Wyspa Itongo/Część pierwsza/Krystyna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Grabiński
Tytuł Wyspa Itongo
Tom
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1936
Druk Józef Zielony
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KRYSTYNA.

Wyprawa do Bankowej Woli stanowiła punkt zwrotny w ewolucji medjumizmu u Gniewosza. Po powrocie do Warszawy przestały zjawiać się w czasie seansów fantomy trojga związanych tragiczną tajemnicą ludzi jakby na dowód, że misja Janka w stosunku do nich skończona. Natomiast rozwinęła się inna kategorja objawów. Rodowód ich był nieuchwytny; wyglądały na wytwory fantazji śpiącego, na kapryśne wykwity pierwotnej, puszczonej samopas wyobraźni. Charakterystyczną cechą była ich malarskość. Jakieś gnomy brodate, pokraczne chochliki, fauny, kozice, dziwożony, strzygi z dwuznacznym uśmiechem na pyzatych twarzach. Postacie tego „bractwa dziwnego nabożeństwa“, jak je nazywał Będziński, występowały bądź w pojedynkę, bądź w najrozmaitszych kombinacjach i zespołach. Gdy medjum było usposobione, wytwarzały się istne korowody tych widm, które w takt niedosłyszalnej muzyki rzucały się w taneczne pląsy. Kiedyindziej grały między sobą w „chowanego“. Roześmiane jak leśne łobuzy skrzaty i boginki kryły się po kątach „gabinetu“, właziły za kotarę, wyzierały figlarnie z poza firanek i draperyj lub przekomarzały się nawzajem, przebierając palcami niby pistonami klarnetu na nosach.
Będziński widział w tem wszystkiem tylko projekcje wyobraźni Janka, w których pobrzmiewały echa zasłyszanych w dzieciństwie ludowych klechd i opowieści. Przysłucki, stały uczestnik tych seansów był nieco odmiennego zdania. Według niego podłoża tych zjaw należało szukać w świecie żywiołów przyrody, w czemś bardziej realnem niż kapryśna gra fantazji.
W każdym razie Gniewosz wchodził niedwuznacznie w nową i nadzwyczaj ciekawą fazę teleplastji.
Obfitość i nasycenie wydzielanej z jego organizmu ektoplazmy były tak wielkie, że umożliwiały Będzińskiemu szczegółowe zbadanie jego składu chemicznego. Substancja o charakterze galaretowatym miała barwę szarobiałego śluzu, który pod mikroskopem przedstawił się jako połączenie pierwiastków wchodzących w skład ciała ludzkiego, ale w stanie collcidalnym. Teleplastja polegała zatem jakby na dwóch momentach; jednym z nich był proces „rozpuszczania“ dezagregacji i uźrocznienia ciała fizycznego medium, drugim proces ponownego zcałkowama i konsolidacji lecz w kształt, odmienny. Gniewosz postępował jak rzeźbiarz tylko materiałem, z którego stwarzał swe kreacje, była nie glina, lecz jego własne, w tajemniczy sposób przeobrażone ciało. Taki był pogląd Będzińskiego.
Natomiast Przysłucki uważał t. zw. teleplazmę wysiąkającą z organizmu Janka za substancję sui generis, pół fizyczną, pół eteryczną związaną wprawdzie z ciałem fizycznem, lecz od niego odrębną i swoistą, która w transie oddzielała się w postaci wysiąku i podlegała kształtotwórczej woli marzącego medjum. Znamienny ubytek ciężaru, jaki dawał się przytem zauważyć u Gniewosza oraz znikanie nieraz całych partyj jego ciała przypisywał kolega Będzińskiego znacznej utracie tej właśnie teleplazmy — uźrocza, która w stanie normalnym tworzy u człowieka nierozłączną całość z jego ciałem fizycznem i wpływa na jego ważkość i tężyznę.
Chodziło jeszcze o określenie roli samego medjum w procesie kształtowania fantomów. I pod tym względem hipotezy obu lekarzy różniły się. Będziński uważał wszystko za dzieło podświadomej pracy medjum, za wytwór jego wyobraźni — Przysłucki dopuszczał możliwość interwencji i współdziałania jaźni bezcielesnych, zaświatowych, a nawet wpływ t. zw. elementalów, czyli duchów żywiołów. Przyjaciel Będzińskiego szedł jeszcze dalej, dopatrując się w niektórych zjawiskach t. zw. larw — jednodniówek, zwiewnych, efemerycznych stworów, błąkających się po świecie strzępów ludzkich myśli i namiętności, wibracyj kosmicznego astrosomu chwilowo zgęszczonych w kształty dzięki teleplazmie medjum.
