Wojna chocimska (Potocki)/Część czwarta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Potocki
Tytuł Wojna chocimska
Podtytuł Poemat w 10 częściach
Część Czwarta
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
WOJNY CHOCIMSKIÉJ
Część Czwarta.


Już żyzna Ceres wstała, co w kłosiane wieńce,
Sama się i robocze zwykła stroić żeńce,
Założywszy stodoły, postawiwszy brogi,
Żeby miał co paść zimny zwierz on koziorogi,
Dała miejsce na ziemi bogatéj Pomonie,
Która okrywszy grony dojźrałemi skronie,
Jesień z sobą prowadzi, kiedy siostra z bratem,
Noc ze dniem zarówno się nizkim dzielą światem.
Już słońce złotogrzywe stanąwszy na wadze,
Do jednakiéj przypuszcza chłodny księżyc władze;
Ale długoż téj zgody? jeden ich dzień dzieli,
Drugi weźmie mieczowi, przyczyni kądzieli.
Zaraz noc i gnuśny sen szerzą swoje czasy,
A Bachus wytłoczywszy słodkie wino z prasy,
Choć przez słońca odległość podniebny świat ziębnie,
Dmie na pełnym swe bąki i fujary bębnie.
Już i ptastwo pieszczone we mchy i swe pierza
Nie ufając, do cieplic przed mrozami zmierza.
Ryba idzie na głębią, wąż się w ziemię ryje,
Zwierz gęstwy niedostępnéj szuka i paryje,
Krótko zebrawszy roku zchodzącego znaki,
Jesień była, gdy straszny Osman na Polaki
Przez ostre skały Hemu ciągnął i Rodopy,
Jakie niegdy Hannibal wrzącemi ukropy
Winnego kruszył octu, téj zażył odwagi,
Robiąc drogę przez Alpy do Rzymu z Kartagi.
Ani tego zatrzyma trudna na Bałchanie
Przeprawa, tak ich zbieży, tak nad głową stanie,
Jak w pół morza, między niebem między wodą;
Okręt chmura z okrutną zdybie niepogodą.
Przysiągłby, że do jego ottomańskiéj luny,
Powinno słońce swoje stosować bieguny,

Że go tak lato, jako dzień niegdy poczeka
Jozuego, gdy dawno gromił Amaleka.
Zabielały się góry i Dniestrowe brzegi,
Rzekłby kto, że na ziemię świeże spadły śniegi,
Skoro Turcy stanęli, skoro swoje w loty
Okiem nieprzemierzone rozbili namioty.
Nie toczyli obozu, nie ciągnęli sznurów,
Ale tak małą garstkę wzgardziwszy giaurów,
Kędy kto szedł, tam stanął; na mocy się czują,
Jeśli nas nie wystraszą, to pewnie zaplują.
Nie ma ich tu co bawić, nie chcą się rozgościć,
Wisła im głowę psuje, jako ją pomościć?
Gdzie sam cesarz pagórek opanował wyżni,
Widomie się odyma, źrejomo się pyszni,
Że monarchy Azyi, Afryki, Europy,
Trzech części świata pana depcą po nim stopy.
Bieny Dniestr, acz przeciwko orłowi motylem,
Śmie gardzić Eufratem, śmie się równać z Nilem,
I ledwo w swém lichota trzyma się pobrzeżu,
Ale mu właśnie służy: nie kol miły Jezu!
Skoro Osman obaczył nasze szańce z góry,
Jako lew krwie pragnący wyciąga pazury,
Jeży grzywę, po bokach maca się ogonem,
Jeżeli żubra w polu obaczy przestronem,
Chce się i on zaraz bić, zaraz chce na nasze
Wsieść obozy; hetmany zwoławszy i basze,
Każe wojska szykować, choć już i niesprawą
Dla pola cieśniejszego, iść na nas obławą.
Kto mu wspomni nie w polskim wieczerzą obozie,
Choć najwierniejszy sługa, będzie na powrozie.
Tedy o tak haniebnéj usłyszawszy karze,
Biednego ognia składać nie śmieli kucharze.
Nie zdało-ć się to starszym, ale z tak porywczym
Trudno co radzić panem, bo ich nigdy ni w czym
Nie słucha, za swą dumą idąc i uporem,
Zawsze drwi, zawsze się mści, swych drew, z nich nad którem
I teraz, acz to wszyscy dobrze widzą, żeby
Ledwo tak uszło w łowy iść nie do potrzeby;
Ale kędy mus rządzi trudno być ostrożnym,
Nie zrozumiawszy miejsca? w odzieniu podróżnym?
Nie miawszy słońca? wiatru? nie miawszy fortelu?
Nie znając serca, ani sił w nieprzyjacielu?
Bić się z nim, jakby o reszt ślepą kością rzucić?

