Przejdź do zawartości

Harda Basia

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Harda Basia
Pochodzenie Monologi. Serya druga
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


HARDA BASIA.




...Znaliście państwo zapewne Dziurdziulewicza Damazego? No, naturalnie z tych Dziurdziulewiczów, z Gołomłynia...
Rodem kurki czubate, bo niedaleko jabłko pada od jabłoni. — Harde... żaden sobie, panie dzieju, w kaszę dmuchać nie dał, każdy miniasty był, a chciał przyjmować u siebie, jak książę!... Zastaw się, paniedzieju, a postaw się; niech znają pana po cholewach!...
Oczywiście mina była i cholewy były, ale że znowu jak bieda, to do żyda, więc się i Abrama po brodzie całowało... i mówiło się: Mój złociutki, mój taki, mój owaki...
Jak zwał, tak zwał, byle co dał — ale że gdzie cienko, tam się rwie i że dzban dotąd wodę nosi, póki się ucho nie urwie, więc to tam z tem Gołomłyniem nietęgo i Dziurdziulewicz siedział na folwarczku, jak pies na płocie, a żydzisko łaził po stodołach i zaglądał wszędzie i patrzył, jak sroka w kość... Marnowało się wszystko potrosze i na taki psi koniec zeszło, że, paniedzieju, ani juszki, ani pietruszki — ani czem wkroić, ani w co wdrobić.
Damazy oczywiście spuścił nos na kwintę, bo czem skorupka za młodu nasiąknie, tem na starość trąci, a po gołym owsie goła sieczka nie idzie koniowi w smak...
Szumiećby się chciało, ale z próżnego nawet Salomon nie naleje, a z pustej stodoły wróbel nie wyleci; nawet żydy z Łysobyk powiadają: „Nyśtu gield, nyśtu kompliment.“ Więc choć Dziurdziulewicz się kręcił, ale na niżej podpisanego nic nie mógł dostać, i prędzejby z kamienia wodę wycisnął, aniżeli z nich rubla...
Było mu paniedzieju ciepło, jak w pokrzywach, tembardziej, że i córeczka rosła... moje uszanowanie!!
Jak malowanie dziewczyna, jak orzech! Oczy niby tarki, buzia jak śmietana — odpowiedzialna panna na wszystkie cztery boki, z prozapią... z parantellą, tylko że substancya niucha tabaki nie warta.
Na czarnej roli chleb się rodzi, a po białej pies chodzi, a na Gołomłyniu piaseczek... Maciek zrobił Maciek zjadł... Przecudowne kraje: korzec siej, kopę zbieraj, kopa korzec daje; przytem długów po same uszy... Więc choć niby Barbarka panna cudna jak jagoda, ale... ojciec nic nie doda...
A ja bo znowuż tak: swego chowu człowiek jestem, węża w kieszeni mam, pieniądze szanuję, bo kto grosza nie ceni, ten szeląga nie wart.
Gospodarstwo prowadzę po staremu, w trzy pola; nowości nie lubię, bo mi jeszcze nieboszczyk ojciec zapowiadał: „Synku, nie buduj! łataj, podpieraj, a zbieraj; pamiętaj, że gdyby nie glina i mech, toby cieśla, za przeproszeniem, z głodu zdechł; kładź na dziurę łatę, będziesz miał intratę...“
Mądry to był człowiek, świeć Panie nad jego duszą! Słucham też jego rady, w domu siedzę, bo pańskie oko konia tuczy, a kto nie dopatrzy wzrokiem, ten dołoży workiem — służbę trzymam w garści, bo myszy wojują, gdy kota nie czują — a pieniążki składam, gdyż ziarnko do ziarnka, to się zbierze miarka.
Siedzę ja sobie, paniedzieju, raz wieczorem przed domem, letnią porą, aż tu dryndula się toczy.. Dziurdziulewicz jedzie... Właśnie myślałem o nim; o wilku mowa, a wilk tuż... Witam, ale dumam sobie: Nie ma karesu bez interesu; przyszła koza do woza... Ale po co?