Tak, czy owak — obaj lekarze stali przed zagadką. W czasie seansów z Jankiem Gniewoszem rozchylały się przed nimi na parę godzin tajemnicze kotary i ukazywały się dalekie acz mgliste perspektywy. Pełni zdumienia byli świadkami paradoksalnego dziewicorództwa, jakiejś niebywałej partenogenezy kształtów ludzkich, zwierzęcych, czasem obojniczych, narodzin organizmów pulsujących krwią — nie zawdzięczających chwilowego życia połączeniu dwóch płci efemeryd. Ta właśnie niezależność od aktu seksualnego i płci, ta samowystarczalność medjum naprowadzała na nowe, ciekawe hipotezy.
Bo znamienną cechą medjumizmu jest właśnie to, że samodzielnym rodzicem kształtów może być zarówno mężczyzna jak kobieta, że akt medjumicznego stwarzania odbywa się bez spółki cielesnej. Nie mniej charakterystycznym jest fakt, zaobserwowany niejednokrotnie, że medja osłabiają swe szczególne właściwości przez stosunki płciowe. Zwłaszcza kobiety tracą często zupełnie medjalność po wstąpieniu w związki małżeńskie. Przyroda zdaje się postępować nader ekonomicznie. Nie znosi rozpraszania swej energji twórczej w dwóch równocześnie kierunkach. Rozkosz łączenia się z płcią drugą każę okupywać utratą zdolności medjumicznych.
Dlatego Będziński otoczył troskliwą opieką życie płciowe swego wychowanka i czuwał nad tem, by przedwczesne jego rozbudzenie nie zaszkodziło ewolucji władz medialnych. W tym celu usuwał z jego drogi wszystko, co mogło być bodźcem do zachceń płciowych. Stąd atmosferę, jaką otoczył Gniewosza, znamionowały chłód i cisza niemal klasztorne, wikt jarski, twarde łoże, higjena ciała surowa, pedantyczna, częste zimne kąpiele, tryb życia spartański.
W takich warunkach Janek przekroczył szczęśliwie Rubikon pokwitania i cichy, chłodny, beznamiętny doszedł swoich lat 24. Lecz tu organizm upomniał się o swoje prawa. Tłumiona i oszukiwana wszelkiemi sposobami płeć pewnego dnia zbuntowała się.
Tą, która przyczyniła się do tego bezpośrednio, była Rózia, córka zakładowego ogrodnika, 16-letnia, brzydka i pozbawiona wdzięku kobiecego dziewczyna. Po raz pierwszy zwrócił na nią Gniewosz uwagę w czasie jednej ze swych samotnych przechadzek po parku zakładowym. Pochylona nad klombem pełła chwast i zielsko. Gdy przechodził koło niej, nie wiadomo, przypadkiem, czy naumyślnie cofnęła się na ścieżkę i uderzyła go biodrem. Wskutek tego zderzenia straciła równowagę i odruchowo chwyciła go powyżej uda.
— O la Boga! — zawołała, prostując się i cofając rękę cała w płomieniach. — Mało brakowało a byłabym panicza przewróciła na trawnik.
Wtedy Gniewosz spostrzegł, że dziewczyna ma piękny, wydatny biust i szerokie biodra.
— Nic nie szkodzi.
I ulegając nieodpartemu musowi, zaczął przesuwać dłoń po jej piersiach. Stała drżąca, spłoniona i ze spuszczonemi oczyma poddawała się pieszczocie. Nagle jak spłoszona łania uciekła w stronę ojcowskiego domostwa.
Odtąd spotykali się w parku codziennie, aż pewnego wieczora w zacisznej alei bzów i jaśminu, na podścielisku traw i ziół oddała mu się z żywiołową pasją natur młodych i zdrowych. Był pierwszym i wziął ją dziewicą.
Nazajutrz odbył się seans w obecności szerszego grona uczestników i wypadł fatalnie. Prócz skąpych fenomenów świetlnych nie zdołał Gniewosz wyprodukować żadnych znaczniejszych objawów. Będziński był przygnębiony. Czyżby zmierzch medjumizmu?
Wieczorem tego dnia zdarzył się przykry wypadek. Córka ogrodnika złamała nogę i to tak nieszczęśliwie, że musiano ją bezzwłocznie przewieźć do szpitala. Następnego dnia zaraz po złożeniu złamanej nogi odwiedził ją Janek Gniewosz. Rózia wzruszona, ze łzami w oczach dziękowała mu za pamięć, tuląc do piersi pomarańcze, które jej przyniósł. Zaszedł ich na tem ogrodnik. Spojrzał surowo na córkę, badawczo na pupila swego chlebodawcy i milcząc odszedł. Po powrocie ze szpitala miał Gniewosz po raz pierwszy ciężką przeprawę ze swym opiekunem. Będziński kategorycznie zabronił mu dalszych wizyt u Rózi.
