Przejdź do zawartości

Żałuj, żeś nie był!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Żałuj, żeś nie był!
Pochodzenie Monologi. Serya druga
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Żałuj, żeś nie był!




Nie, kochany Jasiu, stanowczo nie! Wszystko to jest głupstwo! Nauka... ideały, dążenia, marzenia, wierzenia, wszelka filozofia, metafizyka, okultyzm... Ha! ha! Oddałbym to wszystko razem za porcyę dobrej sztukamięsy... ale wiesz, takiej, takiej (gestykuluje) przerastałej, przy kości, z doskonałym ogórkiem... albo może być i sos... owszem, z pomidorowym sosem, albo szczawiowym...
Nie! trzymam się stanowczo ogórka, bo tylko pierwsze natchnienie jest rzeczywiście natchnieniem.
Widzisz, mój Jasiu, ludzie mają różne namiętności.
Ludzie są głupi... Jeden szaleje za kobietami... także satysfakcya! inny traci majątek na karty... czysty waryat! Trzeci zbiera numizmaty, pasy lite, stare skorupy, osobliwe książki... szaleniec! Jabym całe muzea oddał za dobrą pieczeń z rożna.
Ty się nie śmiej, Jasiu! Pieczeń z rożna to jest w swoim rodzaju kwintesencya i szczyt wszelkiej filozofii. Niechże mi Platon, Seneka, Kartezyusz, Hegel, lub inny, coś mądrzejszego wymyśli.
Ale, uważasz, pieczeń taka, o! zrumieniona w samą miarę, zapach, para, a po przekrojeniu krew. Uważasz, to mi jest dopiero rozkosz! Jadłem właśnie taką onegdaj u bankiera Bombelsteina. Żałuj, żeś nie był. Jaki obiad, co za obiad!
Wiem ja, mój kochany, że mnie nazywają pieczeniarzem... ależ ja z tego drwię, choć właściwie mógłbym się pysznić tym tytułem, bo proszę cię, Jasiu, sam Stwórca do jedzenia człowieka przeznaczył. Już Terencyusz w starożytności mawiał: „Jadam, więc jestem,“ a inny mędrzec rzekł: „Powiedz mi co jadasz, a ja ci powiem, kim jesteś.“ Największym filozofem w Europie był Brillat-Savarin, a jedna pani Lucyna zasłużyła się światu więcej niż Deotyma pomnożona przez Konopnicką, Orzeszkową, Marrénową, Hajotę, Rodziewiczównę, Ostoję i Esteję.
Nie, Jasiu, „pieczeniarz,“ jeżeli głęboko zastanowimy się nad znaczeniem tego wyrazu, nie jest tytułem ubliżającym, wprost przeciwnie, zaszczyt człowiekowi przynosi. Pieczeniarz to jest człowiek wierzący w pieczeń, szanujący pieczeń, znający się na pieczeni. Przepyszna była u Bombelsteinów.
Żałuj, żeś nie był.
Widzisz, kochanie, ja obraziłbym się śmiertelnie, gdyby mnie kto nazwał „kartoflarzem,“ „śledziarzem,“ albo „sałaciarzem“ — ale za pieczeniarza nigdy.
U Bombelsteinów był obiad — palce lizać.
Żałuj, żeś nie był.
Uleczyłbyś się z antysemityzmu i został porządnym człowiekiem... bo to, wyobraź sobie, zupa żółwiowa, łosoś w majonezie, kotlety pożarskie, pieczeń z rożna, a deser, a owoce, a sery, a mokka, likiery, wina...
Jadłem niewiele, wszystkiego po troszeczku, po odrobince, ale en masse uzbierało się i... czuję się...
Co tam! czuję się zdolnym do zjedzenia drugiego takiego obiadu.
A mam dużo jeszcze, dużo pracy przed sobą...
Bo widzisz, drogi Jasiu, ja trzymam się tej wspaniałej zasady starożytnego pisarza, który mówi: „Nulla sine linea dies.“
Codzień muszę coś robić: jak nie śniadanko, to obiadek, jak nie obiadek, to podwieczorek na świeżem powietrzu (szparagi, raki, kurczęta — rozkosz!), jak nie podwieczorek, to kolacyjka. Codzień, codzień, nawet w święto wypoczynku sobie nie daję.
Onegdaj byłem na kolacyjce w wesołem towarzystwie. Przeciągnęło się do późnej nocy, ni z tego ni z owego wywiązało się małe nieporozumienie.
Miecio pokłócił się z Kaziem i wyrzucono za drzwi... mnie.
Żałuj, żeś nie był, bo takiego indyka z truflami chyba jeszcze w życiu swojem nie widziałeś. Nie chwaląc się, zjadłem dobry kawałek.
Pytasz się, za co mnie wyrzucono? Oczywiście zaszło jakieś nieporozumienie. Miecio miał do mnie żal, żem go podobno obmówił. Nie wiem. Może i wspomniałem co komu, gdyż jego kucharz jest skończony fuszer i gotować nie umie.
No, proszę cię, czy człowiek, który się szanuje, powinien trzymać takiego parzygnata, toć przecie hańba dla domu!
To widzisz, o to mu głównie poszło... ale ja mam charakter żelazny, zniosłem tę przykrość ze stoicyzmem, zresztą wyrzucono mnie już po kolacyi, kiedy właściwie nie było po co dalej siedzieć.
Ale przyjdzie koza do woza. Miecio zgłosi się do mnie sam. Niezadługo jego urodziny, wyprawi obiad, a któż mu ułoży lepsze menu niż ja?
Bo widzisz, taki naprzykład Barcewicz, ani słowa, artysta w szerokim stylu, gra jak anioł. I ja mogę się pochwalić, że jestem takim samym mistrzem wobec talerzy i kieliszków, jak on wobec swoich skrzypiec... ale on jest tylko genialnym wykonawcą, ja zaś mam nad nim tę wyższość, że puszczam się na kompozycye.
Widzisz!
Jak skomponuję „menu,“ zwłaszcza kiedy jestem natchniony, to niech się schowa Mozart, Beethoven, Rossini... taka jest we mnie siła geniuszu!
W tem mojem menu jest harmonia, zdumiewająca istrumentacya, boć każda potrawa jest instrumentem w tym razie — instrumentacya kunsztowna — wszystko zrobione kontrapunktycznie, według wszelkich zasad i reguł.
Nawet co to równać? Taki muzyk dogadza tylko uszom, moja kompozycya łaskocze języki, sprawia rozkosz podniebieniom, raj żołądkom.
Wierzaj mi, że gastronomia jest jedną z najpiękniejszych sztuk pięknych. Naprzykład w zeszłym tygodniu u Hipolita — żałuj, żeś nie był.
On dorobił się majątku podobno na jakichś nieczystych sprawach, ale co mnie to obchodzi?
Jeżeli u kogoś podają „Buisson d’homards en belle vue,“ „saumon à la moderne,“ „pain de gibier à la renaissance“ i jeszcze to, jeszcze owo, gdzie płynie burgund, złoci się tokaj, strzela szampan, gdzie likiery sprowadzone są bezpośrednio z Amsterdamu, a każde cygaro rubla warto, to pytam, co komu do tego, zkąd amfitryon przyszedł do majątku?
Człowiek, który tak jada, jest wyższy nad wszelkie opinie.
Ach! byłbym zapomniał! To już pierwsza — śniadanie u Bolesława. Bądź zdrów, spieszę, bo gotowi na mnie nie czekać. Ach ten obiad u Hipolita!
No, do widzenia, do widzenia.
Żałuj, żeś nie był...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.