Wojna chocimska (Potocki)/Część dziewiąta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Potocki
Tytuł Wojna chocimska
Podtytuł Poemat w 10 częściach
Część Dziewiąta
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
WOJNY CHOCIMSKIÉJ
Część Dziewiąta.


Już Wewel dał znać o nich, bo sam ich kałauzem,
Już ich Turcy z niezmiernym czekają aplauzem,
Co żywo się na wozy i na budy wspina,
Ciągnie szyje, gdy o nich gruchnęła nowina;
Straże nawet przyległe, co trzymały wzgórki,
Wyrzucały zawoje z krzykiem na powtórki,
Czując czas niedaleki szczęsnego powrotu
W miły dom z bud niewczesnych, z zimnego namiotu;
Jakoż już i do rozmów z naszemi opłaźnie
Darli się, czego hetman zakazał wyraźnie.
Już w obóz wjeżdżać mają posłowie, gdy z czoła
Sto czauszów ich potyka i ledwie im zdoła
Witać ręka; w poczesne wszyscy, wszyscy brody
Przybrani; by tak w rozum, maluj wojewody!
Wszyscy od złotogłowu i wyboru koni,
Od rzędów i w kamienie usadzonych broni.
Tym żórawie, tym forgi trzęsie Zefir sępie,
Toż dziełami i laty starszy w ich zastępie,
Pociągnąwszy do łęku siwej brody czopem:
„Z tym, o mężowie, który widzicie, pochopem
Wezyrowéj ochoty, w wczesną — rzecze — chwilę,
Pod jego wjedźcie namiot; ani was omylę,
Że przygasiwszy w sercu zapał wojny przeszłéj,
Według waszéj was będzie Dilawer podeszły
Traktował dostojności; co i w tém tłómaczy,
Gdy nas sług najprzedniejszych swego pana znaczy
Do pokazania drogi, gdzie was niedaleka
Cesarskiego dywanu wczesna szopa czeka“.
Krótkiemi Żórawiński odpowie mu słowy:
„Nie wątpimy o chęci najmniéj wezyrowéj,
Ileśmy z listu jego mogli się doczytać,
Że jak nas wezwać raczył, tak raczy przywitać.
Wdzięczność płacić wdzięcznością gotowiśmy i my,

Teraz was w kompaniéj już z sobą prosimy.“
Toż się nazad obrócą Turcy w kalwakacie,
Przez tamte posłów naszych prowadząc połacie,
Gdzie wszytkiéj stek starszyny i dziwnéj splendece
W dalekie strony słońce złote blaski miece.
Ale ani uważać wszytkiego się dało,
Przez taką szczupłość czasu, ani się téż zdało:
Bo i nam złoto nie dziw i we wzorki babie
Układane pod cyrkiel barwiste jedwabie;
Ani pychy głupiemu dodawać się godzi,
Ale jakoby rzekli: i nam się to rodzi.
Tak wspaniało jechali naszy, jakby rzekli:
Wkrótcebyśmy was i z tych pałaców wywlekli,
Których jeśli te gałki i złocone żerdzi,
Albo strzępki nikczemne i mdłe pierze twierdzi,
Szabla tém wszytkiém władnie; za żelazem chodzi
Złoto; w polu wygrana te owoce rodzi.
W którym zastępie skoro dojechali szumnéj
Szopy, na cztery piękne dźwignionéj kolumny,
Zsiędą z koni i jeszcze z podróżnych się prochów
Nie otrą, kilkadziesiąt kiedy ich Wołochów
Z kredencem gospodarskim życzliwie powita,
Upewniając, że spiża dojdzie ich sowita
I dla sług i dla koni, ani trzeba strawy
Szukać zinąd, póki Bóg swojéj przez nich sprawy
Nie skończy i, śmiertelne schowawszy oręże,
Serc na się zajuszonych pokojem nie sprzęże.
To mówili, a łzy im podchodziły oczy:
Bo ich samych tak strasznéj wojny ciężar tłoczy.
Tu dziękują posłowie i acz onéj chęci
Hospodarskiéj wdzięczni są; „niech się nikt nie smęci
O nas, dobry Bóg, dobry i król pan nasz — rzeką —
Tedy się głodu pod ich nie boim opieką.“
Więc Trzelatkowski, starszy Sieniawskiego dworu,
Który swoim do tego rozumem honoru
Przyszedł, że do sekretów legacyéj onéj
Z Szernbekiem był i z Szołdrskim wespół przypuszczony,
Pójdzie do hospodara z wzajemnym od posłów
Kontestem ich przyjaźni; i wnet to kilką słów
Odprawiwszy, powraca: że pełen ochoty
Pod swojemi ich czeka hospodar namioty.
W tém tylko trochę było wątpliwości skrytéj,
Jeśli nie z dyshonorem rzeczypospolitéj;

Że Raduł nie uprzedzi, że do nich nie śpieszy.
Ale kiedy żaden człek ludzkością nie grzeszy,
Nie zdało się z pierwoci swarów jakich wszczynać,
I owszem większą zgodę od mniejszéj zaczynać.
Toż wszelakie na stronę puściwszy dysputy
Pójdą, kędy ich Raduł, znaczniejszą osuty
Zgrają swych dygnitarzów, przed namiotem czeka,
I ujźrawszy ku sobie idących zdaleka,
Pomknie chyżego kroku; toż jako się zręczą,
Mile się obłapieniem wzajemném przywdzięczą.
Prosi w namiot hospodar, gdzie mówiwszy mało,
Wszyscy na dwór wychodzą; dwu tylko zostało
Przy nim: jego logofet z drugim katerdziejem,
Banem karaleweńskim, który przywilejem
Honor dany osobnym, nie od hospodara,
Lecz razem z hospodarskim od wielkiego cara.
Tu Raduł swą życzliwość i afekt niezmierny
Przeciwko nam wyświadczy w przemowie obszernéj:
Jako szczerze, jako się ochotnie w to włoży,
Że pokój, nad który nic nie szacujem drożéj,
Między nami a Turki skojarzy; lecz zwłoki
Nie życzy, owszem radzi zawierać go w skoki,
Póki się ten kuropłoch nie rozmyśli znowu,
Ani w nim gniew pierwszego nie wzruszy narowu.
Prędki jest do odmiany, prędki do kolery.
Łacno było wyczytać z Radułowéj cery,
Że chciał szczerém o pokój nasz chodzić staraniem,
Jako ten, co mu więcéj należało na niem:
Bowiem mający w domu strasznéj wojny zapał,
I skarbów, których przez wiek tak długi nałapał,
I w którém inszych podsiadł panowania trochy
Najmniejszéj nie był pewien nad swemi Wołochy.
Wszytko to pod pretekstem chrześcijańskiéj wiary
Ukrywszy, obiecuje bez końca, bez miary,
Kołacąc w piersi dłonią po szedziwéj brodzie,
Służyć nam w tym, wedle swej możności, zawodzie.
I upewni, sami-li nie będziemy przeczyć,
Że może wszytkie wzajem urazy poleczyć;
Między Turki a nami na tem będzie cały,
Byleśmy rzeczy drogo nie trzymali małéj,
A pokój nadewszytko kochali i zdrowie.
Na które mu ofiary tak krótko posłowie:
„Z tém-eśmy z swych namiotów wyjechali i z tem

