie z oczu.
To słowo nakazało mi milczenie. Zamknąłem moją nienawiść w jednem spojrzeniu i uciekłem. Trzeba mi było zapomnieć Fedory, wyleczyć się z mego szaleństwa, wrócić do mej pracowitej samotni lub umrzeć. Nałożyłem tedy sobie ogrom prac, zamierzyłem dokończyć zaczętego dzieła. Przez dwa tygodnie nie opuszczałem mego poddasza, trawiłem wszystkie noce na studjach. Mimo mej energji i smagającej mnie rozpaczy, pracowałem trudno i z przerwami. Muza pierzchła. Nie mogłem wypędzić świetnego i drwiącego widma Fedory. Każda moja myśl wylęgała inną chorobliwą myśl, jakieś żądze straszne jak wyrzut sumienia. Naśladowałem pustelników Tebaidy. Nie modląc się jak oni, jak oni żyłem na pustyni, żłobiąc moją duszę zamiast żłobić skały. Byłbym sobie w potrzebie opasał biodra paskiem uzbrojonym kolcami, aby pokonać ból moralny bólem fizycznym.
Jednego dnia, Paulina weszła do mego pokoju.
— Pan się zabija, rzekła błagalnym głosem; powinienby pan wyjść, odwiedzić przyjaciół...
— Ach, Paulino, twoje proroctwo sprawdziło się. Fedora mnie zabija, chcę umrzeć, życie jest mi nie do zniesienia.
— Czyż tylko jedna kobieta jest na świecie? rzekła z uśmiechem. Po co te nieskończone zgryzoty w życiu które jest tak krótkie.
Spojrzałem na Paulinę ze zdziwieniem. Już jej nie było. Nie zauważyłem jej zniknięcia, usłyszałem głos nie rozumiejąc znaczenia słów. Niebawem trzeba mi było zanieść rękopis memu pachciarzowi literackiemu. Pochłonięty namiętnością, żyłem bez pieniędzy, sam nie wiem jak; wiedziałem tylko że czterysta pięćdziesiąt franków które mi się należały starczą na zapłacenie długów; poszedłem tedy po moją zapłatę. Spotkałem Rastignaka, który zauważył że jestem zmieniony, wychudły.
— Z jakiego ty szpitala wychodzisz? spytał.
— Ta kobieta mnie zabija, odparłem. Nie mogę ani nią gardzić, ani zapomnieć o niej.
— Lepiej zabij ją, przestaniesz może o niej myśleć, wykrzyknął ze śmiechem.
— Myślałem o tem, odparłem. Ale, o ile orzeźwiam niekiedy mą duszę myślą o zbrodni, gwałcie lub morderstwie, i obu razem, czuję się niezdolny do tego w rzeczywistości. Hrabina jest to uroczy potwór, który błagałby zmiłowania, a nie każdemu dano jest być Otellem.
— Jest jak wszystkie kobiety których nie możemy zdobyć, przerwał Rastignac.
— Szaleję, wykrzyknąłem. Czuję jak chwilami szaleństwo wyje w moim mózgu. Myśli moje są jak upiory, tańczą wkoło mnie nie dając się pochwycić. Wolę śmierć niż to życie. To też szukałem świadomie najlepszego środka zakończenia tej walki. Nie chodzi już o Fedorę żywą, o Fedorę z dzielnicy Saint-Honoré, ale o moją Fedorę, o tę która jest tu! rzekłem uderzając się w czoło. Co myslisz o opium?
— Ba! okropne cierpienia, odparł Rastignac.
— Zaczadzenie?
— Chamstwo!
— Sekwana?
— Sieci ratownicze i morga są bardzo brudne.
— Pistolet?
— Jeżeli się chybisz, zostaniesz zeszpecony. Słuchaj, dodał; i ja, jak wszyscy młodzi ludzie, zastanawiałem się nad samobójstwem. Kto z nas, do trzydziestego roku, nie zabijał się raz albo dwa razy? Nie znalazłem nic lepszego niż zużyć istnienie rozkoszą. Rzuć się w szaloną rozpustę, a wówczas albo twoja miłość albo ty, jedno z was zginie. Nadużycie, mój chłopcze, jest królową wszystkich śmierci. Czyż nie ma ono w swej służbie piorunującej apopleksji? Apopleksja to strzał z pistoletu który nie chybia. Orgje dają nam wszystkie rozkosze fizyczne; czyż to nie jest opjum w drobnej monecie? Zmuszając nas do picia nad miarę, rozpusta rzuca trunkowi śmiertelne wyzwanie. Czyż beczka małmazji księcia Clarence nie smaczniejsza niż muł Sekwany? Kiedy padamy szlachetnie pod stół, czyż to nie jest małe perjodyczne zaczedzeńko? Kiedy patrol nas zgarnie, wówczas, leżąc na zimnym tapczanie na strażnicy, czyż nie kosztujemy przyjemności Morgi, tylko bez wzdętego, obrzękłego, sinego, zielonego brzucha, a z dodatkiem świadomości zdarzeń? Ach! dodała, to powolne samobójstwo, to nie śmierć zbankrutowanego sklepikarza! Kupcy shańbili rzekę, rzucają się w wodę aby rozczulić wierzycieli. Na twojem miejscu starałbym się umrzeć wykwintnie. Jeżeli chcesz stworzyć nowy rodzaj śmierci walcząc w ten sposób przeciw życiu, chcę być twoim sekundantem. Nudzę się, jestem rozczarowany. Alzatka, którą mi stręczono za żonę, ma sześć palców u lewej nogi; nie mogę żyć z kobietą, która ma sześć palców! toby się rozgłosiło, ośmieszyłbym się. Ma tylko ośmnaście tysięcy franków renty, majątek jej maleje a palce się mnożą. Tam do czarta!... Prowadząc wściekłe życie, może znajdziemy przypadkiem szczęście!
Rastignac porwał mnie. Projekt ten lśnił zbyt wieloma urokami, rozpalał zbyt wiele nadziei, miał wreszcie zbyt poetycką barwę aby się mógł nie spodobać poecie.
— A pieniądze?
— Czyż nie masz czterystu pięćdziesięciu franków?
— Tak, ale jestem winien krawcowi, gospodyni...
— Ty płacisz krawca? Nie będziesz nigdy niczem, nawet ministrem.
— Ale co możemy począć z dwudziestu ludwikami?
— Iść grać.
Zadrżałem.
— A! podjął widząc mój skrupuł, chcesz się rzucić w to co nazywam systemem marnotrawnym, a boisz się zielonego stolika!
— Słuchaj, odparłem, przyrzekłem ojcu nigdy nie przestąpić progów domu gry. Nietylko przyrzeczenie to jest święte, ale zarazem doznaję nieprzezwyciężonej grozy ilekroć przechodzę koło szulerni. Weź tych sto talarów i idź sam. Podczas gdy ty postawisz na kartę nasze mienie, ja pójdę załatwić moje sprawy i będę cię oczekiwał u ciebie w domu!