Choćby tam wszyscy spali, mogą się ocucić;
Nie bać się, ale ani lekceważyć trzeba,
Kto ma serce, broń, rękę i zażywa chleba.
Nie mów, gdy idziesz na plac, że będę bił, ale
Będziem się bić; i Mars ma obojętne szale.
Teraz, gdy Osman każe, lub zysk lubo strata,
Walą się wojska, idzie i groźna armata,
Straszne się bisurmańskich z góry garną roje,
A białe jako gęsi migocą zawoje.
Janczaraga we środku ustrzmiwszy w puch pawi,
Ogniste swoje pułki na czele postawi,
Sam dosiadszy białego Arabina grzbieta,
Jako między gwiazdami iskrzy się kometa,
W barwistym złotogłowie pod żórawią wiechą,
Buńczuk na nim z miesiącem, ottomańską cechą.
Dwanaście tylko było tysięcy janczarów,
Prócz piechot Gaborego i dwu hospodarów,
Na dwadzieścia-ć pieniądze spełna z skarbu dano,
Ale to, co miało być na ośm, ukraszano.
Wszędy pełno nierządu, gdzie nie masz dozoru!
Każdy kradnie kto może, każdy tka do woru,
Ale i u nas, pojźryj, kto-li temi czasy,
Pańskiéj bez interesu podejmie się kasy?
Każdy tam pragnie służyć, kędy okrom myta,
Choć co ukradnie, nikt się o to go nie spyta.
Nie regiestr do sumnienia, ale jak z ołowiu,
Do regiestru sumnienie mając pogotowiu.
Nacóż i mówić więcéj? nie w Polsce, darmo to,
Na cały świat, rozgrzesza wszytkich ludzi złoto!
W prawo i w lewo janczar, na widoku stały,
Nieznane oczom naszym dotąd specyały,
Straszne słonie, co trąby okrom mają kielców,
Każdy swą wieżę dźwiga, każda wieża strzelców
Po trzydziestu zawiera; tak gdzie tylko chodzą
Rozdrażnione bestye, nieprzyjaciół szkodzą.
Konne wojska po skrzydłach, wyniosszy swe dzidy,
Patrzą, rychło się do nich sunie giaur gidy,
Albo im każą skoczyć, gdzie z niezmiernéj chuci
Śmiały spahij na naszych dziryty wyrzuci.
Wszyscy siedzą od złota, od rzędów, od pukli,
I nie jako na wojnę daleką wysmukli;
Nie widziałeś kirysów, nie widział pancerzy,
Każdy się złotogłowi, jedwabi i pierzy:

Ogromne skrzydła sępie, forgi, kity, czuby
Trzęsą się im nade łby, a ono, nie tu-by
Te prezentować cienie i nikłe ozdoby,
Kędy wróble takiemi z prosa straszą boby!
Wszytko znieśli, wszytko to dziś na się włożyli,
Z czego świat przez lat tyle zdarli i złupili.
Konie przecie znużone tak dalekim chodem,
Nie onę rzeźwość miały, co im idzie rodem,
Bo nie pomoże złoto, kogo niewczas zejmie,
Nie może, chociażby się rad krzepił uprzejmie.
Świeciły się od złota chorągwie gorące,
Po których haftowane tureckie miesiące,
Pod złocistą skofią strojnych ludzi grona
Okryją, a żelazna szydzi z nich Bellona.
Starych zaś znak przy drzewcu wystrzępione nitki,
Pod jakiemi widujem i tu niedobitki.
Ale odjąwszy ludzi europskich z czoła,
Ostatek czerń, szarańcza, motłoch, skomon, smoła.
A co to tak wysoce każą na Araby,
Zbijać dobrzy; i nagi lud to jest i słaby,
Handlom tylko przywykły i rzemiosłu raczéj,
Nie wojnie; choć ci się on w rzeczy usajdaczy,
Z łuku pewnie nie strzeli, woła, krzyczy, szwatrze,
Ale ucieka zaraz jak tylko nań natrze.
Jeden nazbyt otyły, drugi wiekiem nużny,
Jaki u nas od kilku lat żebrze jałmużny;
Bo zapalczywy Osman do téj z nami zwady
Wszytkę płeć męzką, nawet stare wygnał dziady,
Dla pacierzy podobno, gdyż okrom modlitwy
Nie zażył ich do wojny pewnie i do bitwy.
W tymże obłoku stali Murzyni cudowni,
Jako się błyszczy iskra w opalonéj głowni,
Tak i tym z warg napuchłych, z czerniejszéj nad szmelce
Paszczeki, bielsze niż śnieg wyglądały kielce.
Tu się w szerokobiałéj na wierzchu koszuli,
Po polach Mamalucy przestronych rozsuli,
Jakoby przy łabęciach postawił kto kruki,
A gęste się nad niemi wieszają buńczuki.
Tamże wszytkie narody, które jako sznuru
Długiego się z obu stron trzymają Tauru,
Gdzie prac Herkulesowych wiekopomne mety,
I Kalpe i Abila rosłe wznoszą grzbiety,
Kędy Karmel, na którym, gdy trzy lata rosy

Nie było, zmiękczył łzami Eliasz niebiosy;
Kędy Ossa wysoka, zkąd Tyfeus srogi
Z wojskiem rosłych obrzymów wygnał z nieba bogi.
Lidowie i Pamfili, Kambadzi, Cyreni,
Elami, Kappadoci, Ponci i Armeni,
Natolcy i Angurzy, Mingli, Kurdzi, Serzy,
Kędy siarką wszeteczna Sodoma się perzy,
Kędy kléj wyrzucają smrodliwe asfalty;
Kadurcy z Lotofagi, Arkadzi z Bisalty,
Hirkani, Massageci, Egipt, Macedoni,
Psylli, Baktrzy, Imawi, Pargiedrzy, Greloni.
Tu łysi Arymfei i Mezopotami,
Fryksi, Cyrci, Sabei, Kaspii, Albani,
Gdzie Ganges, gdzie Eufrat, gdzie Tanais z Nilem,
Gdzie się lerneńska miesza hydra z krokodylem,
Gdzie Lemno Wulkanowe, gdzie starego raju
Małe znaki, początki ludzkiego rodzaju.
Tu Babilon i Memfis, Trypol z Alkairem,
Wschodni świat, rumem dzisiaj zasypany szczérem.
Toż pobliższy Cyrkasy, Rumi i Sylistry,
Bosnak, Bulgar, Trakowie, którym Dunaj bystry
Wiecznie szumi za uchem; toż Krym i Nahaje
Jak z woru Ordy sypą, gdy emir wydaje
Hardy cesarz do Polski, wzajemnym pochopem
Budziaki i Bilohrod lecą z Perekopem.
Toż Wołosza z Multany, co przedtém sąsiedzi,
Dziś nam nieprzyjaciele; tam się wszytka zcedzi
Zgraja ona niezmierna, niezliczona gęstwa,
Z któréj Polska ma świadka, póki świata, męztwa.
Cóż pisać o armacie? gdy samemi działy
Obóz swój osnowali, za szańce, za wały,
Z takim grzmotem, że ledwie podobny do wiary,
Sam to przyznał Chodkiewicz wódz i żołnierz stary,
Który jak się marsowym począł bawić cechem,
Nigdy tak wielkich, nigdy z tak ogromném echem,
Sztuk ognistych nie widział, które ziemię z gruntów
Trzęsły, rzygając kule o sześćdziesiąt funtów.
Toż prochy i granaty i rozliczne twory
Na krew ludzką osobne ciągnęły tabory.
Niestrzymane petardy, windy i moździerze,
Pęta nawet i dyby, kajdany, obierze,
Już wygraną w szalonéj uprządszy imprezie
Hardy tyran, na karki nietykane wiezie.