Gdy w sześć tygodni potem dziewczyna dźwignęła się z łóżka, ojciec wywiózł ją z Warszawy gdzieś na odległą prowincję, gdzie słych o niej zaginął. Taki miała epilog pierwsza miłość Janka Gniewosza. Pozostały mu po niej naloty melancholji zmieszanej z uczuciem wewnętrznych wyzwolili. Ten pierwszy stosunek z kobietą podziałał dodatnio na rozwój jego osobowości; zelektryzował, rozbudził go duchowo. Teraz dopiero uczuł się pełnym człowiekiem. Drzemiący instynkt przyszedł do głosu i zaczął domagać się zaspokojenia swych potrzeb. Ujawnił się na nim raz jeszcze potężny wpływ życia seksualnego na ewolucję duszy, uwypukliła się ważna rola bodźca, jaką odgrywa płeć w historji człowieka.
Gniewosz zaczął intenzywnie uczyć się. Poważne luki jakie zauważył w swem dotychczasowem wykształceniu, zawstydziły go. Musiał to nadrobić. Rwał się do gorączkowej pracy nad sobą, pożerał książki, ślęczał dniami i nocami nad zawiłemi problemami matematyki. Bo ta dziedzina wiedzy najsilniej go pociągała. Łatwość przyswajania sobie nowych wiadomości miał olbrzymią, zdumiewającą; zdawał się nie uczyć, lecz przypominać sobie rzeczy już dawniej skądś znane. W ciągu roku „dogonił“, a nawet prześcignął rówieśników, którzy w latach poprzednich oddawali się normalnym studjom.
Będziński teraz już nie stawiał mu pod tym względem żadnych przeszkód; owszem ułatwiał zadanie, sprowadzał potrzebne dzieła, udostępniał korzystanie z bibljotek. Spodziewał się, że w ten sposób przynajmniej na czas pewien odwróci jego uwagę od kobiet. To, co przedtem chciał osiągnąć przez izolację, obecnie zamierzał uzyskać przy pomocy intenzywnej pracy. Chłodna i beznamiętna atmosfera wiedzy i nauki miała stanowić przeponę ochronną odgradzającą młodego człowieka od ponęt niewieściego ciała.
Równolegle do wzmożonego tempa życia duchowego szedł rozwój fizyczny. Gniewosz oddawał się namiętnie sportom i wkrótce okazał i w tym kierunku rekordowe zdolno^ ści. „Wyrobił się na pierwszorzędnego pływaka, strzelał jak mistrz i opanował świetnie arkana boksu. Doszedłszy do lat 26, przedstawiał typ doskonale rozwiniętego pod względem psychofizycznym młodzieńca; piękny, gibki, elastyczny, z dumną, patrycjuszowską twarzą zwracał uwagę kobiet i niejedno ciche westchnienie biegło za nim w ślad, gdy przechodził mimo spokojny i zamyślony.
Będziński był z niego w tym czasie zadowolony. Osłabiony chwilowo epizodem miłosnym medjumizm odzyskał dawną siłę i Janek zadziwiał znów niezwykłem bogactwem i plastyką wyłonionych z siebie fantomów. Sława jego przedostała się nawet zagranicę i coraz częściej odwiedzali Będzińskiego uczeni medjumiści rozmaitych narodowości, by zapoznać się osobiście z jego niezwykłym wychowankiem. Wkońcu doktór postanowił urządzić z nim dłuższe tournée po Europie.
Lecz zanim zdołał zrealizować ten plan, zaszło w życiu uczuciowem Gniewosza nowe, ważne zdarzenie, które przyczyniło się w znacznej mierze do jego dalszej emancypacji i stało się zarzewiem buntu przeciw narzuconej mu przez opiekuna roli.
Do grona gorliwych uczestników seansów w domu Dr. Będzińskiego należała między innymi pani Krystyna Śląska, wdowa po inżynierze, mimo swych lat 42 wciąż czarująco piękna i ponętna kobieta. Należała do coraz rzadszego dziś typu kobiet z charakterem; po tragicznej śmierci męża lat temu dwadzieścia kilka, nie wstąpiła w powtórne związki małżeńskie, chociaż wśród jej konkurentów było kilku, którychby jej pozazdrościła niejedna panna. Miłość do niezapomnianego Władka przetrwała zwycięsko lata wdowiej samotności, przeszła nieskalana przez tzw. okres niebezpieczny i w chwili poznania Gniewosza święciła melancholijne gody pięknej, acz smętnej jesieni. Wytworna, skupiona w sobie, w skromnej, czarnej sukience szła pani Krystyna przez życie zapatrzona w miraż szczęścia, co minęło.
I do wzięcia udziału w seansach pociągnęła ją nie zwykła ciekawość czy żądza sensacji, lecz głucha, sama przed sobą nie śmiejąca się przyznać nadzieja, że może ujrzy widmo ukochanego.
Wyjątkowe powodzenie eksperymentów Będzińskiego i zapewnienia znajomych i krewnych, którzy widzieli cienie swych drogich zmarłych, zadecydowały o pierwszym jej kroku na tej drodze. Odtąd była stałym gościem Będzińskiego i w ciągu trzech lat nie opuściła ani jednego posiedzenia.