Oto, mój drogi, jak się zgubiłem. Wystarczy młodemu człowiekowi spotkać kobietę która go nie kocha lub kobietę która go zanadto kocha, aby całe jego życie spaczyło się. Szczęście pochłania nasze siły, tak jak nieszczęście gasi nasze cnoty. Wróciwszy do mego hoteliku, patrzyłem długo na poddasze gdzie wiodłem czyste życie uczonego, życie które byłoby może uczciwe, długie i którego nie powinienem był rzucać dla życia namiętności ciągnącego mnie w przepaść. Paulina zastała mnie pogrążonego w melancholji.
— Co panu?
Wstałem zimno i odliczyłem pieniądze, które byłem winien jej matce, dodając komorne za pół roku. Patrzała na mnie przerażona.
— Opuszczam was, droga Paulino.
— Odgadłam! wykrzyknęła.
— Słuchaj, moje dziecko, nie zarzekam się że mogę tu wrócić. Zachowaj mi moją celę przez pół roku. Jeżeli nie będzie mnie tu do piętnastego listopada, odziedziczysz po mnie. Ten zapieczętowany rękopis, rzekłem pokazując jej paczkę papierów, to kopja mego wielkiego dzieła o Woli: złożysz je w Bibljotece królewskiej. Z resztą rzeczy które tu zostawiam zrobisz co zechcesz.
Rzuciła mi spojrzenie, które mi zaciążyło na sercu. Paulina była mi w tej chwili niby żywem sumieniem.
— Nie będzie już lekcji? rzekła wskazując fortepian.
Nie odpowiedziałem.
— Czy będzie pan pisywał do mnie?
— Żegnaj, Paulino.
Przyciągnąłem ją lekko; na jej czole, dziewiczem jak śnieg który nie tknął ziemi, złożyłem pocałunek brata, pocałunek starca. Uciekła. Nie chciałem spotkać się z panią Gaudin. Złożyłem klucz na zwykłem miejscu i wyszedłem. Kiedym opuszczał ulicę de Cluny, usłyszałem za sobą lekkie kroki kobiece.
— Wyhaftowałam panu tę sakiewkę, czy i to pan odtrąci? rzekła Paulina.
Zdawało mi się przy blasku latarni, że widzę łzę w jej oku; westchnąłem. Parci oboje może tą samą myślą, rozeszliśmy się z pośpiechem niby ludzie uchodzący przed zarazą.
Rozwiązłe życie, w które miałem się rzucić, zjawiło mi się dziwacznie wcielone w pokój, w którym z dostojną beztroską oczekiwałem powrotu Rastignaka. Na kominku wznosił się zegar: Wenus siedząca na żółwiu i trzymająca w rękach niedopałek z cygara. Wykwintne meble, dary miłości, stały w nieładzie. Znoszone skarpetki walały się na wabiącej do rozkoszy otomanie. Wygodny sprężynowy fotel, w którym siedziałem zatopiony, był cały w bliznach niby stary żołnierz; ramiona miał nadszarpane, a grzbiet inkrustowany pomadą i starożytną oliwą narosłą z głów przyjaciół. Zbytek i nędza parzyły się naiwnie na łóżku, na ścianach, wszędzie. Rzekłbyś pałace w Neapolu, otoczone lazaronami. Był to pokój gracza lub hulaki, którego zbytek jest nawskroś osobisty, który żyje chwilą i nie troszczy się o ten nieład. Obraz ten nie był zresztą pozbawiony poezji. Życie widniało tam ze swemi błyskotkami i łachmanami, ulotne, fragmentaryczne jak jest w istocie, ale żywe, ale fantastyczne jak na postoju gdzie maruder złupił wszystko co go znęciło. Tom Byrona, któremu brakło kartek, posłużył do rozpalenia ognia młodemu człowiekowi który stawia na kartę tysiąc franków a nie ma drew, który rozbija się kabrjoletem nie mając zdrowej i całej koszuli. Nazajutrz, jakaś hrabina, aktorka lub écarté dadzą mu królewską wyprawę. Tutaj świeca tkwiła w zielonem tekturowem pudełku; tam leżał portrecik kobiecy odarty z cyzelowanej złotej ramki. W jaki sposób młody człowiek z natury chciwy wrażeń wyrzekłby się uroku życia tak bogatego w kontrasty i dającego mu rozkosze wojny w czasie pokoju? Spałem niemal, kiedy Rastignac otworzył kopnięciem drzwi i wykrzyknął:
— Zwycięstwo! możemy umierać dowoli...
Pokazał mi kapelusz pełen złota, położył go na stole i zaczęliśmy tańczyć koło niego jak dwaj kanibale, wyjąc, drepcąc, podskakując, wymieniając kuksańce zdolne powalić nosorożca i wznosząc hymn na czesć wszystkich rozkoszy świata zawartych w tym kapeluszu.
— Dwadzieścia siedm tysięcy franków, powtarzał Rastignac dodając nieco banknotów do kupy złota. Innym pieniądze te starczyłyby aby żyć, ale czy nam starczą aby umrzeć? Och, tak! Oddamy ducha w kąpieli ze złota... Hurra!
I znów zaczęliśmy nasz dziki taniec. Podzieliliśmy się jak spadkobiercy, sztuka po sztuce, zaczynając od dubeltowych napoleonów, od wielkich sztuk do coraz mniejszych; przedłużaliśmy naszą radość licząc długo: „Twoje!... Moje!...”
— Nie będziemy spali, wykrzyknął Rastignac. — Józefie, ponczu!
Rzucił garść złota wiernemu słudze:
— Masz ty i swoją część, rzekł; pogrzeb się jeżeli możesz.