Mówi: Tak cię kocham, Wicusiu, żem się stęsknił do ciebie...
Ano... lepiej mieć stu przyjaciół, niż jednego nieprzyjaciela; na grzeczności nikt nie traci, a gość w dom, Bóg w dom... Czem chata bogata, tem rada — więc dalej na stół kwaśne mleko, paniedzieju, ulęgałki i zostało trochę kaszy z kolacyi...
— Posilże się, sąsiadeczku, a przebacz, że mięsa nie daję... raz, że taki człowiek nadziany, jak i nalany; po drugie, że dziś piątek; po trzecie, że kasza grosza nie wystrasza, a zaś jak z mięsem, to i z ekspensem...
On machnął ręką i rzekł:
— Dobra, mój sąsiedzie, psu i mucha; bo na bezrybiu i rak ryba, a w braku laku wystarcza opłatek... Ja bo, powiada, ogródkami chodzić nie lubię: co mam na myśli, to i na języku...
— To też mówię — najlepiej, poprostu z mostu, w bawełnę nie owijając, a mądrej głowie dość dwie słowie...
— Czemu się, Wicusiu, nie żenisz? — pyta. — Jeszcze rannego wstania i wczesnego ożenienia nikt nie żałował, a dobra żona domu korona.
— Ha — powiadam — dużoby o tem gadać...
— Ale przecie...
— Widzisz, sąsiad, co mąż furami zbierze, to żona fartuszkiem wyniesie...
— Nie zawsze...
— Po drugie... jestem nieco łysy, a wiadomo, że z łysiną do panny, a z jeżem do psa nie przystępuj.
— Żenią się jednak i łysi...
— Po trzecie, kochany sąsiedzie, tak mi z tem, jak i bez tego, a może lepiej bez tego, aniżeli z tem. Na co zdrową głowę pod Ewangelię kłaść?...
— Et — powiada — głupstwo... Żydzi mówią, że człowiek bez żony to to samo, co rubel bez numeru.
— Nie racya, bo jeżeli rubel srebrny, to numer tak mu potrzebny, jak dziura w moście...
Widzi Dziurdziulewicz, żem twardy; zaczyna z innej beczki.
— Wiesz — powiada — kochany sąsiadeczku, że mojej nieboszczki żony stryjaszek bardzo chory, lada dzień może umrzeć...
Ja powiadam:
— To jeszcze widłami na wodzie pisano...
— Młody może, stary musi, a majątek spadnie na moją Barbarkę...
— E — mówię — sąsiadeczku, kto czeka na buty po teściu, to musi długo boso chodzić...
Skrzywił się trochę... ale mnie zaczęło jakoś brać... Patrzyłem na ulęgałki, a widziałem czarne oczy...
Co u licha, czym się zakochał nagle, jak dyabeł w suchej wierzbie! czy co? Nie, nie tak nagle... już to nie od dziś ta Barbarka... Masz tobie! gdzie dyabeł nie może... No, nie miała baba kłopotu...
Dziurdziulewicz odjechał, a ja przyrzekłem, że go nazajutrz odwiedzę. Jużci trudno... sąsiedzki obowiązek... Jadę tedy nazajutrz; chciałem zwlec, ale myślę sobie: Co masz zrobić jutro, zrób dziś, a co masz dziś zjeść, zjedz jutro.
Nie kazałem gotować obiadu. Jadę... Myślę sobie: miłość o głodzie sprzykrzy się i panu komisarzowi... Ale gdzietam!... Jakem ją zobaczył, zajechała mi odrazu w głowę, jak fura siana. Zacząłem do niej smalić cholewki; widzę, że panna nie od tego, sprzyja mi...
Wiadoma rzecz: kot łowny, a chłop mowny, zawsze sobie rady na świecie da — a chociaż własna chwała u drzwi stała, jednak, co prawda a nie grzech, człowiek języka w gębie nie zapomina, a i pięknej sentencyi pożyczać nie pójdzie, bo ją w głowie ma...