Tuśmy stanęli, twoim upewnieni listem
Że nam, jako wyznawca Chrystusowéj wiary,
Z każdéj raczysz dopomódz w tym terminie miary,
Aby wprzód boża chwała i jego kościoły,
Które nad zdrowie, szczęście i wszytkie żywioły
Więcéj sobie cenimy, zostawały cało;
Toż sława, o którą się tyle krwie rozlało,
Którą po Bogu liczym, a raczéj umierać
Dziś, dziś wszyscy wolimy, niżli téj nadterać.
Wiész, cośmy krwie ztoczyli, co zgubili braci
W Wołoszech, że w nich imię Chrystusowe płaci;
Dla was Potocki, dla was Żółkiewski umierał,
Żeby was obrzezaniec hardy nie pożerał;
Dla was, jeśli rozsądkiem pojmiecie to swoim,
I my podziśdzień w polu Gradywowém stoim,
A że Bóg intencye nasze zna, bogatéj
Od niego oczekujem przynajmniéj zapłaty.
Ochotę, z którą nam się raczysz prezentować,
Powinniśmy zawdzięczać, powinni wetować.
W czém od wodza naszego sygnetem zamknięty
Masz list (który wnet Szołdrski z rękawa wyjęty
Odda, hospodarowi) a prosimy dalej,
Żebyśmy wezyrowi tę prezentowali
Przyjaźń, którąśmy pierwszy wezwani od niego,
I skłonną do pokoju chęć przez Wewelego.“
Z tém się wezmą posłowie do swego namiotu,
Gdzie pięćdziesiąt jańczarów i z ciała obrotu
I z szat świetnych ochotny Dilawer naznaczy,
Żeby wartę, a oraz mieli posługaczy.
Ale Osmana morzy nadzieja zawzięta,
Ninacz nie dba na świecie, ninacz nie pamięta;
Jużby sobie przegranéj z nami życzył raczéj
Niż pokoju, do téj mu przychodzi rozpaczy.
Chociaż tak wiele razy od naszych ukaran:
Mów wilku pacierz! a on przecie: owca, baran;
Chce się bić do upaści i umierać, niżli
Traktować, a jako więc na jeżowy wyżli
Warczą łupież, jeśli ich nim kto na dwór kole,
Tak pakta, tak i temu Konstantynopole,
Gdzie go albo mierziony pokój, albo zima
Przejętemi mrozami wyżga zpod Ohocima.
Toż ledwie że się imie modre niebo żarzyć,
Każe do nas ze wszech stron z burzących dział parzyć.

Sam wywiódł wojsko w pole, sam go z góry pędzi;
Czy oszalał? czy się wściekł? tak woła, tak zrzędzi!
Chciałby na nas obalić lasy i werteby,
Tak nagle, tak gorąco szedł do téj potrzeby.
Jeszcze większa część naszych wczorajszą wyprawą
Ubezpieczonych spała i dopiéro wrzawą
Głosów ludzkich, grzmotem dział, nawałnością koni
Obudzą się i porwą, jako oparzoni.
Zmyka straż Lubomirski, co dopiéro w dniowym
Placu była stanęła, i pod Denofowym
Beloardem osadzi przed broną załogę.
A tymczasem trębacze po obozie trwogi
Głoszą, grzmią kotły larmo; lecz wychodzić w pole,
Ani wojska szykować, sam czas nie wydole,
Ani miejsce po temu: bowiem Turcy chmurą
I góry i co rówien zalegli pod górą;
Więc do wałów co żywo, co żywo z muszkiety
Do koszów między swe się bierze parapety,
Czekają rychło na cel, gęstwą tak szkaradną
Na działa i ich rury bisurmanie padną.
Ale ci kiedy już-już trzeba było skoczyć.
Spuszczą z pierwszéj ochoty i poczną się boczyć.
Hałła! hałła! więcéj nie, chłysnąwszy po czarce
Masłoku, on swój impet obrócili w harce.
Naszy téż kto na koniu, kto się czuł na sile,
Ochotnie im pomogą takiéj krotofile,
Komu hetman pozwoli; tymczasem w majdanie
Konni, w szańcach piechota pogotowiu stanie.
Do nocy prawie trwały harce i gonitwy,
Gdzie naszych kilku padło z Korony i z Litwy:
Tam Hryniecki dzirytem przez pancerne nity
W poły prawie, w skroń Morsztyn z Cedrowskim przebity.
Tam Floryan Pisarski odniósł w ręce prawéj
Postrzał, w ramieniu Wężyk mężny z swój Widawy.
Tyle naszych przez zbroje, pancerze, misiurki,
T rannych i zabitych; pójdźmyż między Turki,
Z których żaden niczém się nigdy nie zasłoni,
Żeby siebie i lotnych nie obciążyć koni.
Chynąć się jako trzcina po obudwu łęku,
We wszytkim biegu z ziemie wziąć dzidę do ręku,
Wprawo, wlewo, jako broń nieprzyjaciel niesie,
Wypaść z siodła i zaś go w tymże osieść czesie:
To zbroja, to ich puklerz; lecz i na te kugle