Nazajutrz kupiłem meble u Lesage’a, wynająłem mieszkanie w którem mnie poznałeś, przy ulicy Taitbout, i poleciłem najlepszemu tapicerowi przystrojenie go. Trzymałem konie. Rzuciłem się w odmęt przyjemności czczych ale bardzo żywych. Grałem, wygrywałem i przegrywałem naprzemian olbrzymie sumy, ale na balu, u przyjaciół; nigdy w domach gry, wobec których zachowałem mą dawną świętą grozę. Nieznacznie zyskałem przyjaciół: stosunki te zawdzięczałem zwadom lub też owemu łatwemu zaufaniu z jakiem zwierzamy sobie nasze sekrety plugawiąc się społem. Być może, że prawdziwą spójnię między ludźmi stanowią tylko ich przywary. Wydrukowałem parę utworów, które dobrze przyjęto. Wielkości literackiego rynku, nie widząc we mnie niebezpiecznego rywala, chwaliły mnie, nietyle zapewne dla mych zalet ile aby dokuczyć kolegom. Stałem się viveurem, aby się posłużyć malowniczem wyrażeniem waszego świata hulaków. Pokładałem ambicję w tem aby się zabić szybko, aby miażdżyć najweselszych kompanów moją werwą i tężyzną. Byłem zawsze wyświeżony, wykwintny. Uchodziłem za dowcipnego. Nic nie zdradzało we mnie straszliwego życia, który robi z człowieka bęczkę, przyrząd do trawienia, zbytkownego konia. Niebawem rozpusta ukazała mi się w całym majestacie grozy: zrozumiałem ją! To pewna, iż ludzie roztropni, stateczni, którzy numerują butelki dla swoich spadkobierców, nie zdołają pojąć ani teorji tego życia ani jego normalnego trybu: czy zdołacie wszczepić jego poezję prowincjałom, dla których opium i herbata, te dwa źródła rozkoszy, są jeszcze tylko lekarstwem? W Paryżu nawet, w tej stolicy myśli, czyż nie spotyka się sybarytów niekompletnych? Niezdolni znieść nadmiaru użycia, opuszczają orgję zmęczeni, jak te poczciwe mieszczuchy, które klną muzykę wysłuchawszy nowej opery Rossiniego? Odrzekają się tego życia, jak człowiek nawykły do skromnego stołu nie chce jeść pasztetu z truflami, ponieważ pierwszy przyprawił go o niestrawność? Rozpusta jest niewątpliwie sztuką, jak poezja, i wymaga silnej duszy. Aby pochwycić jej tajemnice, aby smakować w jej piękności, człowiek winien poniekąd oddać się sumiennym studjom. Jak wszystkie nauki, jest zrazu przykra, ciernista. Olbrzymie przeszkody otaczają wielkie przyjemności człowieka; nie jego poszczególne uciechy, ale kompleksy które czynią nałóg z najrzadszych wzruszeń, skupiają je, użyźniają stwarzając człowiekowi dramaty życia w jego życiu, żądając nadmiernego, szybkiego strwonienia jego sił. Wojna, władza, sztuka, są to formy zepsucia równie stojące poza zakresem przeciętnej zdolności ludzkiej i równie głębokie jak rozpusta, i do wszystkich zarówno dostęp jest trudny. Ale skoro raz człowiek wdarł się na wyłom tych wielkich tajemnic, czyż nie kroczy jak w nowym świecie? Generałowie, ministrowie, artyści, wszyscy są mniej lub więcej skłonni do rozpusty; czują potrzebę przeciwstawienia silnych rozrywek swej egzystencji, tak bardzo wykraczającej poza zwyczajne życie. Ostatecznie, wojna jest rozpustą krwi, jak polityka rozpustą interesów. Wszystkie nadużycia są braćmi. Te potworności społeczne posiadają moc otchłani, pociągają nas jak wyspa św. Heleny wołała Napoleona: sprawiają zawrót głowy, urzekają; nie wiedząc czemu, chcemy ujrzeć ich dno. Może myśl nieskończoności żyje w tych otchłaniach; może schlebiają one miłości własnej człowieka: czyż nie zapełnia wówczas wszystkiego sobą? Aby stworzyć kontrast z rajem swoich godzin pracy, z radością tworzenia, zmęczony artysta żąda, czy to jak Bóg niedzielnego odpoczynku, czy to jak djabeł rozkoszy piekieł, aby przeciwstawić pracę zmysłów pracy ducha. Wytchnieniem lorda Byrona nie mógł być gadatliwy boston, ulubiony mieszczuchom; on poeta, musiał grać o Grecję przeciw Mahmudowi. Czyż na wojnie człowiek nie staje się aniołem zniszczenia, katem ale i olbrzymem? Czy nie trzeba bardzo niezwykłych uroków, aby nam kazać znosić owe okrutne cierpienia, tak dotkliwe dla naszej wątłej powłoki, które niby żywopłot z cierni otaczają każdą namiętność? Jeżeli palacz wije się w konwulsjach i popada jakby w agonję nadużywszy tytoniu, zaliż w zamian nie zasiadał, w jakichś nieznanych strefach, przy rozkosznej uczcie? Czyż Europa nie rozpoczynała wciąż wojen, nie zdążywszy nawet otrzeć nóg, które nurzają się po kostki we krwi? Czyż więc człowiek zbiorowy ma także swoje pijaństwo jak natura swoje napady miłości? Dla człowieka prywatnego, dla jakiegoś Mirabeau który wegetuje pod spokojnym rządem i marzy o burzach, rozpusta obejmuje wszystko, jest nieustannym uściskiem całego życia, lub, lepiej jeszcze, pojedynkiem z nieznaną potęgą, z potworem: zrazu potwór przeraża, trzeba go chwycić za rogi; cóż za zmęczenie! Natura dała ci, ot, jakiś tam żołądek, ciasny, leniwy: ujarzmiasz go, rozprzestrzeniasz, uczysz go znosić trunki, oswajasz z pijaństwem, spędzasz bezsenne noce, wyrabiasz w końcu w sobie odporność pułkownika kirasjerów, stwarzasz samego siebie drugi raz, jakby na przekór Bogu! Kiedy człowiek tak się przeobraził, kiedy nowicjusz ostrzela się jak stary żołnierz z hukiem armat, kiedy się wdroży do marszów, wówczas przychodzi do walki między nim a potworem; niewiadomo kto będzie górą, tarzają się, kłębią, to jeden to drugi zwycięża, w sferze gdzie wszystko jest cudowne, gdzie zasypiają bóle duszy, gdzie żyją jedynie cienie idej. Ta okrutna walka stała się już potrzebą. Wcielając te bajeczne postacie, które, wedle legendy, sprzedały duszę djabłu aby uzyskać odeń moc czynienia złego, rozpustnik przetargował swą śmierć za wszystkie rozkosze życia, jakże obfite, płodne! Zamiast sączyć się leniwo wśród jednostajnych brzegów, w mroku jakiegoś kantoru lub biura, życie kipi i pomyka jak strumień. Tak, rozpusta jest niewątpliwie dla ciała tem, czem dla duszy rozkosze mistyczne. Pijaństwo zanurza w marzeniu, którego urojenia są równie ciekawe jak wizje ekstazy. Masz godziny urocze jak kaprys młodej dziewczyny, rozkoszne gawędy z przyjaciółmi, słowa które malują całe życie, szczere i niewymuszone uciechy, podróże bez utrudzenia, poematy rozwijające się w kilku zdaniach. Po brutalnem zadowoleniu bydlęcia w którem wiedza chciała szukać duszy, następuje czarowne odrętwienie, do którego wzdychają ludzie znużeni własną inteligencją. Czyż wszyscy oni nie czują potrzeby zupełnego spoczynku i czy rozpusta nie jest rodzajem haraczu, który genjusz płaci duchowi zła? Patrz na wszystkich wielkich ludzi: o ile nie są czcicielami rozkoszy, natura stwarza ich wątłych. Jakaś zazdrosna czy drwiąca potęga kazi duszę ich lub ciało, aby przeciwważyć wysiłek ich talentu.
