Wyspa Itongo/Część pierwsza/U kowala

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Wyspa Itongo
Tom
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1936
Druk Józef Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
U KOWALA.

W rok potem pani kowalowa Gniewoszowa z Królówki wyszedłszy ranną porą przed dom, by nakarmić kury wałęsające się o głodzie po podwórku, znalazła pod progiem swych drzwi podrzucone niemowlę. Dziecko może trzymiesięczne, ciche jakieś i potulne patrzyło na nią szeroko rozwartemi, ciemnoniebieskiemi oczyma, zdając się dziwować wielce światu i ludziom.
Pani Paulinie żal się go zrobiło okrutnie. Podjęła podrzutka i zaniosła do izby.
— Biedactwo ty moje — przemawiała do zdumionego wciąż gościa. — Pewnieś głodne, co? Czem ja cię tu nakarmię? Cycić nie dam, bo nie mogę. Może z flaszki wydudlisz trochę mleczka?
Przytknęła do różowych usteczek szyjkę od butelki. Dziecko poczuwszy na wargach słodki płyn, piło łapczywie.
— Maleństwo ty moje, a to cię wygłodziła wyrodna matka — oburzała się pani Gniewoszowa, powoli rozsznurowując powijaki. — Pi, pi! Co za bielizna! Batysty, koronki! Pewnikiem owoc grzechu jakiejś damulki z miasta. Rodzić nie sztuka, ale wychować! — Wszystkie one do siebie podobne, jedna w drugą, kubek w kubek... chłopiec!
Okrzyk końcowy, rezultat starannych oględzin zlał się w komiczny dwugłos z siarczystem zaklęciem pana majstra, który właśnie przekraczał próg świetlicy.
— Szymek! Pan Bóg wysłuchał mnie i dał nam syna, śliczne dziecko! Popatrz ino, stary! Co?
Gniewosz spojrzał na baraszkującego figlarnie na stole nogami malca i chociaż rozeźlony czemś mocno, odrazu rozchmurzył się.
— Niczego, niczego — przyznał i zapytał oczyma.
— Dopiero co znalazłam pod naszym progiem.
— Aha! Podrzuciła jakaś miejska lafirynda. Pański bękart. Ha trudno. Lepszy znajda, niż nic. Boża w tem wola.
I nakreśliwszy nad dzieckiem znak krzyża, ucałował je ostrożnie w czoło, bacząc, by zaś nie zaczepić sumiastemi wąsiskami.
— Może niechrzczone? — rzuciła przypuszczenie kowalowa.
— Wszystkoć możliwe u tych miejskich drapichróstów. Damy go ochrzcić na wszelki wypadek i przyjmiemy za swego. Może się to przy nas uchowa.
Jak orzekli — zrobili i już nazajutrz
w księgach metrykalnych królówieckich figurował nowy parafjanin: Jan Gniewosz, syn Szymona, kowala i Pauliny z Przednówków, jego małżonki.


A przydarzyło się to po raz pierwszy ja, koś koło Wielkiej Nocy, gdy chłopiec kończył już rok piętnasty.
Roboty dnia tego w kuźni było co niemiara, ile że czas był podświąteczny i wczesna wiosna sposobna do pracy w polu; raz w raz ktoś wpadał do hamerni i skomlał o możliwie szybkie podkucie konia, to o zrychtowanie popsutej brony, lub o nabicie obręczy na koło. To też szczękało w szopie od razów młotowych jak na djabelskiem klepisku i sypało mietlicami iskier niby w samem sercu piekła. Czeladnicy obnażeni po pas, ociekający potem, czarni od dymu i sadzy uwijali się po kuźni niczem djabły, wyczarowując z pod żelaznych stęporów złotoczerwone siklawy, tęcze i fontanny.
Właśnie majster obrabiał młotem parę rozżarzonych do białości podków, które mu Janek przytrzymywał cęgami na kowadle, gdy zaczęło rzucać narzędziami i żelaziwem. Tak sobie ni z tego, ni z owego porwało coś nagle imadło leżące na stole i z furją miotnęło niem w przeciwległy kąt pracowni. Szymon nie odrazu zorientował się.
— Którego to z was, durnie — huknął — świerzbi skóra na grzbiecie?
Zanim mu ktoś zdążył odpowiedzieć, zafurkotała w powietrzu ciężka, żelazna sztaba i z okropnym rumorem upadła na podłogę.
— Kie licho?! — krzyknął majster i potoczył dokoła groźnem spojrzeniem.
