Wycieczki pana Brouczka/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Svatopluk Čech
Tytuł Wycieczki pana Brouczka
Wydawca Nakład "Biblioteki Romansów i Powieści"; Nakładem księgarni Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1891
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jan Nitowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Poetyczny opis nocy i kościoła ś-go Wita. — Czytelnik poznajamia się z duchowém życiem pana Brouczka. — Mniemane trzęsienie ziemi. — Pesymistyczne zdania o ziemi. — Zadziwiający sposób, w jaki dostał się pan Brouczek na księżyc.

Była jasna noc letnia. Wspaniały kolos świątyni ś-go Wita kąpał w srebrnym blasku księżyca wysmukłe swoje kolumny, pilastry, lekkie pół-łuki, ozdobione wypukłą rzeźbą w kamieniu, odbijając na oświetlonych swych ścianach fantastyczne cienie granitowych posągów tak, że się wydawał jakimś bajecznym przybytkiem duchów, ozdobionym czarodziejską grą nadziemskich świateł i cieni.
W téj to tajemniczéj ciszy drzemał wśród martwego otoczenia zaklęty w granit hymn przeszłości.
Z dwóch tylko okien starego budynku, położonego przy wązkiéj uliczce, ciągnącéj się za kościołem, wzdłuż okopów Jelenich[1], błyszczało jeszcze światełko i dawały się słyszéć głosy. Naraz zaskrzypiały drzwi, wychodzące na ulicę, a z wnętrza ozwało się:
— Zostańcie z Bogiem, panie Würfel!
— Dobranoc, panie gospodarzu. A racz pan niebawem znowu nas odwiedzić — odpowiedział głos drugi.
Na ulicy ukazała się tajemnicza postać mężczyzny, krocząca nieco chwiejnie... Może zamaskowana? Wcale nie. Widzę, żem ze wstępu poetycznego i trochę romantycznego bezwiednie przeszedł do trzeźwéj prozy, przeto mogę wprost powiedziéć, że pan Brouczek opuścił znaną gospodę na Hradczanach, „wikarkę,“ i zwolna powracał do swego mieszkania, znajdującego się na Starém mieście.
Powracał nadzwyczaj późno; pomimo to nie kłopotał się wcale: w domu oczekiwała go tylko poduszka, któréj, naprzekór poetom, nigdy nie „zlewał gorzkiemi łzami.“
Pan Maciéj Brouczek jest wprawdzie właścicielem domu, ale ostatecznie nie należy do rzędu tych nadętych, pustych pęcherzy, do których mrący z głodu literaci porównywają przez zazdrość wszystkich właścicieli kamienic. Ma on wrodzony rozsądek i sporo czasu, aby mógł swa wiedzę w najróżnorodniejszych kierunkach krzewić. Robi to bez jakiegoś wytkniętego jasno celu, wprost z chwilowego zamiłowania do téj lub owéj rzeczy. Skutkiem tego panuje w jego bibliotece wielka różnorodność. Znajdziesz tam książkę o hodowli kanarków obok mysteryj wolno-mularskich, sennik egipski obok pracy o najnowszym systemacie kanalizacyi, sposób przyrządzania domowego likieru i wykład prawa podatkowego obok dziejów inkwizycyi hiszpańskiéj i t. d. Również pstra mieszanina wiadomości tłoczy się w głowie pana Brouczka; ma on jednak przytém dość zdrowy i pogodny pogląd na życie, który rzadko bywa zabarwiony cieniem pesymizmu. Dość racyonalnie, często z pewną dozą sarkazmu, wydaje sądy o zwyczajnych, codziennych wypadkach życia, o brakach w różnych instytucyach, prawach i wogóle o stosunkach społecznych. Zresztą jego pesymizm tém łatwiéj ustępuje miejsca poglądom dodatnim, im częściéj napełniany bywa wysoki z błyszczącą cynowa nakrywką kufel, przy którym prowadzi najczęściéj swoje naukowe dysputy.
Dziś nasz bohater przyszedł do pana Würfla w usposobieniu niezwykle kwaśném, czego powodem był jeden z jego lokatorów–malarz; szczegóły téj sprawy prawdopodobnie nie zajęłyby wcale czytelnika, przeto pomijam je milczeniem. Ponieważ tym razem nie znalazł pan gospodarz w piwiarni Würfla nikogo z towarzystwa odpowiedniego, przeto zasiadł w milczeniu w kącie, jak fakir, i z kieszeni wyciągnął książeczkę popularną o księżycu, którą kupił sobie po drodze na Hradczany. Zabrał się więc do wertowania tego dzieła a po każdym rozdziale, który kończył stereotypową odezwą: „Jeszcze jeden kufelek, panie Würfel!“ — spadała z owych sfer nadziemskich nowa kropla balsamu do jego duszy wrażliwéj.