W tych godzinach zamroczenia trunkiem wszystko jawi ci się odziane w twoją liberję. Ty, król stworzenia, odmieniasz ją wedle ochoty. W tem nieprzerwanem oszołomieniu, gra leje ci dowoli swój roztopiony ołów w żyły. Pewnego dnia stałeś się własnością potwora; przychodzi wówczas na ciebie, jak na mnie przyszło, wściekłe przebudzenie: niemoc siadła u twego wezgłowia. Jeśliś starym żołnierzem, zjadają cię suchoty; jeśliś dyplomatą, anewryzm zawiesza w twojem sercu śmierć na nitce; mnie może choroba płuc powie: „Chodźmy!” tak jak powiedziała niegdyś Rafaelowi z Urbino, skoszonemu nadużyciem miłości. Oto jak żyłem! Wszedłem w świat albo zapóźno albo zawcześnie; bezwątpienia siła moja byłaby niebezpieczna, gdybym jej nie stępił w ten sposób: czyż pod koniec orgji puhar Herkulesowy nie wyleczył świata z Aleksandra? Wreszcie, dla pewnych zawiedzionych istnień, trzeba nieba lub piekła, rozpusty lub schroniska na górze św. Bernarda. Przed chwilą nie miałem siły aby prawić morały tym dwom istotom, rzekłem wskazując Eufrazję i Akwilinę. Czyż one nie są moją wcieloną historją, obrazem mego życia? Nie miałem prawa ich oskarżać, wydały mi się niby moi sędziowie. Wśród tego żywego poematu, na łonie tej upajającej choroby, miałem wszakże dwa ataki przeszywającego bólu. W kilka dni potem jak się rzuciłem niby Sardanapal na mój stos, spotkałem Fedorę w przedsionku teatru. Czekaliśmy każde na swój powóz.
— A, więc jeszcze pana oglądam przy życiu.
Słowa te wyczytałem w jej uśmiechu, w jakiejś złośliwości którą szepnęła swemu towarzyszowi, opowiadając mu bezwątpienia moją historję i sądząc mą miłość wedle pospolitej miary. Dumna była ze swej zawodnej przenikliwości. Och! umierać dla niej, ubóstwiać ją jeszcze, widzieć ją w moich orgjach, w mojem pijaństwie, w łóżku kurtyzan i czuć się ofiarą jej żartu! Nie móc rozedrzeć piersi, wyrwać z niej mojej miłości aby ją rzucić do jej stóp! W końcu wyczerpałem bez trudu mój skarb; ale te trzy lata dawniejszego trybu życia obdarzyły mnie tak potężnem zdrowiem, iż w dniu w którym znalazłem się bez pieniędzy, miałem się znakomicie. Aby móc umierać dalej, podpisałem krótkoterminowe weksle, nadszedł dzień wypłaty. Okrutne przejścia! ileż wzruszeń dla młodego serca! Nie byłem jeszcze dojrzały do tego aby się zestarzeć; dusza moja była wciąż młoda, żywa i krzepka. Mój pierwszy dług wskrzesił wszystkie moje cnoty, które podeszły wolnym krokiem jawiąc żałosne oblicze. Umiałem z nimi paktować, niby ze starą ciotką, która zrazu łaje, a w końcu uroni i łzy i pieniądze. Wyobraźnia moja, bardziej surowa, przedstawiała mi moje nazwisko wędrujące od miasta do miasta po rynkach Europy. Nasze nazwisko to my sami, powiedział Euzebjusz Salverte. Po tych błędnych wędrówkach, miałem, jak ów sobowtór niemiecki, wrócić do mego mieszkania — którego nie opuszczałem — aby się zbudzić nagle. Ach, ci funkcjonarjusze banku, te finansowe wyrzuty sumienia, odziani szaro, noszący srebrną tabliczkę, liberję swego pana!... Niegdyś patrzałem na nich obojętnie, kiedym ich spotkał gdzie na ulicy: dziś nienawidziłem ich z góry. Czyż, pewnego dnia, jeden z nich nie miał się zjawić, aby zażądać odemnie rachunku z jedenastu weksli które nagryzmoliłem? Mój podpis wart był trzy tysiące franków, ja sam nie byłem ich wart! Komornik, o twarzy obojętnej na wszystkie rozpacze, nawet na śmierć, jawił się przedemną niby kat który mówi skazańcowi: „Oto wybiło wpół do czwartej”. Pomocnicy jego mieli prawo mnie pochwycić, zapisać moje nazwisko, zbrukać je, wyszydzić. BYŁEM WINIEN! Być winien, czyż nie znaczy przestać należeć do siebie? Czyż inni nie mieli prawa żądać rachunku z mego życia? czemu jadłem pudding z ananasem? czemu piłem szampan z lodu? czemu spałem, chodziłem, myślałem, bawiłem się nie płacąc im? W momencie poezji, na łonie jakiejś myśli, lub też przy śniadaniu, otoczony przyjaciółmi, wśród miłych żartów, wesela, mogłem ujrzeć wchodzącego pana w bronzowem ubraniu, z wytartym kapeluszem w ręku. Ten pan to będzie mój dług, mój weksel, upiór który zmrozi mą radość, zmusi mnie bym wstał od stołu i rozmówił się z nim; zabierze mi moją wesołość, moją kochankę, wszystko, nawet łóżko. Wyrzut sumienia jest znośniejszy, nie ciska nas ani na bruk ani do więzienia, nie pcha nas na tę okropną drogę występku; wiedzie nas jedynie na rusztowanie, kędy kat uszlachetnia: w chwili naszego stracenia, wszyscy wierzą w naszą niewinność, podczas gdy społeczeństwo nie przyzna ani jednej cnoty rozpustnikowi bez pieniędzy. Następnie te długi na dwuch nogach, odziane w zielone sukno, o niebieskich okularach lub różnokolorowych parasolach; te długi uosobione z któremi spotykamy się oko w oko na rogu ulicy, w chwili gdy się uśmiechamy: ci ludzie posiedli okrutny przywilej powiedzenia mi w twarz: „P. de Valentin jest mi winien a nie płaci. Mam go. Och, niech się nie waży ani skrzywić na mnie”. Trzeba się kłaniać swoim wierzycielom, kłaniać się z wdziękiem. „Kiedy pan zapłaci”? mówią. I jesteś zmuszony kłamać, płaszczyć się dla pieniędzy, giąć się przed głupcem siedzącym na swej kasie, cierpieć jego zimne spojrzenia, te spojrzenia pijawki wstrętniejsze niż policzek, znosić jego małomieszczańskie morały i jego tępą ciemnotę. Dług to płód wyobraźni, której oni nie rozumieją. Ten kto się zapożycza działa często pod wpływem porywu duszy, natomiast nic wielkiego, szlachetnego nie