Drą się trąby i surmy i w tyle i w przedzie;
Ale po lepszych w Wilnie tańcują niedźwiedzie.
Takie wilcy w gromniczny czas mrozem przejęty,
Takie wydają świnie zawarte koncenty,
Łagodną symfonią tak ślusarz pilnikiem,
Tak osieł swoim cieszy ludzkie ucho rykiem;
Przytém dzyngi, piszczałki, flet, kobza i z drumlą,
Daleko piękniéj gęsi gędzą i psi skumlą,
Jakby drapał po sercu, tak tam była groźna,
Gdy się czwarzyć poczęła kapela przewoźna.
Że się bydło wspomniało, więc o niém do końca
Powiem: kiedy-bym spytał gorącego słońca,
Jeśli go tylo w kupie z ognistego wozu
Widziało, co dziś Osman zegnał do obozu?
Przyznałby mi to pewnie Febus złotowłosy,
Że jako rozpostarto nad ziemią niebiosy,
Jako on dawno snuje swojéj sfery wydział,
Takiéj liczby stad i trzod w gromadzie nie widział.
Mułów naprzód i osłów z różnemi ciężary,
Potém cielców ćma sroga zaprzężonych w kary.
Nuż tak straszna armata, gdzie i po stu wołów
Jędnę sztukę ciągnęło; cóż kule? cóż ołów?
Wszytko to swym taborem, jako się już rzekło,
Kilka mil za wojskami powoli się wlekło.
Porożyste bawoły, barany i kozły,
Krowy, których cielęta na wozach się wiozły,
Owiec i bierek trzody niezmierzone okiem,
Razem pasły, razem szły, ale wolnym krokiem.
Nuż maże, które rzeczy potrzebne do żydła
Wiozły, co miały w jarzmach robotnego bydła!
Gdzie faryna i szorbet i kawa, co spumy
Trawi w człeku, i we pstrych farfurach perfumy.
Tak się Osman opatrzył prowiantem sporym,
Bojąc się, żeby Polska pospołu go z dworem
Głodem nie umorzyła; czyli słyszał, że tu
Ryż się nie rodzi? nie masz kawy i szorbetu?
Chleb a piwo, to żywioł; tłuste mięso z chrzanem,
Gdy zdrowie jest, bez pieprzu, bez cymentu panem.
Jakoż, byśmy się chcieli rozgarnąć w téj mierze,
A na wieki z tém wszytkiém uczynić przymierze,
Czego nam niebo i ta ziemia, co nas rodzi,
Nie dała, dłużéjbyśmy i starzy i młodzi
Żyli i każdyby z nas trzech Węgrów przesiedział

Na świecie. Mądryż niebo uczyniło przedział,
To wszytko dawszy, czego potrzebował który
Naród, wedle kompleksyi i swojéj natury.
Nikt do nas, my na wszytkie posyłamy światy
Po trunki, po korzenie, szkiełka i bławaty;
W tém kmiotków naszych poty, w tém ich toną prace,
Kuchnie żółcić, a winem oblewać pałace!
Nie znanoż dawno pieprzu, kanaru, cymentu,
Apetyt był każdemu miasto kondymentu.
Patrzmyż téż co za ludzi miały tamte wieki,
Którzy nam tę ojczyznę dali do opieki!
Ale że ich mały ślad i tylko w żelezie,
Ledwie że nie z nogami drugi dzisiaj wlezie
W szyszak przodka swojego; puklerza nie dźwignie,
Pod mieczem jako wyżeł do ziemie się przygnie,
Ledwieby i ostrogę uniósł na ramieniu,
A jako w wczesném krześle usiędzie w strzemieniu.
Nuż one rękawice, gdzie na każdy członek
Nie klejnot, nie mannela, nie drobny pierścionek,
(Białej to płci spuszczali), ale stalna blacha.
Cóż o zbroi rozumiéć? cóż gdy w niéj wałacha
Osiadł żelaznemi go kierując nagłówki?
Przebóg! cóż nas w tak drobne przerobiło mrówki?
Zbytkami nieszczęsnemi, łakomemi garły,
Samiśmy się w pigmeów postrzygli i w karły.
Co żywo na nas jeździ i wszyscy nas lubią,
Wszyscy nas jako własne gąski swoje skubią.
Wziął nam Turczyn Wołochy, jeszcze więcéj grozi,
Za swoje musułbasy, za garść wełny koziéj.
Wzięli świeżo Inflanty z Estonią Szwedzi,
I złupiwszy nas z srebra, nabawili miedzi.
Ostatek go na Włochy poszło i Francuzy,
Za wiotche materyjki, forboty i guzy.
Niemcy Prusy trzymają, gdzie aż serca bolą,
Gdyśmy świeżo szlachecką krew dali w niewolą!
I Węgrzyn, choć nas prawie już wyssał do szczętu,
Pewnie, że w ryb łowieniu nie zaśpi odmętu;
Za każdą okazyą śle posły i pisze,
Żeby mógł swe wykupić u Korony Spiże.
Wzięła Moskwa część Litwy i całe Zadnieprze.
A toż wina, hatłasy, sobole i pieprze!
Nie lepiéjże nam było w starożytnym trybie
Zostając, to jeść, to pić, w tém chodzić, na skibie,