Już naszy sposób mieli, przytrzymawszy cugle
Zamierzyć się, a skoro poganin od strachu
Zmylił raz, powtórnego nie uszedł zamachu;
Albo na krzyżach, albo na grzywie u konia
Ze łbem nadstawionego, razem pozbył krztonia.
Sześćdziesiąt ich dziś padło, kilku żywcem wzięto,
Nierównie nastrzelano więcéj i nacięto
Przedniego komunnika: gdyż na takie gony
Nie zejdzie się tylko mąż i żołnierz ćwiczony,
Znać było, choć się kryli, gdy samym wieczorem
Wracali do taboru imo namiot, w którem
Naszy stali posłowie, gdy łby, ręce, brzuchy
Uwijali w bawełnę i miękkie flejtuchy.
Trupów część na wozy, część na muły i osły
Nakładszy, w jeden parów rzucali zarosły;
Za których i podziśdzień obłąkane dusze
Pełne ptaków, pełne psów i kotek fundusze.
O nieszczęsna jałmużna! psy karmić i koty,
A człek więźniem od głodu zdycha i roboty!
Mrok padał, kiedy koniec onéj był turniei,
Ani noc swojéj zwykłéj chybiła kolei,
A skoro na podniebne okolice padła,
Zwierz na paszą, ptastwo szło na wiadome siadła.
Co żywo śpi jak zarznął, prócz ten, co na straży
Z boku się na bok w siedle uprzykrzoném waży.
Czemuż nie śpisz, Osmanie? czyż nie miękkie pierze?
Gzy cię nie wkoło strzegą życzliwi żołnierze?
Komu jaka z wieczora w głowę się myśl wplące,
Niechaj zboże pod wiatrem, niech rzeki płynące
Sobie imaginuje, wzdy nie będzie przy śnie:
Bo go bardziéj niż kamień pod bokami ciśnie.
I Osman, utraciwszy ludzi swych tak wiele,
Widzi, że mu się droga do Stambołu ściele,
Widzi, że, jak przyjechał, tak pojedzie z nizczym,
Ani my się tak prędko w obozie wyniszczym
Mniejszą kupą jako on; naostatek widzi,
Co się porwie, to podrwi i swym wojnę brzydzi,
Już dziś trzeba traktować, albo z dalszym bojem
Odprawić komisarzów; między tém obojem
Gdy się sam w sobie miesza, rychło janczaragi
Wołać każe i to mu poda do uwagi:
„Wprzód nim przyjdzie do jakiéj z nami transakcyéj,
Chcę jakie sprawić imię téj ekspedycyéj.

Aza słabszy Polacy w murach niźli w polu?
Wziąć im trzeba koniecznie Kamieniec w Podolu,
Smarowniéj pójdą rzeczy i przyszłe traktaty.
Więc miéć każe do szturmu wszytkie aparaty:
Ogniste naprzód kule, petardy, drabiny,
Moździerze i granaty, murowe machiny;
Piechoty wszytkie pójdą, konnych sto tysięcy,
Wszak tu blizko, jeżeli trzeba będzie więcéj.
Choć ci wiem, że tam bez dział i téj armatury
Weźmiem miasto do razu, opanujem mury;
Bo giaurów weźmie strach nagły niespodziony,
Przepadną w ziemię, albo zapomnią obrony;
Spuszczą czuby, zda mi się, i już tańszy będą
W traktatach i ci, gdy im tył Turcy osiędą,
Którzy z takim humorem, z takim do nas basem
Przyszli, jakby już mieli wygraną za pasem;
O haraczu nie wspomnią, o dani ni dudu,
I bać się, że przyjdziemy do takiego cudu,
Że psi, niegodni kości u nóg moich głodać,
Będą nam śmiéć pokoju kondycye podać?
Ale skoro Kamieniec będą trzymać nasi,
Qdtoczę i im od czopa, zastąpię od spasi!“
Poświadczył z niesłychanym janczaraga gustem
I przysiągł na swą głowę, że to miasto pustem
Zastanie, i już prosi, żeby to miał fantem
Łaski pańskiéj, zostawszy na niem komendantem.
Na wierze się życzliwéj pewnie nie zawiedzie;
Polacy téż gdy w tyle będą miéć i w przedzie
Nieprzyjaciół, wzdy wiatrem nie będą żyć gołym.
Z tém odszedł zostawiwszy Osmana wesołym.
Jeszcze dzień był opodal, dopiéro koguty
Pierwsze piały, gdy skorą nadzieją otruty
Zasnął Osman i zaraz przez sen mu się marzy,
A on sobie w Kamieńcu naszym gospodarzy,
Klucze od bron odbiera i one do władze,
Jako przyrzekł dopiéro, zleca janczaradze.
O, nie jedenże człowiek śmiertelny na jawi,
Równie tak jako we śnie z myślami pokawi!
Sen — mara wszytkie rzeczy, wszytkie ludzkie dzieje:
Bowiem skoro nam tylko trzeci kur zapieje,
Skoro przyjdzie umierać, a śmierć oczy przetrze,
Wszytkie myśli i nasze roboty na wietrze,
Jak ze snu głębokiego obaczymy we dnie.