A jednak ani razu nie udało się Gniewoszowi spełnić jej najgorętszego życzenia. Ani razu wśród tłumu fantomów nie przesunął się cień ś. p. inżyniera śląskiego. Niepowodzenie nie zniechęciło pani Krystyny: „opór zaświatów“ podniecił tylko jej tęskno tę do przełamania nieubłaganej barjery i wdarcia się w dziedziny tamtego brzegu.
Jakie żywiła wtedy uczucia dla Gniewosza?
Prawdopodobnie nie zdawała sobie z nich jasno sprawy. Zdaje się nie wychodziły poza linję sympatji dla medjum, które miało zrealizować jej marzenie. Otaczała go troskliwą życzliwością o akcentach niekiedy żywszych, jakby macierzyńskich. Ze względu na różnicę ich wieku był to objaw naturalny i nie budził podejrzeń.
Inaczej rzecz miała się z Gniewoszem. — W pierwszym roku znajomości nie zajmował się nią wcale; była mu obojętna jak tyle innych postaci kobiecych, które przewinęły się w czasie seansów przez gabinet doktora. Nie rozbudzony jeszcze pod względem erotycznym młodzieniec okazywał pięknej, w żałobie chodzącej pani chłodny, pełen należnego dystansu respekt. Dzielił ich wtedy czarny woal smutku, którym pani Krystyna odgrodziła się od świata i ludzi.
Potem przyszedł epizod z Rózią i jego następstwa. Odtąd zaczął Gniewosz poświęcać kobietom więcej uwagi. Powoli ześrodkował ją na wdowie po inżynierze Śląskim. Może dlatego, że zainteresowanie dla niej musiało przybrać charakter cichego podziwu i tem samem przesłoniło mu podłoże zmysłowe, którego się lękał. Może też pociągnęło go ku niej coś innego, głębszego — jakieś szczególne, tajemnicze powinowactwo...
W każdym razie w parę miesięcy po wywiezieniu córki ogrodnika z Warszawy, dotychczasowy stosunek między Krystyną i Jankiem uległ wyraźnej zmianie. Zbliżyli się ku sobie, spoufalili, polubili. On kładł jej pod stopy dyskretną, wstydliwą adorację, ona otaczała go macierzyńską sympatją i troskliwością. Po pewnym czasie Janek zaczął doznawać uczucia gniewu na myśl, że Krystyna widzi w nim tylko narzędzie, dzięki któremu spodziewa się nawiązać kontakt ze ś. p. mężem.
— Co za szczęśliwy człowiek! — myślał, analizując swój stosunek do pięknej wdowy — Co za rozkosz wzbudzić uczucie u takiej kobiety!
I szczerze zazdrościł zmarłemu. Niemniej umiał zdobyć się na bezinteresowność i nie szczędził wysiłków, by spełnić to, co uważał za jedyne jej pragnienie. W tajemnicy przed nią zdobył nawet fotografję śląskiego i wpatrywał się w nią godzinami, by przepoić się jego „aurą i w ten sposób wciągnąć go w krąg materjalizacyj. Lecz i to zawiodło. Duch inżyniera nie przekroczył rubieży zaświatów.
Mimo to, a może właśnie dlatego pani Krystyna darzyła Gniewosza coraz serdeczniejszą sympatją. Przyjmował jej objawy oszołomiony, szczęśliwy, nie dowierzający. W uczucie uwielbienia powoli przesączyły się pierwsze dreszcze namiętności. Zupełnie przypadkowe zetknięcie się podczas seansu z jej piersią wznieciło pożar. Gniewosz pokochał panią Śląską całym żarem pierwszej, wielkiej miłości.
Spostrzegła to i nie usunęła się. Los czy przypadek przyszedł im z pomocą.
Któregoś dnia Będziński zaproponował pani śląskiej, by urządzić seans w jej domu.
— Może otoczenie, w którem przebywał ś. p. mąż pani, wpłynie dodatnio na medjum i ułatwi mu zadanie.
Pani Krystyna przyjęła propozycję z nieukrywanem zadowoleniem. W słoneczne, czerwcowe popołudnie zebrało się w zacisznej wilce przy ul. Leśnej szczupłe grono uczestników seansu. Ponieważ posiedzenie miało charakter czysto prywatny, przypuszczono do współudziału tylko parę osób i to z koła najbliższych znajomych, świat naukowy reprezentowali tylko Będziński i Przysłucki.