Czeladnicy przerwali pracę i zdumieni spoglądali na siebie i kowala. Janek, przybrany syn kowalów oparty o ścianę i jakby zasłuchany w przestrzeń uśmiechał się nijako, półsennie.
— Czego szczerzysz zęby, hultaju? — wrzasnął ojciec, nie posiadając się z gniewu.
Chłopak chciał coś odpowiedzieć i już zwracał ku rozsierdzonemu twarz rozbudzoną nagle z zapamiętania, gdy coś wyrwało mu z rąk trzymane cęgi i śmignęło niemi tuż przed nosem kowala.
— Cholera! — zaklął stary. — To jakieś czarcie sztuki!
Rozpętane raz moce rozhulały się na dobre; w kuźni wszczął się zamęt nie do opisania: latały jak piłki od ściany do ściany heble i strugi, koziołkowały w powietrzu żelazne drągi i bloki, kręciły się w epileptycznych podrygach świdry i młoty. Powstał zgiełk i hałas tak wielki, że zwabił sąsiadów bliższych i dalszych i wkrótce pół wsi otoczyło kowalową zagrodę rozciekawioną gawiedzią. Majster i czeladnicy cudem jakimś nieuszkodzeni i cali uciekli w popłochu z nawiedzonej kuźni i wmieszani w tłum śledzili wraz z innymi przebieg objawów, czekając ich końca. Lecz ten nie przyszedł tak rychło; godzinę przeszło trwała piekielna zabawa i dopiero pod zachód powoli uspokoiła się.
Gdy weszli znów do kuźni i rozglądnęli się po wnętrzu, ze zdziwieniem zastali wszystko w największym porządku. Narzędzia pracy i materjał do obróbki wykonawszy warjacki taniec, powróciły potulnie na swoje miejsca. Cała awantura wydała się teraz Szymonowi złośliwem przywidzeniem.
— Hej, Kuba! — trącił w bok najbliższego pomocnika. — Czy mi się to wszystko przyśniło, czy pałę zalałem przed niedzielą?
— Zaśby tam, panie majstrze! Wszystko szczyra prawda.
— Hm... Widziałeś tę hecę na własne oczy?
— A juści.
— No a wy, reszta? — objął wzrokiem cały swój personel.
— Jak Bóg na niebie prawda! — odpowiedzieli mu chórem. — Widzieliśmy od początku do końca.
— A no, kiedy tak, to dalej do roboty! Trza dogonić stracony czas.
I znów zagrały żelazną pieśń kowadła i młoty...
Nazajutrz Janek kowalów leżał w izbie dzień cały blady jak truchło i rozbity jak pogruchotany garniec. Skarżył się, że go wszystko boli i że czuje słabość w każdym członku, jakgdyby go ktoś tęgo wygrzmocił. Stary zasępił się i zgryzł tem niemało.
— Może ci przetrąciło kości wczoraj w szopie?
— Ej nie. tatulu. Nie tknęło mnie nigdzie ani razu, dopokiśma byli wszyscy razem pod dachem. A potem uciekłem stamtąd wraz z wami. To coś innego. Da Bóg, jutro przejdzie.
Jakoż przeszło. I nazajutrz Janek znów asystował ojcu przy kowadle.


Lecz wypuszczone raz z uwięzi siły, odtąd co pewien czas dawały znać o sobie, jakby chciały zaznaczyć, że mają już do kuźni pewne prawa i że tu jak u siebie gazdują. Dom kowala w krótkim czasie zasłynął w okolicy z powodu tych hałasów i stał się celem częstych pielgrzymek spragnionej cudowności gawiedzi. Szymon Gniewosz nie bardzo był rad tym ustawicznym nagabywaniom, gdyż przeszkadzały w pracy, a nie przynosiły najmniejszego pożytku. Tak upłynęło lat parę.
Aż pewnego dnia przybyło z wizytą kilku eleganckich i bardzo poważnie wyglądających panów z miasta. Jeden z nich, zdaje się kierownik wyprawy, przedstawił Gniewoszowi najpierw swoich kolegów jako lekarzy-psychjatrów z Warszawy, a następnie siebie jako dyrektora kliniki chorób nerwowych na Żoliborzu.