I przysiągł

Zastanie, i

Przebóg! któż się nie zlęknie? któż tam nie poblednie?
Gdy jako w zwierciedle przy grobowym progu
Razem się w długich godzin przejźry katalogu.
Próżność nad próżnościami, szczerą widząc próżność,
I że sama na świecie płaciła pobożność!
Skoro spadną one mgły i blask sławy szumny,
Aż nie masz nic, aż nago wleziem się do trumny,
Jakośmy na świat wyszli, tak lężemy w grobie;
Biednéj koszule sami nie weźniemy sobie,
Jeśli jéj kto po martwéj nie powlecze biedrze;
Lecz i tę z nas robactwo za dni kilka zedrze.
Sławę, bogactwo, rozkosz, świeckie delicyje,
Lekki wiatr po znikomém powietrzu rozwije.
Gdy się znowu do ciała dusza będzie pytać
I odleżałe boki swoich kości chwytać,
A człowiek pocznie takich snów uważać skutki,
Co mu znaczą, gdy straszne uderzą pobudki,
Gdzie już człowiek na wieki nie uśnie po trzecie,
To się wyśni każdemu, co marzył na świecie.
Pójdźcież teraz, królowie, którym wieńce drogie,
Pójdźcie, książęta, którym mitry czwororogie
Czoła toczą dostojne, i wy, co nad światem
Chrześcijańskim siedzicie z biskupim prymatem;
I wy, co nad duszami, i wy, co nad ciały
Ludzkiemi berła macie, albo pastorały;
Pójdźcie srodzy hetmani, którzy pełne grozy
Na krew, mord i głód ludzki toczycie obozy;
Z których ręku straszliwych okrutnéj buławy
Wywrócone narody, ognie, gwałty, wrzawy,
Niebiosa zagłuszają; pójdźcie i wy, sędzie,
Kędy sprawiedliwości wasze sądzić będzie
Bóg, któremu nie trzeba świadków i przysięgi;
Obaczy wszytko z serca człowieczego księgi.
Wszyscy zgoła tam staniem, panowie i chudzi,
Gdzie nas do sądu trąba anielska obudzi.
Lecz niech się od Osmana pióro nie obłądza,
Który kiedy tak przez sen w Kamieńcu rozrządza,
Ocknie się i w namiecie obaczywszy słupy,
Nie wesół, jakoby mu psi pojedli krupy.
Więc się chyżo porwawszy z obłudnego łóżka,
Napoły z śmiechem rzecze: i to dobra wróżka!
Jeszcze świt był opodal, jeszcze złotorody
Głowy Febus nie wyniósł z oceańskiéj wody,

Jeszcze świecił pod ziemią, kędy antypodzi,
Naród człeczy, piętami w nasze pięty godzi;
Oni nam, my się im téż dziwujemy wzajem,
Jakim kształtem, jakim to dzieje się zwyczajem,
Że w niebo nie przepadną gdy od ziemię wiszą?
O czém dziś siła naszy mędrelkowie piszą;
Co głowa to inaczéj, wszyscy, wszyscy różnie,
Że ziemię jak pieczenią obrócą na rożnie,
Słońce w mecie posadzą; lecz gdzież się doliczy
Rozum ludzki, sam mądry, spraw twych budowniczy?
Jeszcze się, mówię, gwiazdy na swych sferach gniotły,
Gdy uderzyć pobudkę Osman każe w kotły,
Oraz basze i wszytkie obwieszcza wezyry,
Ordom, na, pewne miejsce zegnawszy jassyry,
Drogę sobie zajść każe, więc działa burzące
I potrzeby gotować szturmom należące.
Huseim i Dilawer z swym się komunnikiem,
Ze zwykłym wieszać będą po górach okrzykiem.
Żeby zaś Lubomirski nie chciał zabiedz wcześnie
Osmanowéj radości, którą widział we śnie,
Co wszytko skoro wedle myśli swéj obradzi,
Naostatek swych wróżków do siebie sprowadzi,
Naprzód im sen, potém swą imprezę pokaże,
I o przyszłym sukcesie upewniać się każe.
„Nie czekaj — starszy z onych masłoczników prawi —
Że-ć przez nas co inszego Mahomet objawi;
Ten zdarzy, coć się śniło, żeć się i powiedzie,
I będziesz dziś w Kamieńcu pewnie na obiedzie;
Nizkie nasze supliki i pokorne modły
Doszły go i niebiosa nakoniec przebodły.“
A tu Osman: „o moi kochani biskupi!
Prawdziwie-ć już drugi raz nie będę tak głupi,
Żebym tam sobie pewnie miał obiecać gościć,
Gdzie mnie nie zaproszono; dosyć już raz pościć,
Na wasze upewnienie, jakom pod Chocimem
Ślubił, prócz żem giaurskim nasycony dymem;
Przeto się dziś bez swego nie puszczę kucharza,
Nie zawszeż się, nie zawsze taki bankiet zdarza,
Na który cię proszono, choć bębnią, choć trąbią,
Dopiéroż nie chodź, kiedy na cię nie zarąbią;
Często nożem na cudze umytym biskokty,
Chleba nie jadł pasorzyt i dłubał paznokty
Miasto zębów; nieraz śpać bez wieczerzy chodził,

Gdy swojéj nie gotując kto na cudzą godził.“
Na tych rozmowach, które poświadczają jedni,
Drudzy przeczą, czas trawił, aże się rozedni;
Zda mu się, że noc roście i każdego pyta,
Jeżeli się dzień robi? jeżeli już świta?
W tém wszytkie topi zmysły, choć mógł jeszcze leżéć,
Żeby jako najrychléj Kamieniec ubieżéć.
A już téż rzadkie i to wpoły przygaszoném
Światłem gwiazdy błyszczały po niebie przestroném,
Których złoty Lucifer rozpuściwszy buje,
Rozstrzelane po sferze ogarki zajmuje;
Już nie ma zwyciężona noc władzy nad światem,
I Febe złotoroga kryje się przed bratem;
Już Hemu wysobiego, Tatr i przykréj Ety,
Złotym słońce promieniem oświeciło grzbiety,
A na krzakach Idejskich pełne rosnéj wody
Zdaleka się dojźrałe rumienią jagody.
Wraca praca do ludzi i otwiera domy;
Murowane kominy kurzy Wulkan chromy;
Pasterz, swe trzody szronem w siwolite łąki
I przestrone obszary wegnawszy, dmie bąki
Ciesząc się niesłychanie, kiedy mu po rosie
Jego dumy w odbitym echo wraca głosie;
Młody cielec gomołem, łbem i karkiem ciska,
Ale wytchnieć mu kiedy pod jarzmem igrzyska;
Pasą matki zdojone, w należytéj dani
Chcąc pełne mlekiem przynieść wymiona swój pani;
A zuchwały koziołek biega jako cyga,
Co wyborniejsze ziółka ząbkami przystrzyga,
Na co wilka z krzewiny patrząc oczy bolą,
Gdyby nie psi, jużby mu zganił tę swawolą.
Słowik we dnie i w nocy przy strumieniu wodnym
Po swéj duma czystości akcentem łagodnym,
Trzepie skrzydła zroszone i mech szary puszy,
Dokąd go ciepłym słońce promieniem osuszy.
Niedojźrany skowronek gdzieś aż pod obłokiem
Pieje i swe powtarza tyryle powłokiem.
Biędnym żeglarz Eurom i niepewnéj wodzie
Zdrowia i fortun wierzy; lecz kędyż przygodzie
Miejsca nie masz na świecie? i kogo zazionie
Wiecznym Neptun wyrokiem, na suszy utonie!
Oracz wprzągszy do pługa pracowite cielce,
Znowu się długu wielkiéj zwierza rodzicielce;