Po zapuszczeniu stor i podwójnych żaluzyj Będziński utworzył z obecnych medjumiczny łańcuch. Postać Gniewosza rysowała się wyraźnie na tle ściany powleczonej fosforyzującą zielono emulsją. Był zdenerwowany i nie odrazu zapadł w trans. Dopiero po półgodzinnej interwencji doktora nastąpił pożądany stan. I nie zaraz wystąpiły objawy. Minęła dobra godzina, zanim z ciała medjum zaczęły wywiązywać się pierwsze taśmy ektoplazmy. Janek wystawiał dziś cierpliwość uczestników na dłuższą próbę. Będziński irytował się i co chwila spoglądał na zegarek. Miał dziś jeszcze wieczorem referat w Towarzystwie Lekarskiem. Wreszcie utworzył się fantom kobiety, w fantastycznym, wschodnim zawoju. Widmo wsparte ramieniem o Gniewosza z łagodnym, mgłą smutku zawoalowanym uśmiechem przesunęło spojrzenie po obecnych i zatrzymało na pani Zbąskiej. Chwilę trwało milczenie. Wtem odezwał się nabrzmiały na pół radością, na pół trwogą okrzyk:
— Sławciu! Sławeczko moja!
Pani Zbąska niepomna na surowy zakaz Będzińskiego, porwana nieodpartym odruchem macierzyńskiego serca przerwała łańcuch i rzuciła się ku widmu zmarłego przed rokiem dziecka.
— Sławuniu moja najdroższa! — załkała cicho, ujmując w swe dłonie wyciągniętą ku sobie rękę córki.
Z ust Gniewosza wypłynęła skarga. Fantom zawahał się, zmącił i zaczął szybko rozkładać się. Po chwili wsiąkł z powrotem w organizm śpiącego.
— Co pani zrobiła najlepszego? — zgromił Będziński drżącą od wzruszenia matkę.
— Czy pani nie wie o tem, że medjum może to ciężko odchorować.
I zajął się gorliwie budzącym się już Jankiem.
— Może go przenieść na sofkę do sąsiedniego pokoju? — zaproponowała wpatrzona z niepokojem w twarz Gniewosza pani Krystyna.
Będziński przyznał jej rację.
— Będzie to nawet rzeczą bardzo wskazaną. Przysłucki, pomóż mi z łaski swojej.
Obaj lekarze lekko unieśli z krzesła półprzytomnego Janka i przy pomocy pani Krystyny, podtrzymującej mu głowę złożyli go na szeslongu w przyległej sypialni.
Przestraszeni nieprzewidzianem zajściem goście cichaczem usunęli się. Tymczasem Gniewosz odzyskał przytomność.
— Jak się czujesz? — badał go opiekun. — Nic nie boli?
— Trochę tylko prawa ręka w przegubie — skarżył się Gniewosz, dźwigając się z posłania.
— No, no, tylko nie tak żwawo, mój kochany! Popatrz, Tadek, jak wygląda nadwyrężenie ciała fizycznego wskutek utraty pewnego quantum teleplazmy.
Przysłucki pochylił się nad ręką chorego i pilnie przypatrywał się miejscu wskazanemu przez kolegę.
— Istotnie, ubytek musi być znaczny. Wygląda na redukcję kilku kolonij komórek.
Będziński poklepał Gniewosza po ramieniu.
— Wyliżemy się z tego za parę dni. Przypuszczałem, że będzie znacznie gorzej. Na przyszłość będę ostrożniejszy w wyborze uczestników posiedzeń i w stosowaniu środków ochronnych.
Spojrzał na zegarek.
— Czas na mnie najwyższy. Za kwadrans mam odczyt. Tadek, bądź łaskaw zająć się tymczasem Jankiem aż do jutra rano. Ewentualnie przewieź go autem do naszego zakładu.
— Przepraszam łaskawą panią za nieudały seans i tyle kłopotu — zwrócił się na pożegnanie do pani domu. — Lecz nie nasza w tem wina. Chcieliśmy jak najlepiej.
Pani Śląska podała mu rękę z uśmiechem na rozpogodzonej twarzy.
— Ależ doktorze, na co te usprawiedliwienia? Więc rzeczywiście nic niebezpiecznego?
— Jestem o niego najzupełniej spokojny. Najdalej za osiem dni odbywamy powtórny seans w domu łaskawej pani.
Pocałował ją w rękę.
— Adieu, moi panowie! Do widzenia do jutra!
Zostali we trójkę. Gniewosz zupełnie już przezwyciężył osłabienie i wodził oczyma za inżynierową. Przysłucki zaczął naglić do powrotu.
— Czy szanowna pani nie mogłaby posłać służącej po auto dla nas?
Pani Krystyna zaprzeczyła gestem.
— Skąd ten pośpiech? Czy panom tak źle u mnie? Zjemy wpierw razem małą kolacyjkę, a potem poślę Marjannę po auto. Tylko bardzo proszę! Nie oponować, doktorze! Dziś ja biorę pana Janka pod kuratelę. Jesteście panowie w moim domu.
Uśmiech, którym poparła te słowa był tak ujmujący, że rozbroił nawet stanowczego doktora. Zostali na kolacji. Gniewosz jadł z apetytem, posługując się wyłącznie lewą ręką, bo prawa trochę mu jeszcze dokuczała. Mówił mało, zajęty obserwowaniem pani domu i jej otoczenia. W połowie wieczerzy weszła służąca z listem do Przysłuckiego. Doktór zdziwił się.