powoduje tymi którzy żyją w pieniądzu i znają tylko pieniądz. Ja miałem wstręt do pieniędzy. Wreszcie, weksel może się przeobrazić w starca obarczonego rodziną, zdobnego cnotami. Byłem może winien pieniądze żywemu obrazowi Greuza, paralitykowi otoczonemu dziećmi, wdowie po żołnierzu; i wszyscy wyciągali ku mnie błagalne ręce. Straszliwi wierzyciele, z którymi trzeba płakać: kiedy się ich spłaci, jeszcze trzebaby ich wspomóc! W wilję wypłaty położyłem się z owym fałszywym spokojem człowieka, który śpi przed straceniem, przed pojedynkiem: zawsze się daje kołysać kłamliwym nadziejom. Ale po przebudzeniu, kiedym ochłonął, kiedym poczuł moją duszę uwięzioną w portfelu bankiera, opisaną, zahipotekowaną, pokreśloną czerwonym atramentem, długi moje opadły mnie jak szarańcza: czaiły się w zegarze, na fotelach, lub wciśnięte w sprzętach które najbardziej lubiłem. Owi mili martwi niewolnicy, stawszy się pastwą harpij sądowych, mieli być porwani ręką komornika i brutalnie rzuceni w halę licytacyjną. Ach! te moje graty, wszakże to też byłem ja. Dzwonek u drzwi rozbrzmiewał w mojem sercu, uderzał mnie tam gdzie powinno się uderzać królów, — w głowę. Było to męczeństwo bez nagrody w niebiesiech. Tak, dla człowieka uczciwego dług to piekło, ale piekło z komornikiem i lichwiarzami. Niezapłacony dług to podłość, to początek łajdactwa, gorzej jeszcze, to kłamstwo! wskazuje drogę zbrodni, gromadzi belki na rusztowanie. Weksle moje zaprotestowano. W trzy dni potem, zapłaciłem je; oto jak. Spekulant jakiś zaproponował mi abym mu sprzedał wysepkę na Loarze, gdzie był grób mojej matki. Zgodziłem się. Podpisując kontrakt u rejenta, doznałem w tej ciemnej kancelarji uczucia piwnicznego chłodu. Zadrżałem odnajdując to samo wrażenie chłodnej wilgoci, jaka mnie ogarnęła nad dołem w który chowano mego ojca. Przypadek ten oddziałał na mnie niby złowroga przepowiednia. Zdawało mi się, że słyszę głos matki i widzę jej cień; jakaś nieznana siła powtarzała moje imię wśród dźwięku dzwonów! Ze sprzedaży wyspy zostało mi, po zapłaceniu wszystkich długów, dwa tysiące franków. Zapewne, mogłem był wrócić do spokojnego życia nauki, wrócić na moje poddasze, doświadczywszy życia, wrócić z głową pełną rozległych spostrzeżeń i zdobywszy już niejaki rozgłos. Ale Fedora nie wypuściła swej ofiary. Nieraz spotykaliśmy się. Nazwisko moje często obijało się jej o uszy; powtarzali je jej wielbiciele, oszołomieni moim dowcipem, powodzeniem, memi końmi, pojazdami. Pozostała zimna i nieczuła na wszystko, nawet na te okropne słowa: „Zabija się dla pani!” wymówione przez Rastignaka. Powierzyłem całemu światu swą zemstę, ale nie byłem szczęśliwy. Grzebiąc się w ten sposób w życiu aż do błota, coraz żywiej przeczuwałem rozkosz podzielanej miłości, ścigałem jej majak w kaprysach rozpusty, na łonie orgji. Na moje nieszczęście, zawiodłem się w mej szlachetnej wierze; dobrodziejstwa moje odpłacano niewdzięcznością; błędy moje znalazły nagrodę w tysiącznych rozkoszach. Smutna filozofja, ale prawdziwa dla rozpustnika! Wreszcie, Fedora zaraziła mnie trądem swej próżności. Zgłębiając mą duszę, znalazłem ją zgangrenowaną, przegniłą. Duch zła wpił mi w czoło swoją ostrogę. Niepodobna mi już było obejść się bez ciągłych dreszczów życia wciąż stawianego na kartę, oraz bez okropnych wyrafinowań bogactwa. Gdybym miał miljony, wciąż byłbym grał, jadł, gonił. Bałem się już zostać sam ze sobą. Potrzebowałem kurtyzan, fałszywych przyjaciół, wina, dobrej kuchni, aby się ogłuszyć. Więzy łączące człowieka z rodziną były we mnie stargane na zawsze. Stawszy się galernikiem użycia, miałem dobiec mego samobójczego wyścigu. Przez ostatnie dni mego dostatku, dopuszczałem się co wieczór niesłychanych wybryków; ale co rano śmierć odrzucała mnie w życie. Niby właściciel dożywocia, mogłem był śmiało przejść przez pożar. Wreszcie znalazłem się sam z jedną dwudziestofrankówką: przypomniałem sobie wówczas szczęście Rastignaka...
— Ha, ha!... wykrzyknął Rafael, przypominając sobie nagle swój talizman i wyjmując go z kieszeni.
Czy to że, zmęczony wzruszeniami tego długiego dnia, nie był już zdolny powodować swą inteligencją w strugach wina i ponczu, czy że, przywiedziony do rozpaczy obrazem swego życia, upił się bezwiednie potokiem własnych słów, Rafael ożywił się, doszedł do stopnia podniecenia graniczącego z szaleństwem.
— Do djabła ze śmiercią! wykrzyknął potrząsając kawałkiem skóry. Chcę teraz żyć! Jestem bogaty, posiadam wszystkie cnoty. Nic mi się nie oprze. Któż nie byłby dobry, kiedy może wszystko? — Haha! ohe! pragnąłem dwustu tysięcy renty, będę je miał. Pokłońcie mi się, wieprze które się barłożycie na tych dywanach jak na podściółce z gnoju! Jesteście moi: bajeczna sukcesja! Jestem bogaty, mogę was kupić wszystkich, nawet ot, tego posła który tam chrapie. Dalej, wykwintna kanaljo, błogosławcie mnie! Jestem papieżem.
Wykrzykniki Rafaela, aż dotąd ginące w basso continuo chrapania, doszły nagle do uszu gości. Ten i ów śpiący obudził się z krzykiem: ujrzeli mówcę słaniającego się na nogach i przyjęli jego hałaśliwe pijaństwo koncertem klątw.
— Milczeć! krzyknął Rafael. Psy, do budy! — Emilu, mam skarby, dam ci hawańskich cygar ile dusza zapragnie.
— Słyszę, odparł poeta: Fedora lub śmierć. Jedź śmiało. Ta przylepeczka Fedora zwiodła cię. Wszystkie kobiety są córkami Ewy. Twoja historja wcale nie jest dramatyczna.
