Żyd wieczny tułacz (Sue, 1929)/Tom III/Część trzecia/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Żyd wieczny tułacz
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk "Oświata"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Juif Errant
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
ORYGINALNY POJEDYNEK.

Już dwa czy trzy razy przyszedł jeden z miejscowych garsonów i mówił pocichu do siwych kolegów, wskazując im giestem sufit sali bawialnej; lecz koledzy jego bynajmniej nie uważali na jego przestrogi ani na jego obawę, nie chcąc pewno psuć humoru biesiadników, których zapamiętała wesołość coraz bardziej zdawała się wzmagać.
— Któż będzie wątpić teraz o naszym wybornym sposobie traktowania tej niegrzecznej cholery? Czy ośmieliła się targnąć na nasz szanowny hufiec? — rzekł okazały Kuglarz-Turek, należący do sztandarowego orszaku maskarady.
— Znaczy to — rzekł sławny malarz romantyczny, przebrany za Rzymianina ze szkoły Dawida — znaczy to, że cholera jest nędznym kolorystą, bo jej paleta jeden tylko ma ton, i to zielonawy... Pewno ten dziwak uczył się u nudnego Jakóba, króla malarzy klasycznych, którzy są klęską dla innych rodzajów...
— Panowie! — zawołał rzeźbiarz, niemniej sławny — zakończymy tu krótko tę kwestję. Cholera jest bezecnym kolorystą, ale wyborny z niej rysownik... oddaje ci całą budowę ciała, bardzo wydatne muskuły i żyły, a jak obiera z ciała! Przy niej Michał-Anioł byłby ledwie uczniem.
— Zresztą, panowie — rzekł Nini-Moulin ze śmieszną powagą — w tej klęsce jest wielka przestroga.
— Przestroga! przestroga!
— Tak, panowie... zdaje mi się, że słyszę głos tajemny, wołający na nas: pijcie jak najlepiej, wypróżniajcie swoje kieszenie, bawcie się, bo może już policzone są godziny waszego życia... nieszczęśliwi!!!
To powiedziawszy, prawowierny Sylen korzystał z chwili roztargnienia panny Modesty, swej sąsiadki, dla uchwycenia na rumianych licach Amorka głośnego całusa. Przykład był zaraźliwy, szmer całusów pomieszał się ze śmiechami.
— O! cholero! piję do ciebie! — rzekł Nini-Moulin, tonem zabawnego wezwania — ty nie jesteś rozpaczą; przeciwnie, zapowiadasz nadzieję, tak, nadzieję. Ilużto mężów, ile żon na jeden tylko liczyli numer, niestety! bardzo niepewnej loterji wdowieństwa! Zjawiłaś się, aż oto pocieszyli się, z łaski twojej stokrotnie powiększyła się dla nich nadzieja swobody.
— A dla spadkobierców, jaka wdzięczność! przeziębienie... zbytek w jedzeniu... oto w ciągu godziny wuj lub inny krewny staje się szanownym nieboszczykiem.
— A jak to wiele przysiąg wierności i stałości utwierdzi się przez to! — rzekła sentymentalnie panna Modesta — ilużto hultajów przysięgało słabej, dobrej kobiecie, że ją kochać będą do śmierci, i ani spodziewali się, że tak słowa dotrzymają.
— Panowie — zawołał Nini-Moulin — ponieważ to może dziś mamy wilję końca świata, jak mówił sławny malarz, proponuję więc, aby się bawić w koniec świata; żądam: aby te damy zaczepiały nas, aby nas wyzywały, aby nam płatały figle, aby nam wykradały całusy, aby na wszelkie pozwalały sobie z nami wolności, aby z nas szydziły...
Z powszechnem upodobaniem przyjęto propozycję Nini-Moulina, i znowu bawić się rozkosznie zaczęto. Wpośród tego zgiełku wszedł znowu garson, który już wpierw kilka razy przychodził, i mówił pocichu z niespokojną miną do swych kolegów, wskazując im na sufit; tym razem już był bardzo blady i zmieszany; przystąpiwszy do jednego, który pełnił obowiązki marszałka hotelu, rzekł mu pocichu, wzruszonym głosem:
— Przybyli... — Kto?
— Wiesz dobrze... tam na górę... — i wskazał sufit.
Ta rozmowa nie zwróciła niczyjej uwagi wpośród coraz większego zgiełku.
Z pomiędzy tych wszystkich biesiadników jeden tylko nie śmiał się, nie pił, a tym był Leżynago: ponury, zadumany, prosto przed siebie patrząc, nie zważając na nic, co się koło niego działo, myślał o Bachantce, która bywała tak wesołą w podobnej kompanji. Wspomnienie o tej dziewczynie, którą zawsze kochał, było u niego jedyną myślą, co go rozrywała czasami w jego zaniedbaniu.
W tej chwili Morok głośno doń rzekł:
— A cóż to, nie pijesz już, Jakóbie? A więc dosyć już masz wina? Czy wódki chcesz?... każę dać.
— Nie potrzebuję ani wina, ani wódki... — odrzekł Jakób opryskliwie, i znowu zamyślił się ponuro.
— W rzeczy samej masz słuszność! — rzekł Morok szyderskim tonem, coraz głośniej mówiąc — dobrze robisz, że się oszczędzasz... niepotrzebnie wspominałem ci o gorzałce... w obecnym czasie... byłoby tak niebezpiecznie bratać się z butelką gorzałki, jak z nabitym pistoletem.
Słysząc mowę Moroka, podającą w wątpliwość jego odwagę pijacką, Leżynago spojrzał urażonem okiem na pogromcę zwierząt.
— Garson! — zawołał z gniewem — dwie butelki koniaku... i dwie szklanki.
— Cóż ty chcesz robić? — rzekł Morok, udając troskliwy niepokój. — Na co dwie butelki koniaku?
— Na pojedynek... — rzekł Jakób tonem zimnym, stanowczym.
— Pojedynek!? — zawołali wszyscy ze zdziwieniem.
— Tak, — odrzekł Jakób — pojedynek... — na koniak. Ty mówisz, że równie niebezpiecznie jest bawić się butelką wódki, jak nabitym pistoletem... Weźmy po butelce obaczymy, kto z nas cofnie się.
Tę dziwną propozycję Leżynaga jedni przyjęli okrzykami radości, drudzy prawdziwym niepokojem.
— Brawo! — krzyknęli wszyscy.
— Panowie — rzekł Nini-Moulin z zapałem — czy pozostaniemy obojętni na szlachetny przykład, jaki nam daje zacna Cholera (wskazał na Jakóba); on wspaniale wyrzekł: koniak... odpowiedzmy mu chwalebnie: poncz!...
— Tak! tak! poncz!...
— Poncz!!!
— Panie — odpowiedział garson triumfującym tonem — właśnie mamy miedziany kościół, świeżo pobielony, jeszcze nie używany: mieści się w nim najmniej trzydzieści butelek.
— Przynieś kocioł... — rzekł Nini-Moulin, napuszywszy się.
— Niech żyje kocioł! — krzyknięto chórem.
— Wlej w niego dwadzieścia butelek araku, włóż sześć głów cukru, kopę cytryn, funt cynamonu, i... roznieć ogień... ogień, zewsząd ogień... — dodał zacny pisarz, krzycząc jak opętany.
Nagle usłyszano kilka głuchych uderzeń, wymierzonych nad sobą biesiadujących. Wszyscy zamilkli i przysłuchiwali się.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.