— I tu mnie znaleźli! Ciekaw jestem bardzo, od kogo.
Rozdarł kopertę i szybko przeczytał pismo.
— Muszę natychmiast jechać — rzekł, powstając od stołu. — To od Będzińskiego. Jestem mu w tej chwili niezbędnie potrzebny. Panie Janku, wyruszamy! Szanowna pani wybaczy, że tak w połowie kolacji...
Gniewosz niechętnie odsunął już krzesło. Inżynierowa położyła mu łagodnie lecz stanowczo rękę na ramieniu.
— Za pozwoleniem, panie doktorze. Pana Gniewosza zatrzymam jeszcze przez chwilę. Obowiązkiem przynajmniej jednego z panów jest dotrzymać mi towarzystwa do końca. Zresztą pan Janek wygląda mi jeszcze jakiś blady i musi jeszcze trochę wypocząć. Odstawię go sama panom na miejsce.
Po krótkiem wahaniu lekarz ustąpił i odjechał sam. Gdy śląska wróciła z przedpokoju do jadalni, zastała Gniewosza przed portretem męża zawieszonym na ścianie pod oknem.
— Piękny mężczyzna — mówił zamyślony.
— I szczęśliwy — dodał, patrząc jej głęboko w oczy.
Uśmiechnęła się z goryczą.
— Niech pan nie bluźni. Umarł tak młodo. Miał zaledwie trzydzieści lat. żyliśmy ze sobą tylko cztery miesiące.
Gniewosz przystąpił do niej i ujął łagodnie jej ręce.
— Biedna — powtórzył parę razy cicho. — Choroba?
— Nieszczęśliwy wypadek. Umarł nagle przy budowie.
Puścił jej ręce.
— Dawno?
— Dwadzieścia sześć lat temu.
Znów spojrzał jej w twarz z serdecznem współczuciem.
— Ile pani musiała przecierpieć! Taka młoda, dziecko prawie.
— Tak. Wychodząc zamąż, miałam zaledwie 16 lat.
Uśmiechnęła się smutno.
— A dziś jestem już starą babą.
Gniewosz żachnął się jak pod razem szpicruty.
— Nie wolno pani tak mówić! — rzekł podniesionym niemal do krzyku głosem. — Jest pani przepiękną, rozkoszną kobietą, której zazdroszczą urody młode dziewczęta.
Odpowiedział mu ciepły, miękki uścisk jej ręki.
— Tak, tak... dwadzieścia sześć lat temu... Właśnie tyle liczy pan sobie teraz, nieprawdaż?
Popatrzył na nią ze skupioną uwagą.
— Tak — to mój wiek obecny. — Dlaczego zrobiła pani to zestawienie?
— Nie wiem. Tak jakoś mimowoli. Czasem zjawiają się na ustach naszych słowa podobne do kaprysów przypadku... Ale zapomnieliśmy zupełnie o naszej kolacji. Trzeba ją skończyć.
— Wybaczy pani, ale nie mogę. Skorzystałem tylko ze sposobności, by spędzić w jej towarzystwie chwil parę bez świadków. Pani nawet nie przeczuwa, czem są dla mnie te chwile...
Wstrzymała go spojrzeniem.
— Jeszcze nie, jeszcze nie teraz — błagały jej oczy.
Więc umilkł wzruszony.
— Ale po kieliszku marsali możemy jeszcze wypić? — przerwała kłopotliwe milczenie i podeszła do kredensu.
— Ten satyr wciąż tak samo się śmieje — usłyszała za sobą głos jego równy, senny, jakby nagle zautomatyzowany.
Zadrżała i wypuściła z rąk butelkę. Brzękło szkło i szlachetny trunek rozlał się pomarańczowo-brunatną wstęgą po dywanie.
— Co pan powiedział?
— Ten satyr wciąż tak samo się śmieje — powtórzył jak automat wpatrzony w wizerunek greckiego półbożka na jednem ze skrzydeł kredensu.
— Czy pan wie, co pan powiedział, panie Janku?
Zapytał ją niemo oczyma.
— Powtórzył pan dwukrotnie uwagę, którą zawsze robił mój mąż, ilekroć spojrzał na ten reljef. Słowo w słowo. Czy nie dziwne?
Gniewosz ożywił się. Jakby odskoczył w nim zamknięty dotychczas zatrzask, odwinęła się skręcona sprężyna. Objął wnętrze rzewnem spojrzeniem.
— Tak mi tu dobrze u pani, pani Krystyno, tak dobrze. Jak u siebie w domu. Jakgdybym tu mieszkał oddawna. Jakgdyby to był mój dom, nasz dom, pani Krystyno.
Wobec tego nie puszczę pana stąd jeszcze. Może przejdziemy do salonu. Każę Marjannie przynieść wina z piwnicy.