Gdy wreszcie przeczytał całą książkę, spostrzegł, że był sam na sam z gospodarzem w piwiarni. Poleciwszy dać sobie nowy kufelek, zawiązał z panem Würflem żywą rozmowę o składzie materyi księżycowéj i w końcu wygłosił stanowczo, że na księżycu wbrew domysłom uczonych znajdują się żywe istoty, co pan Würfel ze znaczącém spojrzeniem na zegarek również stanowczo potwierdził. Pan Brouczek począł wyszukiwać dowody na poparcie zdania swego, ale spojrzenia właściciela piwiarni na zegarek były tak częste i wymowne, że gość w końcu nie mógł nie poznać ich celu. Zakończył tedy swoją prelekcyę potężnym haustem i wyszedł na świeże powietrze.
Tu zatrzymał się przed kościołem. Widocznie był zachwycony jego wspaniałością przy owém magiczném oświetleniu księżycowém. Pan Brouczek, stojąc przed gmachem, pochylał się to na prawo, to na lewo, jakby opatrując pojedyńcze części wspaniałéj budowy z różnych stron; czasami przechylał się daleko wstecz, jakby pragnął dokładnie się przyjrzéć rzeźbom kopuły, umieszczonéj na szczycie kamiennego olbrzyma — chwilami zaś nachylał się nizko naprzód, jakby dopełniał aktu pokory przed dumnym majestatem całości gmachu.
Naraz jednak całą uwagę naszego bohatera zwróciło niezwykłe zjawisko. Zauważył mianowicie, że w jednéj chwili linie proste kształtów świątyni zakołysały się, zafalowały, linie krzywe bardziéj się załamały, filary zaczęły się przybliżać do siebie, to znowu rozchodzić, jak szczyty drzew wysokich w lesie podczas wichru. Nawet wieża brała udział w ogólném kołysaniu się części świątyni, co można było sobie wytłumaczyć tylko przez nagłe trzęsienie ziemi. Sam pan Brouczek uczuł na sobie podobne objawy i ze strachem zemknął czémprędzéj ku domowi.
Szybko się jednak uspokoił. Zjawisko to było widocznie prostém złudzeniem. Zwolna kroczył daléj obok kościoła ś-go Jerzego, między ponuremi budowlami, w kierunku starego przejścia zamkowego, przedłużając sobie tę przechadzkę nocną częstemi zboczeniami z jednéj strony ulicy na drugą.
Wzrok jego, błąkając się bezwiednie, spoczął na błękicie nieba gwiaździstego, na pięknéj pełni księżyca. Spokojnie, niby sennie patrzyła z góry ta srebrna twarz o rysach nieokreślonych, które się słabo zarysowywały na tarczy, niby odciśnięte na opłatku rysunki hostyi. Dla pana Brouczka, który stał się przed chwilą dyletantem w astronomii, miały one obecnie wcale inne znaczenie. Wyobrażał on sobie w tych rysach i plamach ogromne góry, rozległe doliny, wystygłe wulkany, rozpadliny ziejące ogniem; wkrótce atoli naukowe rozmyślania ustąpiły miejsca poetycznym wrażeniom, z któremi mieszało się także lekkie uczucie bojaźni. Pan Brouczek miewał czasami pewne uprzedzenia, do których zaliczyć wypada także mniemanie, że należy do rzędu ludzi, poddanych tajemniczemu wpływowi księżyca. Na poparcie tego nie miał wprawdzie żadnego innego dowodu nad ten, że kilka razy w życiu budził się zrana nie na łóżku, lecz obok niego na ziemi. Dlatego więc starannie zamykał na noc okiennice, aby do łoża jego nie przeniknął najmniejszy promyczek księżyca, który śpiącego mógłby wyciągnąć gdzieś na dachy domów i wodzić po wązkich gzemsach nad straszną przepaścią.
I teraz właśnie owładnęła nim ta bojaźń; przypomniał sobie wszakże, że czuwa, że dowolnie z zupełną świadomością włada swemi członkami, — a więc nie jest w tym strasznym stanie, w którym figlarz niebieski działa na swoje ofiary.