Co się rodzi ojezystéj, a durnym narodom
Prawa dawać i wielkim rozkazować grodom.
Tatarowie, co przedtém za granicę siną
Wodę mieli, Podole dzisiaj i Lwów miną,
I nie pierwéj ustąpią aż kupiwszy złota,
Nim się im wykupiemy; o wieczna sromota!
Już im Krym Ukrainą, nad Bohem Nahaje,
Już nawet i meczety tamte widzą kraje,
Wolno im jako braciéj, a my na to śpimy,
Najdziem jeszcze, czém się im ten rok okupimy,
Choć też będą w Haliczu zimować i w Bełzie.
Ale-ć mię zniosło pióro, omoczone we łzie
Orła białopiórego, gdy przeszłe ozdoby
Wspominając, otwarte na się widzi groby.
Aza wszechmocny Stwórca wszystkich rzeczy zdarzy,
Że skoro go zaś słońce pierwszéj sławy sparzy,
Choćby dobrze piekielnym uwikłał się Styksem,
Znowu ożyje, znowu odmłodnie z feniksem?
I owszem jeśli rzeźwém pojźrymy nań okiem,
Już był skonał, już się był czarnym okrył mrokiem,
Skoro ptak obcy rodem wodząc jego dzieci
Zdzicze, i tych w cudzy kraj w kłopocie odleci.
O jakoż tu ojczymów cisnęło się wiele,
Którzy gwałtem nad nami chcieli kuratele!
Teraz w Bogu nadzieja, kiedy na swém gniaździe
Posłał miejsce krzyżowi, księżycu i gwiaździe,
Zagrzawszy to ciepłemi męztwa swego puchy,
Kędy miał grób dopióro, będzie miał pieluchy;
Będzie bujał jak znowu po szerokiéj sferze,
A co najemnik stracił, z zyskiem zaś odbierze!
Ale nas Osman woła, który hardzie na trzy
Z wysokiego namiotu swoje Światy patrzy;
Wieszczków, wróżków, kuglarzów, z czarami i z gusły,
Mataczemi nakoło osnuł się powrósły,
Którym jako aniołom tak wierzy uprzejmie,
I nikt mu łuski z serca ślepego nie zdejmie;
Sny ich zawsze pisano, choć brednie, choć kawy.
Nigdy nie miał Apollo tyla w Delfie sławy,
Co ci u bałamuta za swoje oszusty,
Chociaż daleko mędrsze głowy są kapusty.
Wiedzą w rzeczy szczebioty, wiedzą loty ptasze,
Obiecują zapewne Osmanowi nasze
Obozy, tylkoby się z tém trzeba pośpieszać;

Wszytko wiedzą, prócz tego, że ich każe wieszać
Za takie prognostyki, gdy sam w pośmiewisku
Zostanie, tym po garści konopi da w zysku.
Bardzo słuszna zapłata za one proroki,
Za żywota znajome po śmierci paść sroki.
Tatarów tam nie było; bo po wziętéj chłoście,
O milę ztąd nad stawem zostali przy chroście,
Już oni odprawili wczoraj swe kredence,
Niechaj téż Turcy mają laurowe wieńce.
Ani miejsca miéć mogli sposobnego, gdzieby
Kosz stawić i gonione odprawiać potrzeby;
Więc upatrzywszy miejsce za Osmanem w mili
Stanęli i tam swoje kotary rozbili,
Oprócz kilku tysięcy, którzy z swój ochoty
Harcami poczynali Marsowe roboty.
Sam stał Osman na górze pod zielonym znakiem,
Opasany po świetnym kaftanie sajdakiem,
Zkąd mógł wojska obaczyć, jako trzeba, obie,
Mając grono zwyczajnych pochlebców przy sobie.
Ztamtąd ludzi szykuje niecierpliwy zwłoki,
Posyła na przemiany, żeby jednooki
Huseim, sylistryjski basza, po Skinderze,
Przy którym był wszytek rząd, następował szczerze,
Nim się słońce nachyli na giaurskie baby.
Jak z woru wysypawszy Turki i Araby,
Razem bando na dwór swój wyda w onym czesie,
Kto pierwszéj wiktoryéj nowinę przyniesie,
Sto tysięcy we złocie da i konia z rzędem,
I znacznym go obieca opatrzyć urzędem.
Taka straszna zawziętość, takie aparaty
Nie przyniosły Polakom żadnéj serca straty.
Którzy Bogu oddawszy swój nadzieje skutki,
Skoro hetmańskie kotły ogłoszą pobudki,
Pod przestrone swych wodzów schodzą się namioty,
Gdzie kapłani jarzęce zapaliwszy ktoty,
Przed żałośną figurą śmierci jego smutnéj,
Ofiarę mu, a oraz akt skruchy pokutny,
Upokorzonym duchem oddają, a przytem
Żebrzą, żeby raczył być swym ludziom zaszczytem.
Gdy poganie jako lwi i okrutni smocy
Na nich w całego świata następują mocy,
Aby im ich odpuścił miłościwie winy,
Choć przynajmniej odłożył pomstę na czas iny;