Albo widząc dojźrałe Iny, trawy i ryże,
Częścią ją goli, częścią skubie, częścią strzyże.
Drugi na podebranym brzegu wisząc śmiele,
Albo już jętą rybę prowadzi za skrzele,
Albo dający obrok swéj myśliwéj duszy,
Strzeże, rychło włosienia, rychło wędy ruszy.
Ten sobie dom buduje; groble sypie drugi,
I w miejscu poniewolne zastanawia strugi,
Żeby mu obrotnemi wiecznie snuły koły
I ryby zawierały; ten osadza pczoły,
Ten owce strzyże, inszy bujne szczepi sady,
Albo wonne dziardyny, albo winohrady;
Albo młode wałachy, albo spaśne woły,
W nadzieję założonéj szykuje stodoły.
Kto myśliwy, to w pole: krogulcem przepiórki,
Jastrząbem kuropatwy, a skoro kapturki
Zruci rarog, zająca zalatuje z góry;
Gęsi sokół i dzikie ugania kaczory.
Mają swoje zabawy i ptaszęta drobne,
Gdy kto przy pewnych wabiach miejsce ma sposobne:
Choć je siatką przyrywa, choć zbiera na lepie
Kędy się bardziéj wikle im się dłużéj trzepie.
Kto zaś smak we psich gonach i swoje ma gusty,
Wywrze ze sfor ogary w najgęstsze zapusty,
Którzy pojętnym cuchem dotąd zwierza śledzą,
Że go nakoniec w miejscu trafią i popędzą:
Toż straszny rozgardyas, kiedy coraz klucze
Składa, a w szczwaczu serce z wielkiéj się zatłucze
Chęci, gdy chciwe oczy wytrzeszczając czeka,
Rychło nań albo zając, albo sarna lekka,
Albo téż lis rumiany, albo wilk ponury
Wypadnie; toż ze smyczy charty jako z chmury
Piorun zmyka, więc i sam szalenie na szkapie
Pędzi i często szyję łomie przy herapie;
Albo się cieszy jeśli z kręconych konopi
Z wielkim tryumfem zwierza dobywają chłopi.
Owo wszelkie myślistwo na ziemi i wodzie
Ucieszy, kto go lubi; przy pięknéj pogodzie
Ma uczciwe rzemiosło z pożytkiem zabawy.
Przeklnie się furman w błocie, wzdy czasem ze strawy,
I w złą się wlecze drogę: bo się barziej niczem
Nie cieszy, jako kiedy trzaska sobie biczem.
Drugi w księgach utonął i by go kto spytał:

Czego się téż przez wiek swój tak długi doczytał?
Mniemam, że na odpowiedź myśliwszy ze trzy dni,
Rzekłby: że wszytko próżność! snu i nocnéj brédni
Rówien świat i to wszytko cokolwiek na świecie;
Wszytko bywszy nie będzie: bo śmierć wszytko zmiecie.
Igrzyskiem są przed Bogiem człowiecze obroty,
Same płużą, bo żyją i po śmierci, cnoty.
Robi, łowi, kupuje, szuka, wydrze, kradnie
Każdy człowiek na świecie, aż go śmierć zapadnie;
I póki tylko żyje, póki tylko ziewa,
Zawsze albo się boi, albo się spodziewa.
Srogim zaś szturmem, srogą nawałnością bite,
Trwożliwa bojaźń, jako nadzieje niesyte,
Za różną łakomego idąc serca żądzą,
Po królewskich pałacach i ratuszach błądzą.
Ten twardych drzwi pilnując i portyry głuchéj,
Niespane nocy trawi, dni głodne; już w kruchéj
Cegle wystał jakoby za pokutę dołek,
Żeby go przecie kiedy nie minął on stołek.
Pragnie złota łakomy i bogactwy między
W niedostatku wyżywszy wiek, umiera w nędzy,
Żeby zpełna doroczna lichwa doszła skrzynki;
Gdy drudzy jedli, pili, on połykał ślinki.
Nie mógł na twardéj ręce jego wykołatać
Wstyd i zimno, żeby był suknię dał załatać.
Ten płochego pospólstwa faworem odęty,
W niebo pluje i stawia z tablatury pięty.
Drugi karmi i poi, trąbi, bębni, skrzypie,
Wioskę przeda ojcowską a pieniądze sypie;
Nie wie tego, że jako wicher niewidomy
Porwawszy na powietrze leda wiecheć słomy,
Nie tylko razem puści, lecz tymże zawodem.
W błoto wmiece i lada opaskudzi smrodem.
Póki psu chleba dajesz, tobą się opieka;
Przestaniesz? da kto więcéj: kąsa cię i szczeka;
Dopiéroż gdy mu język zazdrości wścieklina
Odbierze, co do gęby przyniesie mu ślina,
Wszędzie żuje o tobie za twoje wygody;
W łyżceby cię, gdyby mógł, rad utopił wody.
Tenci skutek pospólstwa i kuflowa łaska,
Jeśli nie lejesz, zaraz idzie do dyaska.
w językiem wykrętnym i goli i strzyże,
Kogo rano ukąsił, wieczór go zaś liże.