Zadzwoniła na sługę i wydała dyspozycję. Potem oboje wziąwszy się pod ręce jak para dobrych, starych przyjaciół, przeszli do sąsiedniego pokoju.
Dochodziła siódma. Przez okna wsączały się z ogrodu wonie jaśminów i bzów, wcedzała wieczorna piosenka świerszczy. Pokój pławił się w słonecznej kąpieli. Czerwień ściekała ze ścian, z luster, żarzyła się w kryształach, krwawiła na fotelach. Wnętrze było wielką symfonją zbudowaną na purpurze i zlocie.
Oślepiony blaskiem Gniewosz przystanął na progu.
— Złota topiel — rzekł, mrużąc oczy. — Co za pyszny zachód słońca!
Powoli oczy jego oswoiły się z orgją światła. Rozejrzał się uważnie.
— Nie brak niczego — zaczął po chwili jak przez sen. — Wszystko tak samo.
— A gdzie szafka bibljoteczna? — zapytał nagle. — Szafka oszklona z zieloną firanką? Stała tu pod oknem.
Krystyna patrzyła na niego niemal przerażona.
— Stała tu rzeczywiście do niedawna — odpowiedziała, przezwyciężając uczucie nagłego lęku — lecz kazałam przestawić tam koło pianina. — Ale skąd pan wie o tem, panie Janku?
— Mam wrażenie, że znam to wnętrze od dawna, że byłem tu już kiedyś, że poznaję te sprzęty, meble, wszystko... Jakbym wracał po latach do własnego domu...
To niemożliwe — wyszeptała, ściskając mu kurczowo rękę. — Od dwudziestu sześciu lat nie przestąpił progu tego pokoju żaden mężczyzna. Pan jesteś tu pierwszym.
— Tem dziwniejsze — a jednak prawdziwe. Więc tam, koło pianina. Tak — teraz widzę ją.
Postąpił ku szafce.
— Na półce górnej, po lewej, przy samej ścianie powinien być tom poezyj L. Staffa.
Otworzył i zajrzał do wnętrza.
— Jest! — zawołał radośnie. — Jest!
Wziął do ręki księżycowo-błękitną książeczkę.
— „Gałąź kwitnąca“. — Zna pani te poezje, Krystyno?
— Czy je znam? To był nasz ukochany poeta. Czytywaliśmy go zawsze wspólnie. Po raz ostatni wieczorem w wigilję śmierci męża. Późno w noc, jakby w przeczuciu zbliżającego się rozstania na zawsze, deklamował mi mąż „Willę samotną, to małe arcydzieło liryki nastrojowej, w którem wibruje smutek jesiennych skonów.
Gniewosz podał jej otwartą książkę. Rzuciła okiem na kartę i pobladła.
— Tak — to ten wiersz. Dzisiejszy wieczór jest jak sen dziwny. Tracę powoli poczucie rzeczywistości... Proszę podać mi rękę.
Otoczył ją łagodnie ramieniem i patrząc w ogród oblany szczodrotą konającego już słońca, zaczął odtwarzać słowa poety głosem cichym, do głębi wzruszonym:

Cień, co na miłość naszą padł wieczną żałobą,
Był dawno w mem przeczuciu. Pomnisz: szedłem z Tobą
Wzdłuż muru, z za którego słodko się wychyla
Tonąca wśród jaśminów i róż biała willa,
Tchnąca marzeniem w ciszy i woni głębokiej.
Na srebrnem niebie gasły różowe obłoki,
Błękitny zmierzch zapadał i byliśmy smutni.
Stanęliśmy w zadumie u krat starej wrótni,
Patrząc w tajemne mrokiem ogrodu głębiny,

Stworzone zda się, aby wśród nich snuć godziny
Szczęścia w niezmąconej i jasnej miłości.
Wszystko zdało się czekać żądnych ciszy gości,
Tu nam ściganym trwogą zdawała się schrona...


Wzruszenie odebrało mu głos. Umilkł. Wtedy Krystyna przytuliwszy głowę do jego piersi dokończyła:

Ogród tchnął upojeniem. Tęsknotą wiedziona
Dłoń ma bezwiednie pchnęła wrota i... opadła,
Wrota zamknięte były. I twarz Ci pobladła,
Bo i Ty może wtedy odgadłaś to samo:
że obalony posąg Hermesa, co plamą
Na murawie wśród zmierzchu bielał, jak płat śniegu,
Był jak poseł miłości pogodnej, co w biegu,
Chcąc wrota nam otworzyć, runął, jak kwiat ścięty,
U bramy zostawiwszy nas szczęścia — zamkniętej.


Ostatnie słowa wiersza odpłynęły w przestrzeń z ostatnim, pożegnalnym promieniem odchodzącego słońca. Na niebie paliła się wieczorna zorza, do pokoju wlewał się zmrok. Gdzieś w krzewach jaśminu załkał pierwszy słowik...