A tu, kędy wzgląd jego nieśmiertelnéj chwały
Gniewu sprawiedliwego przytrzymał zapały.
Każdy potém zosobna, skoro serce skruszy,
Kładzie w kapłańskie swoje niedostatki uszy;
Toż czynią i hetmani, a świętym obrokiem
Wsparszy dusze, wszyscy dnia czekają z widokiem.
Już się niebo bielało, już Febus życzliwy
Wywieszał na horyzont purpurowe grzywy,
W pierwszéj się kalwakacie wali Zefir gładki,
Zpądzając z firmamentu bladych gwiazd ostatki,
I jeśli się jeszcze co szaréj nocy pląta,
Wolniusieńkim ją szumem i lekkim tchem prząta;
Potém szeroka rosa z zebranego łona
Na nizką sypie ziemię mokrych pereł grona.
Dopiéroż zostawiwszy złote łoże zorzy,
Ruszy się słońce z miejsca i wrota otworzy
Płomienistym dzianetom, które na świat nizki
Pędzi, ognistemi ich ustrzmiwszy igrzyski.
Już się ptastwo ozwało, już zupełném kołem
Tytan idzie do góry, jeszcze się kościołem
Chodkiewicz bawił, kiedy szpieg na szpiegu jedzie,
Że się Osman u niego kładzie na obiedzie.
A ten skoro nabożne modlitwy odprawi,
Wstawszy z kolan na nogi: „rad mu będę, prawi,
Tylko niechaj nie mieszka, niech nie kwasi grochu,
Będzie bigos gorący z ołowiu i z prochu.
Jeżeli téż chce zażyć pieczeni podrożnéj,
Gotowi zarębacze czekają i z rożny.“
Toż na się zbroję bierze i świetne paiże,
Rzekłbyś, że mu się nazad wróciły trzy krzyże,
Ani lat siedmiudziesiąt twarde blachy gniotły.
Wraz każe w swe uderzyć wsiadanego kotły,
Larmo zatém po wszytkich obozach się szerzy,
Jedni do zbroi, drudzy się biorą do pancerzy,
Wszyscy na koń wsiadają i wychodzą z szańcu,
Rzekłbyś, że na wesele, rzekłbyś, że do tańcu,
Że już na skroń korony wdziali tryumfalne.
Grzmią bębny w regimentach, a kotły tubalne,
Gdzie żelazny na rzeźwych jeździec koniech siedzi,
To basem, to dyszkantem rozprawują w miedzi
Bez wiatru, i powietrze pomagało echu
Kiedy trąby wesołe, surmy bez oddechu
Zadumani szyposze, co im staje pary,

Nucą treny marsowe, w gwardyach fujary.
O chwalebna ochoto! o kochana młodzi!
Serce rośnie patrzącym, gdy nakształt powodzi
Blizkie pola osuli, a mężnemi czoły
Wyrażają zmieszany gniew z radością wpoły.
Zakwitnął barwistemi tamten świat proporcy,
Że wynurzeni z Dniestru Trytoni i Forcy
Na dziwy; bo kiedy je Fawonius wije,
Igrają po powietrzu róże i lilije,
Nad któremi przybite do kopii złotéj
Równém gronem gorzały wyostrzone groty,
Odymały się orły po chorągwiach tkane,
A konie pod pańskiemi nogami igrane
Wyprawują korbety, sforcują się w salty,
Dzielniejsze na swych grzbietach czując niźli z Malty
Kawalery; pryskają, rżą i postać w miescu
Nie mogą, czyniąc serce i ochotę w jeźdźcu.
Po dniestrowych piechoty rozwlekły się brzegach
Niemieckie szwadronami, węgierskie w szeregach,
Rozlicznych barw kolory prezentując oku,
Jakie słońce w wieczornym maluje obłoku.
Hetmani dawno w głowie formowane szyki,
W radę sobie przybrawszy stare pułkowniki
I mądre inżyniery, jakoby z regiestru,
Po równinach bystrego rozpostarli Dniestru.
Lewe skrzydło Chodkiewicz wziął pod swoję sprawę,
Prawe Lubomirskiemu oddał pod buławę.
Na czele swój naprzód pułk, Zienowiczów drugi,
Trzeci Opalińskiego w rząd postawił długi.
Tamże stał i Sapieha; usarze na przodzie,
Pancerni we trzech szykach byli na odwodzie;
Tam Rusinowski z pułki lisowskiemi, tamże
Zaporowskie z swych szańców patrzyły haramże.
Lubomirski postrzegszy, że nań dziurą myszą
Opanowawszy lasy Tatarowie dyszą,
Tak skrzydło wyprostował, że zrównał i z szykiem
Chodkiewiczowym czoło; i jeźliby smykiem
Chciała co Orda broić podczas bitwy z Turki,
Mógł im dać odpór, mógł ich wegnać w też komórki,
A prawém skrzydłem rządząc, pięć rot kopijnika
Na samo właśnie czoło pogaństwu wymyka
Swoję i Złotnickiego; w téjże stanął ławie
Lipski i Rozdrażewski i Janowski w sprawie,

W drugiéj za nim sekundzie Żorawiński z swojem
Stoi pułkiem, człek wielki rozumem i bojem.
W trzeciéj Stefan Potocki, wielkie drzewa w toku
Niosąc, a Leśniowski mu zaraz wedle boku.
Czwarte trzyma posiłki Jan Ferensbach, który
Dwie chorągwi rajtarskiéj wodził armatury.
Piąty Boratyńskiego pułk, dziesięć rot; szósty
I ostatni posiłek Herborta, starosty
Skalskiego; wedla niego jakoby na szparze
Znaku Stanisławskiego czekają usarze,
Rychło kruszyć kopie na ich przyjdzie skrzydło
I rzezać to niezbędne bisurmańskie bydło.
Gdy tak jezda po bokach wecuje demesze,
Wrzały środkiem gwardye pod Wejerem piesze;
Tam ogniste armaty, tam wojenne sprzęty,
Niemieckie i węgierskie stały regimenty.
Tam Lermunt i Mościński; ten swoje Polaki
I Węgry ma; ten w pułku Szwedy i Prusaki.
Wszytkie infanterye, jedném rzekszy słowem,
I działa pod dozorem były Wejerowem,
I co mogli świeżych sztuk nowi wynalezce
Wymyślić, każda tu rzecz swoje miała miesce:
Haki i śmigownice, nośne kolubryny,
Kartaony i mniejsze polowe machiny,
Jako ręczne granaty i dardy i piki.
W też i pułki dragońskie położono szyki.
Za wszytkiemi wojskami przed samym okopem
Dwaj stanęli Sieniawscy, Mikołaj z Prokopem,
Z ludzi swoich wyborem, jakoby w rezerwie.
Jeśli broń Boże Turczyn wszytkie ławy zerwie,
Żeby tu mógł miéć odpór, gdy na eleary
Koronne padnie ślepo; więc do onéj pary
Tomasza Zamojskiego przyłączono roty,
Średzińskiego z Świeżyńskim wielkiéj wodzów cnoty,
Którym z boku w posiłku postawiony blizki
Mikołaj Kossakowski a starosta wiski.
Z drugą stronę, gdzie lasy były i werteby,
Kilkadziesiąt kozackich rot stanęło, gdzieby
Wykradli się Tatarzy z onych skrytych łozów,
Mieli odpór gotowy od naszych obozów.
Nadto, kędy się tylko dało miejsce użyć
Do fortelu, tak długo kazał hetman wróżyć,
Że tam, albo ognistą piechotę zasadził,