Nieprzyjaciel mój sprawie, przyjaciel osobie,
Niech go kat i z przyjaźnią taką weżmie sobie!
Ratusze mu warstatem: tam jako na targi
Szewcy buty przedajne i on niesie wargi;
Jako różę na oset, tak wzajem gotowy
W oset przetworzyć różę wykrętnemi słowy.
Krwią tchnie nasz Osman i choć orlim spadał lotem,
Jednako swym i cudzym pogardza żywotem;
Nie może się ukoić choć fortuna przeczy,
I tylko naszą zgubą serce swe poleczy;
Już sto stracił tysięcy pod Chocimem ludzi,
Wzdy w nim dotąd gorliwéj żądze nie wystudzi
Uroszezona nadzieja, że po piersi aże
We krwi naszéj jego się arabczyk umaże.
Nazbyt-eś, Herkulesie, nazbyt śmiały, wierę,
Gdy się kwapisz piekielną nawidzić Megierę,
Ślepyś, że nas i śpiących i czujących do niéj
Każdy dzień i godzina i minuta goni?
Strasznym pędem lecimy w otchłań śmierci srogiéj,
Jeszcze głupi szukamy prostszéj do niéj
Nie rwij się, będziesz tam w czas, zajedziesz i szłapią
Kędy szaleni cwałem do zginienia kwapią.
Niechajże drugich sława po kończynach świata,
o narodach, po miastach, po powietrzu lata,
Niech morze krwią rumieni, niechaj z ludzkich trupów
Równe sypie mogiły Alcydowych słupów;
Niech mu zamki i boskie stawiają kościoły,
Niechaj szczerozłotemi wyniesiony koły,
Czterma się królmi wozi z hardym Sezostrytem,
Niechaj z Midą szaleje złota niedosytem;
Niechaj igra fortuną z Polikratem samem,
Niech mu się zapaszystym stół poci balsamem,
Niech pije z Antyochem, niech niewieściuszeje
Z Sardanapalem; niechaj z Neronem krew leje;
Mnie w odległém ustroniu spłacheć mój ojczyzny
Niechaj zmarsku i późnéj domieści siwizny;
Niechaj, żywszy dalekim świata tego burze,
Na tém tylko przestając, co dosyć naturze;
Lubym wczasem, bez potu, bez prace, okryty,
Swobodnych dni i wieku tutecznego syty,
Płynę do kresu, gdzie się kończą lata człecze!
Niech mnie z nich wyprowadzi śmierć, a nie wywlecze
Starego ziemianina, co dosyć ma na tem,

Że się sam zna, z obłudnym choć się nie zna światem;
Który dosyć wysoko swą fortunę ceni,
Gdy ani upaść może, ani się odmieni;
Cnotą zaś, co i w grobie nie boi się straty,
Wszytkie takie na świecie przeniósł fortunaty!
Tedy skoro świat słońce oświeci wesoły,
Zaprzągają w armaty po stu par bawoły:
Rug i zgrzyt ciężkich wozów; pod swemi się znaki
Walą pułki w Podole, a tu na Polaki
Huseim i Dilawer drugą stroną ciągną,
I komunnikiem góry zwyczajne osiągną.
Nowe Lubomirskiemu w głowę wpadły kliny,
Poco-li Osmanowi takie przenosiny?
Co za dalsza impreza i na jakim gruncie?
Czy się kędy o naszym dowiedział Zygmuncie,
I drogę mu zachodzi i zbije go z toru,
Gdy na niegotowego wpadnie z Niedoboru.
Języka dotąd nie ma, żeby się mógł sprawić,
Więc się każe ochoczym dla niego wyprawić,
Sunie się zatém w pole rzeźwéj młodzi grono,
I lekkim naprzód harcem podemknie pod ono
Straszne mnóstwo pogaństwa, dopiéroż kiedy ci
Swych się dzierżąc buńczuków stoją jako wryci,
Jako pczoły, jeśli je deszcz porany zrosi,
Wszytkie leżą na ulu, żadna się nie wznosi;
Tak choć ledwie nie plują naszy Turkom w oczy,
Żaden się nie śmie ruszyć, żaden nie wykroczy.
Wspomnij, muzo! kto-li się pierwszy o tę ścianę
Uderzy: imię jego nie ma być milczane.
Jan Lipski, stary rotmistrz usarskiéj drużyny,
Czteroma dorodnemi otoczony syny,
Czterech miał, czterech w regestr swój chorągwie pisze,
Przybrawszy dla ojczyzny dzieci w towarzysze.
Precz tarcze, precz kirysy, precz stalone nity,
Kogo Bóg tak mocnemi opatrzy zaszczyty!
Nie mają tyla strzały w męzkich rękach grozy,
Że z królem świętym rzekę; i kosami wozy
Tknione, ile cnotliwych przy rodzicu synów
Piersi, podczas najgorszych na świecie terminów.
Czas odmienia przyjaciół i fortuna mylna,
Twoja krew, ojcze, z tobą nigdy nierozdziélna.
Niech kto każe na skarby, sługi, mury; każ ty
Na swe dzieci: to skarby, to ludzie, to baszty!

Ten tedy widząc, że tchórz poganów obleci,
Tak rzecze, do miłych się obróciwszy dzieci:
„Pięćdziesiąt lat, bez mała, moja droga młodzi!
Jakom twardego Marsa służbę wziął, dochodzi;
Jako krew chustem leję za miłą ojczyznę,
Że mi już żadnéj rany, chybaby przez bliznę,
Ani szabla turecka, ani szwedzka kula,
Łuk tatarski i oszczep grubego Moskula,
(Z tém się pochwalić mogę przed wszytkiemi śmiele);
Z przodu zadać nie może na skrzywioném ciele.
To herby, to są moje Śreniawy rumiane,
Z temi z grobu na trąbę archanielską wstanę
W on popis generalny; i da mi wódz święty
Niebieski indygenat za takie prezenty,
Że sławy, która i tu będzie żyła po mnie
W piersiach ludzi cnotliwych na ziemi, nie wspomnię,
Dla któréj, gdy się nie mógł inszym kształtem na nię
Zdobyć, spalił ktoś kościół w Efezie Dyanie;
A gdy i sam odważnie w onym ogniu gorzał,
Dla wiecznéj imię swoje pamięci powtorzał,
Chociaż się był tamten świat sprzysiągł na to, żeby
Z imieniem w tym popiele wieczne miał pogrzeby.
I mnie aż do dzisiadnia ten nagrobek czekał:
Tu Jan Lipski umierał, a nie ztąd uciekał.
Nie to żywot sto lat żyć, sto lat w ziemi gmerać,
Myśląc tylko, żeby jak najpóźniej umierać,
Zniknąć potém na wieki w ziemię się zagrzebszy;
Jeden dzień, jeden sercu wspaniałemu lepszy,
Co mu tysiąc lat da żyć na ziemi, a w niebie
Szczęśliwe, nieprzeżyte wieki po pogrzebie.
Miejcież to dziś ode mnie, moje lube dzieci!
Że jako w lichwie nigdy nie dziedziczy trzeci,
Jako zawsze przed słońcem jasna chodzi zorza,
Jako wilk na barana, tak śmierć mrze na tchórza;
Namaca go w tysiącu, dosięże go w murze,
Niech we dzwonie, w żelaznéj niech chodzi delurze,
Serce śmiałe, a bystréj natarczywość ręki,
Jako topór zawiłe w dębie mija sęki.
Dzisiejszy dzień, synowie! moje krwawe prace
Skończy albo ozdobi; wszysczyć swoje place
Zalężem, które nam raz śmiertelnéj natury
Różnym różnie w pieluchach wymierzyły sznury:
Bo jedna tylko na świat ciasna forta człeku;