— A, ty spałeś, filucie?
— Nie... Fedora lub śmierć! słyszę, słyszę.
— Obudź się, krzyknął Rafael, uderzając Emila jaszczurem, jak gdyby chciał zeń dobyć prąd elektryczny.
— Kroćset bomb! rzekł Emil wstając i chwytając Rafaela w pół, mój drogi, pamiętaj, że jesteś w towarzystwie nieprzyzwoitych kobiet.
— Jestem miljonerem!
— Miljonerem może, ale pijanym napewno.
— Pijanym władzą. Mogę cię zabić!... Milczeć, ja jestem Nero! jestem Nabuchodonozor!
— Ależ, Rafaelu, jesteśmy tu w bardzo mięszanem towarzystwie, zachowuj się cicho, miej godność.
— Moje życie było zbyt długą ciszą. Dziś, chcę zemsty, zemsty nad całym światem. Nie będę się bawił trwonieniem marnych dukatów; chcę naśladować, chcę streścić epokę, strawiając życie ludzkie, inteligencje, dusze. Oto zbytek, który ma coś wielkiego, nieprawdaż? przepych zarazy! Pójdę o lepsze z febrą żółtą, zieloną, niebieską, z armiami, z szafotami. Mogę mieć Fedorę... Ale nie, nie chcę Fedory, to moja choroba, umieram na Fedorę! Chcę zapomnieć Fedory.
— Jeżeli nie przestaniesz krzyczeć, wyniosę cię do jadalni.
— Widzisz tę skórę? to testament Salomona. Mam go, tego Salomona, króla z pod ciemnej gwiazdy, jest mój! Mam Arabię, i to skalistą, świat cały jest mój. Ty jesteś mój, jeśli zechcę. Och! jeżeli zechcę, strzeż się. Mogę kupić cały twój kramik z czcionkami, będziesz moim lokajem. Będziesz mi układał kuplety, liniował papier. Lokajem, tak...
Przy tych słowach, Emil wyciągnął Rafaela do jadalni.
— Więc dobrze, tak, mój kochany, rzekł, jestem twoim lokajem. Ale ty masz być naczelnym redaktorem pisma, milczże! bądź przyzwoity, zrób to dla mnie! Kochasz mnie?
— Czy ja cię kocham? Dzięki tej skórze będziesz miał zawsze hawańskie cygara. Wciąż skóra, mój przyjacielu, wszechmogąca skóra! Znakomite cousticum, mogę leczyć odciski. Masz odciski? usunę ci je.
— Nigdy jeszcze nie plotłeś takich głupstw...
— Głupstw, kochanku? Nie. Ta skóra kurczy się za każdem mojem pragnieniem... to coś przekręcone... Braman — siedzi w tem wszystkiem jakiś braman! — ten braman to musiał być tęgi figlarz, bo pragnienia, widzisz, powinnyby rozszerzać...
— Tak, tak.
— Powiadam ci...
— Tak, to zupełna prawda, jestem twojego zdania. Pragnienie rozszerza...
— Powiadam ci, skóra!
— Tak.
— Ty mi nie wierzysz. Znam cię, mój chłopcze, ty łżesz jak świeżo upieczony król.
— Jakże chcesz, abym wierzył w twoje pijackie brednie?
— Idę z tobą o zakład, mogę ci tego dowieść. Weźmy miarę.
— On nigdy nie uśnie, wykrzyknął Emil widząc że Rafael szpera po całej jadalni.
Dzięki owej jasności wzroku, której objawy kłócą się niekiedy u pijanych z zamroczeniem pijaństwa Valentin wynalazł z małpią zręcznością przybór do pisania i serwetkę, powtarzając wciąż:
— Weźmy miarę! weźmy miarę.
— Dobrze więc, dobrze, odparł Emil, weźmy miarę.
Dwaj przyjaciele rozciągnęli serwetkę i przyłożyli do niej jaszczur. Emil, pewniejszy w rękach od Rafaela, obrysował atramentem kontur talizmanu, podczas gdy przyjaciel mówił:
— Pragnąłem dwustu tysięcy franków renty, nieprawdaż? Otóż, kiedy je będę miał, ujrzysz, jak się cały ten mój jaszczur skurczy.
— Tak. A teraz śpij. Chcesz abym cię ułożył na tej kanapie? No, dobrze tak?
— Tak, moje niemowlę prasy. Będziesz mnie bawił, będziesz mi wypędzał muchy z nosa. Przyjaciel nieszczęśliwego ma prawo być przyjacielem potentanta. Dam ci też... cy... gar... ha... wań...
— No, no, traw swoje złoto, miljonerze.
— A ty traw swoje artykuły. Dobranoc. Powiedzże dobranoc Nabuchodonozorowi!... Miłość! Pić! Francja... chwała i bogac... bogac...
Niebawem dwaj przyjaciele zjednoczyli swoje chrapanie z muzyką rozlegającą się w salonach. Zbyteczny koncert. Świece gasły kolejno wśród trzaskania kryształowych świeczników. Noc spowiła krepą tę długą orgję, w której opowiadanie Rafaela było niby orgją słów, zdań bez myśli oraz myśli którym często zbrakło wyrazu.