Albo działka i lekką armatę wprowadził.
W tym toku wojsko stało przed południem trochy,
Acz dziwnie dobrą sprawą; wzdy jednak przepłochy
Nie małe być musiały między Chodkiewiczem
W czele a Lubomirskim, i bardziéj się niczem
Nie mieszał, jako kiedy różny od uchwały
Warszawskiéj wojska one komput w sobie miały,
A on je już, wsparszy się na królewskiém słowie,
Przed półroczem szykował w pracowitéj głowie.
Teraz kiedy czas minął poprawić erroru,
Choć go co w sercu korci, dobrego humoru,
Wesołéj fantazyi nabywszy postaci,
Nikomu i sam w sobie ochoty nie traci;
Lecz wybrawszy jednego z każdéj roty męża,
Podufałego serca, konia i oręża,
Takiemi się osadzi i gdziekolwiek jedzie,
Tysiąc takich przy boku albo więcéj wiedzie.
Zbroje na nim brunatne lasserują szmelce,
Koń dzielny pod nogami, na jakim topielce
Surowy Neptun gromi, gdy na morzu szarga,
Na takim bure wały swym trójzębem targa.
Tak i hetman w powagę cnego czoła rugi
Ubrawszy, skoro szyki objedzie raz drugi,
Skoro stwierdzi wątpliwych, serdecznym potuszy,
Na blizki kopiec cuglem bucefała ruszy,
Kiedy na kształt gradowéj pełnéj gromu chmury,
Zastępy się pogańskie walą ku nam z góry,
Rug tylko i szmer ludzi; jaki więc w nakrytem
Ukrop garcu sprawuje, gdy gęstém kopytem
Bita ziemia pod nami, jęczy jakby wzdychać
Żałośnie chciała, tak coś do nas było słychać.
A skoro wszytkie góry i równie po części
Co ich stawało, ona szarańcza zagęści;
Skoro Osman łakomy w swojém sercu miałkiem
Krwie naszéj chce, nas żywo, chce nas połknąć całkiem:
Obróci się Chodkiewicz czołem na swe szyki,
Gdzie widząc zgromadzone wszytkie pułkowniki
I rotmistrze, i wielką część z narodów obu
Żywéj młodzi, starego trzyma się sposobu
Zawołanych hetmanów, zdjąwszy szyszak z głowy,
Krótkiéj lecz zwięzłéj do nich zażyje przemowy:
„To pole, cne rycerstwo! na którém przezwiska
Polacy przez Marsowe nabyli igrzyska,

Ani naszéj Pogonia starożytna Litwy
Po morzu swe z pogaństwem toczyła gonitwy;
Pole, mówię, nie słowa, nie czczéj pary dźwięki,
Ale kocha roboty bohaterskiéj ręki,
Ani mnie ust natura formowała z miodu,
Ani téż tam oracyj trzeba i wywodu,
Gdzie Bóg, ojczyzna i pan, swoje składy święte
W archiwie piersi waszych chowają zamknięte;
Dziś wam się Bóg swój chwały, dziś ołtarzów zwierza,
Nowego, które stwierdził krwią własną, przymierza;
Klasztorów płci obojéj, kędy świecką tuczą
Wzgardziwszy, w nabożnych łzach grzechy nasze płóczą,
W Bogu ślubnéj czystości i sercem i usty
Odpaszczają ust naszych i serca rozpusty;
Wam ojczyzna, rodzice, krewne, dzieci małe,
Płeć niewojenną, dziewki oddaje dojźrałe.
Teżby miały ku żądzy psiéj pogańskiéj juchy,
W opłakanéj niewoli rodzić Tatarczuchy?
Wam ubogich poddanych chrześcijańskie gminy,
Ojczyste naostatek ściany i kominy
Pokazuje zdaleka matka utrapiona;
Pod wasze się z tém wszytkiém dziś kryje ramiona,
Do was obie wyciąga ręce wolność złota,
Niech się sam w swych poganin obierzach umota,
W te ręce król ozdoby swéj dostojnéj skroni,
Kiedy mu hardy Osman śmie posiągnąć do niéj,
Porucza, z których je ma, nadzieje nie traci,
Że tyran posiężnego sowicie przypłaci.
Ja uniżone Bogu czynię dzięki, że mi
Dał żyć na nizkiéj do dnia dzisiejszego ziemi;
Dał na tém stanąć miejscu, zkąd jeżeli żywo
Wrócę, czeka mnie żyzne wiecznéj sławy żniwo.
Jeśli téż tu Bóg schyłki wieku mego zcedzi,
I to zysk liczę, gdy mnie nie doma sąsiedzi,
Lecz tak wiele chrześcijan pod tuteczném niebem,
I moje martwe kości ozdobi pogrzebem.
Więc, o kawalerowie, w których serce żywe
I krew igra, przyczyny mając sprawiedliwe
Tak koniecznéj potrzeby, Litwa i Polanie,
Osiądźcie Turkom karki i nastąpcie na nie!
Niechaj was to nie stracha, niech oczu nie mydli,
Że się poganin upstrzy, uzłoci, uskrzydli.
Namioty, słonie, muły, wielbłądy i osły,