Tysiąc z świata przestronych; mnie umrzéć na łęku
Milej niźli na łożu i com szablą robił,
Słuszna, żebym to dzisiaj szablą przyozdobił.
Wam przykład zostawuję, drogą miłość z sobą:
Bo jakoście pod jedną leżeli wątrobą,
Tak żyjcie i na ziemi, a jednością waszą
Dobrzy się uweselą, niedobrzy ustraszą!“
Jeszcze dobrze słów onych nie dokończył dźwięku,
A już pałasz śmiertelny błyśnie mu się w ręku;
Toż co lepszych kilkuset przybrawszy do sfory,
Jako lew w kupę żubrów na długie przemory,
Jako jastrząb’ w stado wron, i on tak ochoczy
Na lewe tureckiego szyku skrzydło skoczy,
I baszy, co na tamtém rozkazował skrzydle,
Przy samych łeb ramionach utnie, jak po mydle.
Spadł buńczuk chorążemu, przycięty u ręku,
Wypadł i sam, przez piersi pchnięty sztychem, z łęku;
A im byli poganie na jego odwagi
Niegotowszy, tym brali przystojniejsze plagi.
Kiedy tak wszyscy mężnie przy swym pułkowniku
Rzeżą Turki na pował, żaden o języku
Nie wspomni, aż Hieronim, syn jego najstarszy,
Podufałego konia ostrogami zwarszy,
Który mu się z urody uda i kibici,
Z obudwu rącz Turczyna za piersi uchwyci,
A kiedy na powodzie nie chce iść i zrzędzi,
Piotr go młodszy obuchem za plecy popędzi.
Toż go co w koniech skoku, z przetarganą brodą,
Prosto ku obozowi do hetmana wiodą.
Ale i tu się mało Lubomirski sprawił:
Bo imprezy nikomu Osman nie objawił.
Drudzy dwaj przy rodzicu i z prawa i z lewa
Jako baszty, jako dwa nieułomne drzewa,
Rum sobie szablą czyniąc, następują śmiele,
Kędy się im do wiecznéj sławy droga ściele.
Już się Turcy postrzegli, co dotąd jak niemi
Stali, skoro swych tysiąc obaczą na ziemi,
Których im garść tak mała naszych, prawie z garła
O wstydzie niewrócony! o hańbo! wydarła.
Toż miesiącem Huseim zakrążywszy krzywem
Zawrze naszych, jak w bani; a ci sercem żywem
Bojaźń w męztwo obrócą; w ostrzu tylko broni
Swe nadzieje po Bogu kładą: że z téj toni

Wynidą; tam Lipski, jak Leonidas drugi
Umrzéć chce zwyciężając; krwawe zewsząd strugi
Szumią: i którąkolwiek rzuci cugle stroną
Jako trzcina poganie, jako słoma płoną.
Nigdy tak bystra Wisła nie rozbierze brzegów,
Kiedy ją z roztopionych wesprze wiosna śniegów,
Jaką dziurę w pogaństwie garść ludzi tak mała,
Przy mężnym wodzu, ostrą szablą rozkopała.
Któremu już niesyte śmierci ludzkich jędze
Bystrolotném wrzecionem dowijały przędze:
Koń pod nim, uderzony arabskim dziretem,
Padł na ziemię i pana tymże zbył impetem.
Co gorsza, że mu nogę oném obaleniem
Gdzieś do skały przycisnął pospołu z strzemieniem.
Takci wiekopomnemi żywota przykłady
Przedłużywszy, gęstych strzał i kiścieniów grady
Osuty, stratowany szkapiemi kopyty,
Bogu dał nieśmiertelną duszę w depozyty:
Ciało synom, które ci z gorzkich łez kąpiele
W Kamieńca Podolskiego złożyli kościele.
Tam zadawszy na sercach niezleczone smutki
Domowi swemu, czeka anielskiéj pobudki,
I już Tatr Pirenejskich nieprzebytym wałem
Zaległ Turkom tamten próg swojém zacném ciałem.
Starszy bierze chorągiew po rodzicu lubym,
Pod przysięgą się wiecznym zawiązawszy ślubem:
Że mu żadne na świecie prócz pogańskiéj juchy
Zakrwawionego serca nie zgoją flejtuchy.
Straciwszy naszy wodza nie zaraz się strwożą,
W Bogu, w sercu, a w szabli ufność swą położą,
I tam gdzie im na odsiecz Wejer lonty kurzy,
Skoro się krwią turecką każdy upurpurzy,
Kilkunastu straciwszy, odwodem się puszczą,
Przebijając przez gęstą bisurmanów tłuszczą.
Leczby, ich był i Wejer nie wyrwał z téj toni;
Lubomirski im świat dał, gdy w tysiącu koni
Prosto jedzie na Turki, który już-już całym
Chcieli naszych obegnać, chcieli zawrzéć wałem.
Takci wyszli: lecz bardziéj podczaszego morzy,
Gdy dociekszy, co Osman w swojéj głowie tworzy,
Sobieski z Żórawińskim w pegazowym locie
Pchną Szembeka: że dotąd Kamieniec w obrocie!
Toż sto lekkich chorągwi przeprawiwszy mostem