Uspokoiwszy się, popatrzył śmiało w twarz mniemanemu nieprzyjacielowi i pogodził się z nim o tyle nawet, że w spoglądaniu na niego znajdował istotne zadowolenie, co zdradzał w uwagach, półgłosem po drodze wypowiadanych:
— Zdaje się, że nie wyglądasz na złego, blady kamracie tam w górze. Uśmiechasz się tak łagodnie i spokojnie, jakbyś nie miał pojęcia o kłopotach i zmartwieniach, których ojczyzną jest ziemia nasza. Twoi obywatele są bezwątpienia szczęśliwsi, niż my, biedni ziemianie. Na tobie prawdopodobnie niéma domów, któreby swym właścicielom przynosiły więcéj zmartwień niż pociechy; niéma utrapionych malarzy-bazgraczy, którym najstosowniéj byłoby siedziéć u czubków lub w kryminale, nie zaś mieszkać w domu porządnym, którego właściciel nie ujrzy od nich ani grosza komornego, a natomiast musi się nairytować aż do ostateczności. Ty nie znasz pewnie ani adwokatów, ani podatków; twoi obywatele nie zatruwają sobie wzajemnie życia obmową, złodziejstwem, oszustwem i wogóle łotrowstwem wszelkiego rodzaju. Na tobie nie wychodzą czasopisma, któreby czytelnikowi codziennie obrzydzały śniadanie, psuły żółć politycznemi jeremiadami i polemikami, wiadomościami o złodziejach zbiegłych i zabójcach niewykrytych, o bankructwach i posiedzeniach rady państwa. Ostatecznie, jakkolwiek tam jest na tobie, gorzéj niż u nas być żadną miarą nie może. Na ziemi już nieledwie rozpacz ludzi ogarnia: wszędzie zaciekła walka o kawałek chleba, walka stanu jednego z drugim, wspólna zawiść narodów, wojna wszystkiego z wszystkiém. Codzień jakieś nowe nieszczęście na równéj drodze lub jakieś nowe uciemiężające prawo. Człowiek, zaprawdę, najlepiéjby zrobił, gdyby tę kule ohydną, która mu za mieszkanie służy, rzucił do wszystkich dyabłów.
Kończąc to ostatnie pesymistyczne zdanie, doszedł pan Brouczek do starych schodów zamkowych. Przez nizki mur popatrzył na dół, gdzie zarysowywał się cały szereg domów ze sterczącemi w świetle księżyca wieżami i wieżyczkami różnych kształtów. Chwilkę tylko patrzał na to i wkrótce znowu podniósł wzrok na księżyc, posiadający w téj chwili istotnie jakąś czarodziejską siłę przyciągania.
Aż mróz po mnie przechodzi na myśl o tém, co nastąpiło, a co mam właśnie opisać!
Wiem, że są przesądy naukowe zbyt silne, aby kto uwierzył memu opowiadaniu i nie nazwał go bajką bezmyślną. Nie mogę wszakże malować rzeczy inaczéj, niż tak, jak w istocie były.
Pan Brouczek wdrapał się na szczyt muru i szedł po nim powoli, z oczyma wciąż podniesionemi na księżyc. Wzdłuż tego muru ciągnie się obszerny ogród, w górnéj części spuszczający się tarasem i w jedném miejscu mający podwójne schody kamienne, które prowadzą do małego domku ogrodowego, pobudowanego tuż przy samym murze.
Może opis mój nie jest zupełnie dokładny — ale nie jestem przecież zolistą, abym dla doskonałéj wierności opisu odłożył pióro, a biegł pierwéj na Hradczany obejrzéć owe schody i ów domek.
Pan Brouczek tedy kroczył po murze ku domkowi. Nie wiem, czy dach tego budynku tak mało ponad mur wystaje, że człowiek może na niego się dostać bez trudności, czy inna jaka przyczyna działała, dość, że pan Brouczek znalazł się nagle na nim. Wgramolił się na sam grzbiet, a siadłszy na nim jak na koniu, objął rękoma żelazną chorągiewkę, tamże umocowaną. Wzrok jego wciąż był zwrócony na księżyc, którego moc tajemniczą poczynał wkrótce uczuwać. Mimowoli nogi naszego bohatera poczęły się schodzić z sobą tak, że ich właściciel coraz bardziéj naprzód się pochylał, aż legł piersiami na szczycie dachu, trzymając się mocno oburącz chorągiewki. Nogi, znalazłszy się w jednéj linii z ciałem, poczęły zwolna podnosić się w górę, wreszcie cała figura przyjęła postawę pionową z głową u dołu, a nogami wzniesionemi do góry; tylko wyciągnięte ręce kurczowo ściskały jeszcze osadę chorągiewki. Atoli moc ich zasłabą była wobec tajemniczéj siły — opadły, i teorya Newtona zdruzgotaną została w téj chwili w drobne kawałki!
Pan Brouczek mknął z niesłychaną szybkością, wcale nie na ziemię, lecz w kierunku odwrotnym: w niezmierzoną przestrzeń wszechświatów. Szybko znikała z przed oczu jego Praga, jak gdyby zapadając się w przepaść, znikała razem z całą okolicą, która coraz bardziéj stawała się rozległą. Pan Brouczek nie już nie widział, pociemniało mu w oczach, przedmioty zlały się w jednę całość — omdlał.
Z tytułu téj książki domyśla się już czytelnik, dokąd pan Brouczek zaleciał. Tak — szanowny właściciel trzypiętrowéj kamienicy ocknął się ze swego omdlenia na... księżycu.






  1. Ogród w Pradze nosi tę nazwę.(Przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Svatopluk Čech i tłumacza: Jan Nitowski.