To nie bije, ztąd serca przodkom waszym rosły
Do szczęśliwych tryumfów, i mięso i pierze,
Lubią sławę i złoto przy sławie żołnierze.
Mało co tam wojennych, dziady, kupce, żydy,
Martauzy postroili i dali im dzidy;
Co człek, to tam rzemieślnik; cień ich tylko ma tu
Osman, każdy zostawił serce u warstatu.
Czy nie cygani, którzy podłe drumle klepią,
Bić nas będą, skoro się masłokiem zaślepią,
Których wszytka armata — młotek, szydło, dratwa?
Sama się swoją liczbą ta tłuszcza zagmatwa.
Tedy do tak nikczemnéj marnéj szewskiéj smoły,
Sarmatów będę równał! Naród, który z szkoły
Marsowéj pierwsze przodki, stare dziady liczy,
Który wprzód w szabli niźli w zagonach dziedziczy,
Którym Chrobry Bolesław, gdy Rusina zeprze,
Żelazne za granicę postawił na Dnieprze,
Gdy Niemca, co w fortecach i w swój ufał strzelbie,
Takież kazał kolumny kopać i na Elbie.
Tylą tedy tryumfów ozdobione dłonie,
Tylą nieprzyjacielskiéj krwie kurzące bronie,
Skorośmy niespokojne skrócili sąsiady,
Podnieśmy na Turczyna, z którym dziś do zwady
Pierwszy raz przychodzimy; Cecory i Dzieże
Nie wspomnię, żebyśmy z nich mieli tylko świeże
Do pomsty okazye, gdzie błąd naszych gruby,
Świat świadkiem, wstawił na łeb durnym Turkom czuby.
Starych mi tu wiktoryj tak wiela nie trzeba
Wspominać, więc na pomoc bracia wziąwszy nieba,
Te nieba, których dzisiaj sprawiedliwéj kauzy
Bronicie, polskie mając patrony kałauzy,
Dobądźmy na dzisiejszy dzień chowanéj broni,
A skoro hasło Jezus po wojsku zadzwoni,
Nie szczędząc bisurmańskiéj nikczemnéj posoki,
Odbierzmy należyte szablom swym obroki.
Jeżeli się kto boi, jeśli ufa w nogi,
Niech patrzy na bystry Dniestr, tatarskie załogi,
O czém wątpię, a mężnym bohaterska cnota
Niechaj do wiecznéj sławy pootwiera wrota.
A ty, o wielki Boże! który jedném słowem
Wodzisz wojsk miliony, przeto obozowem
Panem się słusznie zowiesz; ty sadzasz na trony,
Ty królom z głów niewdzięcznych odbierasz korony,

Pokaż swoję moc w naszéj niedołędze lichéj,
Zepchnij nieprzyjacioły swoje dzisiaj z pychy.
Oni liczbie tak wielkiéj, wozom, koniom, a my
W tobie tylko, jedyny Boże nasz, ufamy.
Racz podrzéć wielkich grzechów naszych katalogi,
Weź im serca, a nam daj; pokrusz im ostrogi,
Niech się im łuki łomią, niech im szabla ztępie,
Daj cześć swemu imieniu w tym ludzi zastępie!“
Gdy dokończył Chodkiewicz takiéj swojéj mowy,
Zdało się, że ze słońca promień go ogniowy
Ogarnął, że na głowie i na skroni białéj
Włosy mu oszedziałe płomieniem gorzały.
Wszyscy wrzących łez rzucą gorące granaty
Na Turków, przed wielkiego Twórce majestaty;
Wszyscy się chcą z niemi bić, z tak wdzięcznéj przynęty
Zabrzmi głośno po całém wojsku pean święty
Bogarodzice; przez nię chcą syna ubłagać,
Żeby swoich chciał stwierdzić, nieprzyjaciół strwagać.
Toż co żywo do skruchy w czém sumnienie ruszy,
Bogomyślnym kapłanom cicho kładą w uszy,
Którzy tam i sam jeżdżąc, jeśli kogo łudzi
Od napaści szatańskiéj animują ludzi,
Na tym placu, z którego ognistemi koły
Człek może z Eliaszem wniść między anioły.
A już hałła tatarskie, jaki wrzące garce
Bełkot czynią, zagłusza; już poczyna harce,
Już się błyśnie po płaskiém bystry bułat błoniu,
Kto się czuje na lęku i obrotnym koniu,
A co pierwsza w żołnierzu na odważném sercu,
Chociaż z placu drugiego prowadzą w kobiercu,
Komu hetman pozwoli, oném chce igrzyskiem
Sławy nabyć, w ostatku i śmierć liczy zyskiem.
Już strzały, już gorącą krew piły i kule,
Gdy Morsztyn Aleksander przez rok w Jedykule
Odpocząwszy, jako był na Cecorze wzięty,
Żeby mu téż odbrząkał w Raciborskie pęty,
Wziąwszy harcem, na arkan, za kark murzę z Krymu,
Odda Chodkiewiczowi; ten nim do Chocimu
Na więzienie odesłan, hetmanów w tém sprawi,
Ze się najpierwszym Osman kawałkiem udawi,
Tak się w nieokróconym sam zaklął uporze,
Jeżeli go nie w polskim ukusi taborze,
I nie pierwéj po tym się uspokoi poście,