Rozkaże Sieniawskiemu iść gościńcem prostem
Żeby w lasach przypadszy gdzie Kamieńca blizko,
Upatrzywszy pogodę, w tamto odchylisko
Nagnał Turków, osiadszy szturmującym tyły,
I będzie tamtym ludziom jego przyjazd miły:
By snadź nie rozumieli, że nas tu już zgładził;
Przeto się do Kamieńca z wojski przeprowadził.
Cztery potém tysiące obiecuje za nim
Wyprawić dragonii; jeżeliby na nim
wyjechali poganie, co bywa; strzeż Boże!
Zastawić się przy ogniu, dawszy mu znać, może;
A hetman z komunnikiem bez wszelakiéj myłki,
Zostawiwszy piechoty, przybędzie w posiłki.
Koło czego kiedy się Lubomirski krząta,
Ledwo się Turkom z saku Sieniawski wypląta;
B6 pół drogi nie uszedł gdy od przedniéj straże
Leci Wrzeszcz i Osmana nad głową pokaże;
Chróst ich tylko i lasek tak niewielki dzielił,
Co go na cztery razy z łuku kto przestrzelił.
Uciec i wstyd i trudno także pola stawić;
Czasu nie masz rozmyślać i długo się bawić.
Toż za najbliższą górę, od Chocima w mili,
W prawą stronę wojsko swe Sieniawski zachyli,
Porozsadzawszy szpiegi tu i owdzie, wszędy
Na wszelkie okazye pilne mając względy,
Nie wie, co Osman robi, czego się tu tłucze
I na co po Zadniestrzu składa one klucze.
Bo ten, jako się rzekło, już pełen nadzieje
Na podolskie powiaty pisze przywileje,
Już z najbliższej Kamieniec obaczywszy góry,
Ledwie lotem do niego nie wyskoczy z skóry,
W szczeréj równi: bez murów i bez wałów, nagi.
Toż do swego wiernego rzecze janczaragi:
„Ten-li to jest Kamieniec, na który tak hardzie
Każe giaur? więc mu go, ku hańbie i wzgardzie,
Opasawszy łańcuchem, krom działa, krom miny
Obalę i na drobne obrócę ruiny!“
Rzekł; a zaraz kilkuset na rumakach lotnych,
Zkądby przystęp najlepszy? wyprawi ochotnych,
I inaczéj do siebie nie każe im wracać,
Aż albo miasto ubiedz, albo bram pomacać.
Lecą ci jako z proce zalśnieni masłokiem,
I skoro trzecim tylko przepaść mieli krokiem

W skarpę onę bezdenną i miasto zdobyczy,
Na wieczną drogę, duszą napoić w Smotryczy,
Wdzierają nazad cugle; lecz to późno było:
Bo ich tam kilkanaście śmielszych przemierzyło.
Z tym drudzy do cesarza powracają dziwem,
Na który i sam krokiem bieży ukwapliwem,
I stanąwszy nad oną przerwą niedojźraną,
Kiwa głową; toż do tych, co nakoło staną:
Kto kował te kamienie? kto skały obrywał?
— Bóg! rzeką. — „Słuszna i on żeby ich dobywał!
Co ręka zbudowała, ręka psować może,
O roboty się człowiek niech nie kusi boże!“
Z tém, jakby mu w gębę dał, rzuci nazad wodze,
Kędy stała ormiańska cerekiew przy drodze,
A że była drewniana, każe ją zapalić,
Żeby się téż z czém było wróciwszy pochwalić.
Gniewa się niesłychanie, szaleństwa mu blizko,
Kiedy takie uczyni z siebie śmiechowisko.
Nie patrzy drogi, prosto ciągnie przez manowce,
Gdy zdaleka na stronie obaczy Paniowce,
Pałac raczéj niż zamek, bez wszelkiéj obrony,
I nizkim tylko murem wkoło otoczony
Dla ordy i podolskich opryszków rozpusty;
Podczas tak wielkiéj wojny został prawie pusty:
Jan Potocki bracławskim bywszy wojewodą,
Uwiedziony natury i miejsca swobodą,
W mili go od Kamieńca, od Chocima w mili
Postawił; ani działa, ani ludzie byli
Oprócz czterdziestu chłopów, którzy się tam sami
Z dobytki i z swojemi zawarli owcami;
I ci murów nie bronią, prócz kędy mógł który
W różne się z samopały pozskradali dziury,
Śmierć przed oczyma mając, atoli umierać
Bez pomstyby nie chcieli; tém barziéj nacierać
Osman każe, że mury widzi bez obrońce,
Że się ku zachodowi pobierało słońce.
Już działa zatoczono: i tylko co palić,
Tylko bramę do góry nogami obalić,
Bo ją przecię zamknęli, obaczywszy Turki,
I pod wrota naprędce stawili podpórki;
Kiedy pop ruski z okna kościelnego sparza,
Co stał na rogu muru, pod zawój puszkarza.
Skoro ten padł, drugi się koło dział zakrzątnie,

Ale i tego zaraz nasz bajtko uprzątnie.
Trzeciego już nie było. Czyli się bał? czyli
W onéj drodze z Osmanem ci dwaj tylko byli?
I owi téż chudzięta, kędy się zdarzyło
Strzelali i piąci tam Semenów ubyło
Cesarskich i sam kiedy nieostrożnie stanie,
O mało go chłop głupi po złotym kaftanie
Nie namacał, gdy mu się w onéj kupie błyśnie;
Tylko mu szybka kula koło uszu świśnie.
Tedy w ziemię zażarty plunąwszy pohaniec
Obróci ku Chocimiu i acz o sam Żwaniec
Ociera się, do mostu prosto koniem sunie,
Puściwszy cug nakoniec przeciwnéj fortunie.
Nie zaraz ci to zwątpić! nie zaraz rozpaczać!
Za śmiałemi swe koła zwykło szczęście taczać.
Kto ze strachu umiera, kto da garło z grozy,
W końskich bombach będzie miał pogrzeb nowéj fozy;
Albo jeżeli kogo tchórz zje przed potrzebą,
Przy takowéj muzyce w kurzyńcach go grzebą.
I tak-ci Osman, skoro minie go ta biera:
Słońce w morzu, on się w swym namiecie zawiera.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Potocki.