Nazajutrz, około południa, piękna Akwilina wstała, ziewając, zmęczona, z policzkami pocentkowanemi odciskiem taburetu na którym spoczywała jej głowa. Eufrazja, zbudzona ruchem swej towarzyszki, zerwała się nagle z chrapliwym krzykiem; ładna jej twarz, tak biała i świeża poprzedniego wieczora, była żółta i blada jak twarz dziewczyny idącej do szpitala. Stopniowo biesiadnicy zaczęli się ruszać wydając żałosne pomruki, ręce i nogi mieli zdrętwiałe, wszystkie rodzaje zmęczenia czyhały na ich przebudzenie. Lokaj otworzył żaluzje i okna. Zebranie znalazło się na nogach, przywołane do życia gorącemi promieniami słońca, które zamigotało na głowach śpiących. W blasku dnia, kobiety przedstawiały wstrętny widok. Niespokojny sen zniszczył wytworne gmachy fryzur i wymiął ich suknie; włosy zwisały bez wdzięku, fizjognomje zmieniły wyraz, lśniące oczy sćmiły się znużeniem. Cera brunetek, rzucająca tyle blasku przy świetle, wyglądała okropnie; limfatyczne twarze blondynek, tak białe i miękkie kiedy są wypoczęte, stały się zielone; usta, wprzód rozkoszne i czerwone, teraz suche i blade, nosiły szpetne znamiona pijaństwa. Mężczyźni odrzekali się swoich kochanek z tej nocy, widząc je tak zwiędłe i trupie, niby kwiaty zdeptane na ulicy po przejściu procesji. Mężczyźni byli jeszcze okropniejsi. Zadrżelibyście ujrzawszy te twarze ludzkie, o zapadłych i podkrążonych oczach które zdawały się nie widzieć, nabrzmiałe winem, otępiałe od niespokojnego snu, więcej dającego zmęczenia niż wypoczynku. Te chorobliwe twarze, w których malowały się w całej nagości pożądania fizyczne bez poezji jaką stroi je dusza, miały coś okrutnego, coś zimno-bestjalskiego. To przebudzenie się rozpusty bez strojów i barwiczki, ten szkielet zepsucia odarty z łachów, zimny, pusty, wyzuty z sofizmatów dowcipu lub uroków zbytku, przeraził owych nieustraszonych atletów, mimo iż tak zaprawionych do zapasów z rozpustą. Artyści i kurtyzany w milczeniu wodzili błędnem okiem po nieładzie mieszkania, gdzie wszystko było spustoszone, zniszczone ogniem namiętności. Szatański śmiech rozległ się nagle, kiedy Taillefer, słysząc głuche rzężenie gości, silił się powitać ich uprzejmą miną: twarz jego, spocona i nabiegła krwią, zamajaczyła nad sceną niby piekielny obraz zbrodni bez wyrzutów[3]. Obraz był zupełny. Było to błoto na łonie zbytku, okropna mięszanina przepychu i nędzy ludzkiej, przebudzenie rozpusty, kiedy swemi krzepkiemi rękami wycisnęła wszystkie owoce życia, zostawiając dokoła siebie jedynie plugawe ogryzki lub kłamstwa w które już nie wierzy. Rzekłbyś śmierć uśmiechająca się wśród rodziny zadżumionych: pierzchły zapachy, olśniewające światła, i wesołość i pragnienia; został wstręt ze swą mdlącą wonią i swoją przenikliwą filozofją, słońce jaśniejące jak prawda, powietrze czyste jak cnota, kłócące się z tą atmosferą gorącą, przesyconą wyziewami, wyziewami orgi! Mimo nawyku do rozpusty, niejedna z tych młodych dziewcząt pomyślała o swojem przebudzeniu niegdyś, kiedy, niewinne i czyste, przez sielskie okienko strojne w powoje i róże oglądały ożywczy krajobraz ożywiony radosnym śpiewem skowronka, oświecony zamglonym blaskiem jutrzenki i strojny kaprysami rosy. To znów wyobrażały sobie śniadanie w kole rodzinnem, stół dokoła którego dzieci śmiały się niewinnie z ojcem, gdzie wszystko oddychało niewysłowionym czarem, gdzie potrawy były proste jak serca. Artysta myślał o swej zacisznej pracowni, o czystym posągu, o wdzięcznym modelu który go oczekiwał. Młody człowiek, wspomniawszy proces od którego zależał los jakiejś rodziny, myślał o ważnej konferencji która żądała jego obecności. Uczony żałował swego gabinetu, dokąd wołało go szlachetne dzieło. Prawie wszyscy boleli nad samemi sobą. W tej chwili, Emil, świeży i różowy jak najładniejszy subjekt modnego magazynu, ukazał się ze śmiechem.
— Jesteście szpetni jak łapacze trybunalscy! wykrzyknął. Nie zrobicie już nic dzisiaj, dzień jest stracony; najmądrzej będzie pomyśleć o śniadaniu.
Na te słowa, Taillefer wyszedł aby wydać rozkazy. Kobiety zaczęły leniwo poprawiać tualety przed lustrem. Każdy się otrząsnął. Najzawziętsi bibosze zaczęli przemawiać do rozumu stateczniejszym. Kurtyzany jęły sobie dworować z tych, którzy jakoby nie czuli się na siłach aby ciągnąć dalej tę wściekłą ucztę. W mgnieniu oka te upiory ożywiły się; goście potworzyli grupy, zaczęli rozmawiać, uśmiechać się. Zręczni i zwinni lokaje poustawiali szybko sprzęty, tak aby wszystko znalazło się na swojem miejscu. Podano wspaniałe śniadanie, biesiadnicy runęli do jadalni. Tam, jeżeli wszystko nosiło niezatarte ślady wczorajszej orgji, przynajmniej był tam ślad życia i myśli, jak w ostatnich konwulsjach umierającego. Niby w zapustnym pochodzie, maski zmęczone tańcem, opiłe pijaństwem, grzebały saturnalje, siląc się wmówić wyczerpanie rozkoszy aby nie przyznać się do własnego wyczerpania. W chwili gdy ta mężna zgraja obsiadła stół kapitalisty, Cardot, który poprzedniego dnia znikł roztropnie po obiedzie aby dokończyć orgji w łóżku małżeńskiem, ukazał swą usłużną fizjognomję okraszoną słodkim uśmieszkiem. Rzekłbyś, iż odgaduje jakiś spadek, że go wyobraźnią smakuje, dzieli, opisuje, inwentaryzuje, spadek pełen spodziewanych aktów, brzemienny w honorarja, równie soczysty jak piękny zraz polędwicy w który amfitrjon zatapiał w tej chwili nóż.
— Ha ha! będziemy jedli śniadanie rejentalne, wykrzyknął de Cursy.
— Przybywa pan na czas aby opisać i zaprotokółować wszystkie te kawałki, rzekł bankier ukazując biesiadę.
— Niema tu materjału na testament, ale na kontrakciki ślubne, może! rzekł uczony, który pierwszy raz od roku wspaniale dopełnił aktu małżeństwa.
— Och! och!
— Ha! ha!
— Chwileczkę, odparł Cardot, ogłuszony chórem tanich konceptów, przychodzę tu w poważnej sprawie. Przynoszę sześć miljonów jednemu z panów. (Głęboka cisza.) — Proszę pana, rzekł do Rafaela, który w tej chwili wycierał sobie bez ceremonji oczy serwetką, wszak pańska matka była z domu O’Flaharty?
— Tak, odparł Rafael wpół machinalnie: Barbara-Marja.
— Czy ma pan tutaj, ciągnął Cardot, metrykę swoją oraz pani de Valentin?
— Przypuszczam.
— A więc, proszę pana, jest pan jedynym i wyłącznym spadkobiercą majora O’Flaharty, zmarłego w sierpniu 1828 w Kalkucie.
— Śliczna kalkutacja! wykrzyknął dowcipniś.
— Ponieważ major przeznaczył testamentem rozmaite sumy na rzecz instytucji publicznych, rząd francuski upomniał się o spadek u Kompanji Indyjskiej, ciągnął rejent. W tej chwili sukcesja jest dojrzała do podjęcia. Od dwóch tygodni szukałem daremnie progenitury z panny Barbary Marji O’Flaharty, kiedy wczoraj, przy stole...