I zrobiło się ze mną coś dziwnego: Chociaż blizki czterdziestki jestem i niby łysinka trochę prześwieca, ale uczułem się takim młodym, jakby mi kto ze dwadzieścia lat ukradł... Bo Barbarka jest jak przylepka, a dyabeł niekoniecznie tylko w starym piecu pali... Jakem ztamtąd wyjechał, to właśnie jakbym z łaźni wyszedł i takiegom sobie ćwieka w głowę zabił, że ani rusz...
Parobek mi mówi o owsie — ja myślę o Barbarce; gospodyni chce pieniędzy na sól — ja nie słyszę; dają mi znać, że cielęta w jęczmieniu, a mnie się zdaje, że jestem w Gołomłyniu...
Dziad o szydle, baba o motowidle... Na drugi tydzień byłem tam znowuż, na trzeci też, a później prawie co dzień; nie ma złej drogi do mojej niebogi... Jużem ją i w rączkę całował... Nareszcie raz, choć wiadomo mi, że słówko ptaszkiem wyleci, a wołem nie wróci, bucham się, panie dobrodzieju, na kolana i powiadam:
— Panno Barbaro, śmierć i żona od Boga przeznaczona; oto wóz i przewóz. Kocham panią z całego serca, a czy wisieć za jedną nogę, czy za dwie, to wszystko jedno, więc niech raz będzie kapucyn, albo starosta... zostań pani moją żoną...
Klęczę i czekam... czekam czasu, jak żyd szabasu; patrzę na nią miłosiernie, jak kot na szperkę, a ta siedzi... i nic.
— Panno Barbaro! — wołam, czekam zmiłowania.
Ta się, paniedzieju, podnosi, spogląda na mnie z partesa i dopiero:
— Byłam życzliwa — mówi; — ale dać kurowi grzędę, to on powiada: jeszcze wyżej siędę. Niech pan pamięta, że jestem Dziurdziulewiczówna, a to za wysokie progi na pańskie nogi...
Zaczerwieniłem się jak burak i jużem chciał jej powiedzieć ostro: że ja też nie wypadłem sroce z pod skrzydła, że skoro niemiła księdzu ofiara, chodź cielę do domu, że dyabli po tytule, jak pustki w szkatule — ale nie mogłem... ugryzłem się w język...
Po co palić za sobą mosty?... A że od pierwszej instancyi nikt nie umarł, umyśliłem zaapelować do ojca, naradzić się: boć zawsze co dwie głowy, to nie jedna... A że kobiecy humor jest jak jesienna pogoda, więc mogłem przypuszczać, że to się zmieni... Ukłoniłem się zgrabnie, nizko, z rewerencyą, i wyszedłem — ale czułem, że jestem zapalony, jak żyd w tańcu, i że coś we mnie tak krzyczy, jak na jarmarku... Ma się rozumieć, do Dziurdziulewicza jak w dym; ale i ten jakoś grubo śpiewa.
— Panna — powiada — harda; nie dziw się, z prozapią, z Dziurdziulewiczów wychodzi, matka była Doliwówna; przytem piękność, uroda, edukacya, Gołomłynie...
Nie miała baba kłopotu...
— A wreszcie — powiada — czekaj, cierpliwości...
Czekałem... Ale myślę: niema ognia bez dymu... co oni chcą?...
Ha, no, słówko wiatr, pismo grunt, obiecanka cacanka...
— Ty jej, Wicusiu — powiada Dziurdziulewicz — zrób zapis...
Jak żyję. nie robiłem zapisów; ale... ostatecznie... kocham ją... choć harda panna... Robię zapis; jadę do rejenta i niech się dzieje co chce!...
Stało się; co z wozu spadło, to przepadło, wzięli dyabli krowę, niech wezmą i cielę... Na wyprawę jej dam, choć taka harda; dom każę pobielić z wierzchu i w środku...
Dziurdziulewicz tryumfuje, bo mnie wziął, chociem niby taki dyplomata; ale nikt nie jest prorokiem w swojej parafii, a jeszcze, jak takie śliczne oczy człowieka prześwidrują, to, paniedzieju, trudno być w Psiej Woli Bismarkiem...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.