Nazywał się dr. Będziński i przybył tu w charakterze naczelnika komisji psychiatrycznej dla zbadania niezwykłych fenomenów, których sława dotarła aż do stolicy. — W kilku grzecznych, choć najeżonych ciemnemi dla Gniewosza wyrażeniami zwrotach przedstawił mu doktór doniosłość swego zadania oraz korzyści, jakie mogą stąd wyniknąć dla polskiej nauki i prosił, by pozwolił komisji zbadać dokładnie teren zjawisk i śledzić ich ewentualny przebieg. Ujęty obietnicą znacznego wynagrodzenia kowal nie czynił żadnych wstrętów, owszem nawet ułatwił przeprowadzenie obserwacji, odstępując panom na mieszkanie część swego domu.
Komisja przybyła do Królówki właśnie po jednym z ataków na kuźnię, gdy wyczerpane moce zdawały się odpoczywać i nabierać świeżych sił do nowych, dziwacznych wyczynów. Musieli więc panowie czekać. Lecz nie tracili czasu na marne. Zwłaszcza dr. Będziński rozwinął niestrudzoną energję w kierunku skrupulatnego zaznajomienia się z miejscem i ludźmi. Dopytywał się gorliwie o fenomeny dawniejsze, zasięgał informacyj u naocznych świadków, spisywał z nimi całe protokoły, robił jakieś notatki, wyciągi, wykresy, grafikony, pomiary i t. d. i t. d.
Szpakowaty już, mądrze i chłodno z poza złotych okularów patrzący pan otoczył szczególniejszą opieką Janka, któremu niemal od samego początku okazywał żywe zainteresowanie. Wreszcie po tygodniowym pobycie na kowalówce komisja doczekała się upragnionej chwili. Cierpliwość panów została wynagrodzona sowicie, bo objawy przeszły oczekiwania: w kuźni rozpętało się tym razem istne piekło; aż na drugim końcu wsi słychać było odgłosy szatańskich harców.
— Sam Lucyper chyba zerwał się z łańcucha — mruczał majster, w gruncie rzeczy zadowolony i czujący się w tej sytuacji jak dyrektor cyrku, dumny z udałego nadspodziewanie programu.
Gdy już było po wszystkiem i kuźnia powróciła do normalnego stanu, dr. Będziński w imieniu komisji podziękował kowalowi, wypłacił mu przyrzeczoną kwotę, poczem zajął się troskliwie Jankiem, który w jaką godzinę po awanturach nagle zachorzał wśród objawów silnego wyczerpania. Lekarz zbadał mu puls, zajrzał surowo w oczy, opukał, obsłuchał i cały promieniejący podzielił się z asystującymi mu kolegami wesołą nowiną, że stwierdził u chłopca typową prostrację po wyładowaniu sił telekinetycznych.
— Panowie — zakończył djagnozę — znaleźliśmy nareszcie kapitalne medjum. Zabieramy je z sobą do Warszawy, co?
— Jeśli tylko się panu uda — odpowiedział mu jeden z lekarzy. — Wątpię, czy stary zechce rozstać się z synem.
— Zgodzi się, zgodzi. Błysnę mu przed oczyma bajeczną karjerą syna. Zresztą to podobno znajda i czeladnik kowalski z niego nieszczególny. Wygląda raczej na wiecznie śniącego na jawie marzyciela, a jego właściwości medjumiczne tylko przeszkadzają staremu w pracy. Wyjaśnię to wszystko kowalowi. Zobaczycie, że przystanie na moje warunki.
Dr. Będziński nie pomylił się. Szymon wysłuchał uważnie wywodów doktora, pogładził w zamyśleniu parę razy brodę i odpowiedział:
— Musi być prawda, doktorze, kiedy tak powiadacie. I mnie czasem coś jakby mówiło na ucho, że to chłopczysko maczało palce w tych biesowych sprawkach; alem odpędzał te myśli jako złe i grzeszne. No, ale teraz to patrzę na rzecz innemi oczyma. Licho bo wie, skąd rodem. Ha, może pod ręką waszą, doktorze, wyrośnie z niego coś pożyteczniejszego dla świata. Tutaj w mojej szopie będzie mi tylko zawadzał i wstyd przynosił. Swoją drogą nie poszłoby wam, panie, z tem łatwo, gdyby żyła jeszcze moja, święć Panie nad jej duszą, żona. Kobieta, wiadomo, zawszeć miększe serce miewa i nie dałaby go z domu. Lecz, że już od dwóch lat w grobie, więc się nam nie sprzeciwi. No, zgoda! Niech sobie idzie z wami do Warszawy na pański chleb.
I uderzył dłonią w wyciągniętą ku sobie dłoń Będzińskiego.
Nazajutrz rano Janek Gniewosz rozstał się na zawsze z kowalową zagrodą. A w księdze jego przeznaczeń obróciła się znów jedna karta...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.