W tej chwili, Rafael nagle wstał, czyniąc gwałtowny gest człowieka który otrzymał ranę. Rozległ się niby milczący krzyk; pierwszem uczuciem biesiadników była głucha zawiść, wszystkie oczy zwróciły się ku niemu jak płomienie. Potem szmer, podobny do szmeru wzburzonej sali w teatrze, hałas jak gdyby zamieszki ulicznej wzmógł się, urósł, każdy przywitał jakimś wykrzyknikiem tę olbrzymią fortunę przyniesioną przez rejenta. Otrzeźwiony zupełnie tem szybkiem posłuszeństwem losu, Rafael rozłożył szybkim ruchem na stole serwetkę którą niedawno zmierzył skórę jaszczuru. Głuchy na wszystko, położył na niej swój talizman, i zadrżał mimowoli widząc małą przestrzeń pomiędzy zarysem wykreślonym na płótnie a brzegiem skóry.
— No i co, co jemu? wykrzyknął Taillefer. Tanio doszedł do fortuny.
Podtrzymaj go, kanclerzu! rzekł Bixiou do Emila, radość go zabije.
Straszliwa bladość oblekła wszystkie mięśnie zniszczonej twarzy spadkobiercy; rysy jego ściągnęły się, twarz stała się niby trupia maska, oczy zmartwiały. Widział ŚMIERĆ. Ten świetny bankier otoczony zwiędłemi kurtyzanami, twarzami pełnemi przesytu, ta agonja rozkoszy była żywym obrazem jego życia. Rafael spojrzał trzykrotnie na talizman, mieszczący się swobodnie w nieubłaganych linjach wykreślonych na serwetce: próbował wątpić, ale jasne przeczucie podcinało jego niewiarę. Świat należał doń, mógł wszystko i nie chciał już niczego. Jak podróżny w pustyni, miał nieco wody dla ugaszenia pragnienia i mierzył życie na ilość łyków. Widział ile dni miało go kosztować każde pragnienie. Wierzył już w jaszczur, słuchał swego oddechu, czuł się już chory, pytał siebie:
— Czy ja nie mam suchot? Czy matka moja nie umarła na płuca?
— Haha! Rafaelu! ależ będziesz hulał! Co mi dasz? mówiła Akwilina.
— Zdrowie nieboszczyka wuja, majora O’Flaharty! To mi człowiek!
— Zostanie parem Francji.
— Ba! co to jest par Francji od Lipca! rzekł sceptyk.
— Czy będziesz miał lożę w Operze?
— Mam nadzieję że sprawisz nam tęgą bibę? rzekł Bixiou.
— Taki człowiek jak Rafael zna swoje obowiązki, odparł Emil.
Okrzyki rozbawionego zgromadzenia rozlegały się w uszach Walentyna, ale nie rozróżniał ani jednego słowa; myślał o mechanicznem i wyzutem z pragnień istnieniu bretońskiego chłopa, obarczonego dziećmi, orzącego rolę, żywiącego się gryką, zapijającego ją jabłecznikiem, wierzącego w Matkę Boską i w króla, przystępującego do komunji na Wielkanoc, tańczącego w niedzielę na murawie i nie rozumiejącego kazań wikarego. Widok jaki uderzył w tej chwili jego oczy, te złocone gzymsy, te kurtyzany, ta uczta, ten zbytek, ścisnęły go za gardło i pobudziły do kaszlu.
— Chcesz szparagów? zawołał doń bankier.
Nie chcę niczego! odparł Rafael grzmiącym głosem.
— Brawo! odparł Taillefer. Rozumiesz majątek: to jest patent na impertynencję. Jesteś nasz! — Panowie, pijmy na cześć potęgi złota. Pan de Valentin, stawszy się sześciokrotnym miljonerem, przychodzi do władzy. Jest królem, może wszystko, jest ponad wszystkiem, jak wszyscy bogacze. Odtąd, dla niego, zdanie WSZYSCY FRANCUZI SĄ RÓWNI WOBEC PRAWA, jest kłamstwem wypisanem na czele konstytucji. Nie on będzie słuchał praw, ale prawa będą słuchały jego. Niema rusztowania, niema katów dla miljonerów!
— Tak, odparł Rafael, sami są swemi katami!
— Także przesąd! wykrzyknął bankier.
— Pijmy! rzekł Rafael chowając talizman do kieszeni.
— Co ty tam robisz? rzekł Emil przytrzymując mu rękę. — Panowie, dodał zwracając się do zebranych, dosyć zdziwionych zachowaniem Rafaela, dowiedzcie się, że nasz przyjaciel de Valentin — co mówię? — pan margrabia de Valentin, posiada tejemnicę robienia majątku. Jego pragnienia spełniają się w tej samej chwili w której je poweźmie. O ile nie zechce uchodzić za chama, za człowieka bez serca, zrobi nas wszystkich bogaczami.
— Och, mój złociutki Rafaelu, ja chcę sznur pereł, wykrzyknęła Eufrazja.
— Jeżeli umie być wdzięcznym, da mi dwa powozy z pięknemi i rączemi końmi! rzekła Akwilina.
— Zażądaj stu tysięcy funtów renty dla mnie!
— Szal kaszmirowy!
— Zapłać moje długi!
— Ześlij apopleksję na mego wuja!
— Rafaelu, skwituję cię za dziesięć tysięcy franków renty!
— Sypią się donacje! zauważył rejent.
— Mógłby mnie uleczyć z podagry!
— Spraw zniżkę na giełdzie! wykrzyknął bankier.
Zdania te padły niby snop iskier kończący fajerwerk. Te wściekłe pragnienia raczej były wyrzeczone serjo niż żartem.
— Mój drogi przyjacielu, rzekł Emil uroczyście, ja się zadowolę dwustoma tysiącami renty; nie daj się prosić, no!
— Emilu, rzekł Rafael, czyż nie wiesz za jaką cenę?
— Ładna wymówka! wykrzyknął poeta. Czyż nie godzi się poświęcić dla przyjaciół?
— Miałbym prawie ochotę życzyć wam wszystkim śmierci, odparł Valentin obejmując biesiadników posępnym i głębokim spojrzeniem.
— Umierający są djabelnie okrutni, rzekł Emil śmiejąc się. Jesteś tedy bogaty, dodał poważnie; otóż, zaręczam ci, że, do dwóch miesięcy, staniesz się brudnym egoistą. Już jesteś głupi: nie rozumiesz żartu! Brakło ci jeszcze tego abyś uwierzył w swój jaszczur...
Lękając się drwin towarzystwa, Rafael zamilkł; pił bez miary i upił się aby zapomnieć na chwilę o swej złowrogiej potędze.




  1. Andrzej Chénier, wielki poeta, stracony młodo podczas Rewolucji, idąc na gilotynę uderzył się w czoło i wyrzekł te słowa: „A przecież było tu coś”... (Przyp. tłóm.)
  2. Bohaterki utworów Moliera i Marivaux.
  3. Historja Taillefera znajduje się w noweli L’Auberge rouge.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.