W milczeniu zeszli do ogrodu. Wszystko zdało się cudownem powtórzeniem czegoś, co było przed laty, każdy krok na krętych wijących się ścieżkach, pomiędzy klombami echem dalekiej, w przeszłości przechadzki. Tak doszli do altany. Tu wyznał jej swą miłość. Bez słowa podała mu swe słodkie usta i nie broniła przed pieszczotą warg swych piersi. Gdy wychodzili z chłodnika, była już gwiaździsta noc. Bocznemi drzwiami od ogrodu weszli do wnętrza willi.
— Do Będzińskiego już nie wrócisz — powiedziała stanowczo. — Zostaniesz u mnie, a jutro rano wyjeżdżamy zagranicę.
— Najdroższa — oponował słabo, nie chcę ci być ciężarem. Jestem człowiekiem bez stanowiska.
Przerwała mu niecierpliwie:
— Ależ to wszystko — to drobiazgi wobec naszej miłości. O środki materjalne nie potrzebujesz się troszczyć. Mam majątek. Zresztą uzupełnisz swe wykształcenie zagranicą i po kilku latach wybierzesz sobie zawód. Teraz rzeczą dla nas najważniejszą wyjechać stąd jak najprędzej.
Przycisnął do ust jej rękę.
— Czem zasłużyłem sobie na tyle dobroci, Krystyno?
— Kocham.
A potem przyszła noc szału. Nad ranem Gniewosz zapadł w stan podobny do transu. Znieruchomiał, oczy nabrały szklanego wyrazu i sztywny, bezwładny jakby zastygł w jej uścisku. Patrzyła bezradnie na piękne młodzieńcze ciało, które przed chwilą jeszcze drżało spazmem rozkoszy i darzyło ją słodyczą męskich pieszczot.
Wtem uczula na twarzy chłodny powiew i ujrzała nad sobą mglistą postać drugiego mężczyzny.
— Kto tu? — usłyszała głos swój obcy jakiś i zdławiony. — Kto tu?
Twarz widma rozjaśnił dobry, serdeczny uśmiech. Poznała go.
— Władku, wybacz mi! — jęknęła i zar kryła twarz przed jego jasnem spojrzeniem.
I wtedy usłyszała głos jego cichy, jak dawniej, łagodny:
— Bądź spokojna, Krystyno. Nie złamałaś mi wiary. Tym, którego trzymałaś tej nocy w objęciach, ja byłem. Bo zrządzeniem sił wyższych danem mi było wkrótce po mej śmierci wcielić się w kształt nowy — w to ciało młodzieńcze, które teraz na chwilę opuściłem, by w postaci dawnej odsłonić ci tajemnice naszej powtórnej miłości.
Głos zamilkł, a gdy podniosła znów oczy, widma już nie było. W szarych blaskach zarania wdzierającego się do sypialni przez zapuszczone żaluzje wyczuła natomiast płomienne spojrzenie Gniewosza.
— Mężu mój!
I rzuciła się w wyciągnięte ku sobie ramiona.
Koło siódmej rano ubrali się i przez werandę wyszli z domu. Przed furtą ogrodową pożegnali ostatniem spojrzeniem willę, przybytek swej miłości, park, klomby i altanę, świadków swego szczęścia.
— Chodźmy już stąd! — rzekła zdławionym przez łkanie głosem. — Spóźnimy pociąg. Chodźmy już, Janku.
Gdy stał jak urzeczony, przemocą odciągnęła go od zaczarowanego miejsca. Wyszli na ulicę. Gdy zatrzaskiwał furtę od ogrodu, zdawało mu się, że zamykają za sobą na wieki bramy swego szczęścia...
Poranek był mglisty. Szare zwoje oparów kłębiły się w powietrzu i przesłaniały widok. Nie rozróżniało się drzew od latarń na parę kroków. Cicha jak zwykle ulica Leśna pogrążona była w bezwzględnej martwocie.
Wciągu pierwszych kilku minut nie spotkali ani jednego przechodnia. Tak doszli do najbliższej przecznicy. Wtem na zakręcie rozpruł ciszę ostrzegawczy odzew auta. Krystyna chciała cofnąć się na chodnik, lecz potknąwszy się o krawężnik, upadła. Gniewosz pochylił się i wyciągnął po nią ręce. Lecz było już zapóźno... Coś nieubłaganego jak pięść przeznaczenia odtrąciło go od niej na parę metrów. Rozległ się krótki, przeszywający serce krzyk i czarna masa pojazdu, spełniwszy okrutne swe zadanie, zanurzyła się z powrotem w mgłę...
W kwadrans później ktoś donosił dzielnicowemu komisarjatowi policji, że u skrzyżowania ulic Leśnej i Wesołej leży w kałuży krwi dwoje ludzi. Ciało kobiety straszliwie pokaleczone sprawiało wrażenie zwłok — mężczyzna dawał oznaki życia.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Grabiński.