Aż tam koniem po trupów naszych wjedzie moście.
Aleć mężni Polacy dobrze sobie wróżą,
Że trupa na pogany głowami położą;
Nastrzelali Tatarów, języków nawiedli,
A już czwarta z południa, wszyscy się najedli,
Sam tylko Osman naczczo; bo, jako się rzekło,
Wprzód niż jeść, wszytkich nas miał zbić i wegnać w piekło.
Więc do swoich hetmanów surowe śle grozy:
Niech się harcem nie bawią, niech biorą obozy
Giaurskie, czy mnie głodem chcą umorzyć? czy to
Im się igrać chce? mnie jeść, bodaj ich zabito!
Iw złą wyrzekł godzinę; nastąpili zatem
Na kozackie tabory poganie mandatem,
Bardzo im to markotno i w oczy ich kole,
Że im równe Kozacy zastąpili pole,
A co rzecz żałośniejsza — na ich własnym gruncie,
Przywlókszy rokitowe talażki w chomoncie.
Sprawą szli upierzeni janczarowie wprzody,
I Kozakom bez wszelkiéj dadzą ognia szkody;
Abowiem ci skoro swe wózki kryte lipą
Z blizkiego brzegu rumem w półkoszkach nasypą,
Ukażą na janczary figę, i nim znowu
Nabiją, dadzą im w brzuch gęstego ołowu
Z działek szrótem nabitych, z nośnych samopałów,
Wraz na nich jako osy wysypą się z wałów.
Posiłkują swych Turcy, Chodkiewicz swych wzdziera,
Choć się każdy do onéj potrzeby napiera.
Ufa mężnym Kozakom, z Sajdacznym się znosi,
Gotów mu dać posiłek, jeżeli on prosi.
Dopiéroż się sam z swemi sunie eleary,
Szyku nie rozrywając, i razem w janczary,
Razem w jezdę uderzy, razem każe z boku,
Z ich zasadzek piechocie w pole pomknąć kroku.
Tak kiedy się gra w tamtéj bogaci zabawce,
Przybywa i z téj strony i z owéj nastawce;
Choć Turków po tysiącu, naszych tylko po stu,
Lecz jeden bil dziesiąciu; obaczywszy z chróstu,
Piechoty, choć jeszcze z dział nie strzelano na nie,
Retyrować się nazad poczęli poganie.
Nakoniec wziąwszy chłostę niepoślednią, zbiegli
Do swoich, co i pola i góry zalegli.
Jużby była i z temi dziś doszła potrzeba,
Ale się słońce w morze pokwapiło z nieba.

Jak się ten hałas począł, bisurmańscy smocy
Nieporównanym grzmotem aż do saméj nocy,
Zagłuszały nasz obóz z bardzo małą stratą;
My Turków sercem, oni przeszli nas armatą.
Sześć koni szeregowych zpod hetmańskiéj roty,
Z inszych różnych drugie sześć w one padło grzmoty,
Jeden pachołek, drugi Zawisza téj bitwy
I Bohdan i Carowic, Tatarowie z Litwy,
Żywotem przypłacili; padł i Rusinowski
Od działa uderzony, pułkownik lisowski;
Jędrzejowski i Kluski, Ryszkowski z Klebekiem
Rotmistrze, i Rakowski rozstał się z tym wiekiem.
Prawda, że i to szkoda; lecz z nieprzyjacielem,
Którego trupem pola szeroko zabielem,
Złożona tym snadniéj nam żal na sercu koi,
Że znowu powetujem prędko szkody swojéj.
Doznawszy dziś i serca i sił w tym narodzie:
Bo zawsze bezpieczniejsza łódź na miałkiéj wodzie.
Układało pogaństwo w drabiny trup goły
Jako rolnik przed deszczem, kiedy do stodoły
Wozi z wierzchem pod pawąz wysuszone snopki,
Którzy nam przed godziną pisali nagrobki,
Prowadził leda holik, leda ciura podły.
W rzędach konie okryte bogatemi siodły,
Skrzydła, kity, lamparty i tygrysy świeże,
Kaftany złotoryte, strasznych lwów łupieże,
Łuki, szable, zawoje, pieniądze i szaty,
Dywdyki i czapragi haftowane w kwiaty,
Buńczuki i chorągwie i rynsztunek iny
Prostych żołnierzów i źle strzeżonéj starszyny.
Pełen tego był obóz; ale drožéj trzyma
Osman tam zabitego baszę Huseima.
Lepiéj go było nie kląć; ten-to po Skinderze
Umarłym, na Sylistrze prefekturę bierze;
Ten dziś władał wojskami, chociaż jedném okiem
Patrzył, już mu obiedwie wiecznym zaszły mrokiem!
Brat azyatyckiego basze żywcem wzięty,
Ale prędko śmiertelnym bólem od ran zdjęty.
I inszych co mężniejszych, co znaczniejszych wiele
Którzy dotąd o polskiéj nie słychawszy sile,
Kiedy chcą, przed inszemi, dokazować męztwa,
Bardzo wielka od naszych ręku padła gęstwa;
Nie Węgrzyn tu, nie Niemiec, nie Arabin nagi,

Inakszéj na Polaków potrzeba uwagi.
Nie Budzyn tu, nie Agier, nieme mury, ale
Co piersi, to forteca, w twardéj kuta skale,
Do każdėj dział burzących trzeba wam i miny.
Takie przedtém rodziła Sarmacya syny!

Tatarowie jak rano w onych chróstach legli,
Lubomirskiego aże do wieczora strzegli,
Żeby się tam nie mieszał, gdzie blizkie swéj ściany
Koniecznie chcieli Turcy znieść Zaporożany.
Choć mu dusza piszczała i miał okazyje
Kruszyć o bok pogański sudanne kopije.

Dopieroż pyszny Osman trochę pod się z chwostem,
Skoro cały dzień przetrwał niepotrzebnym postem,
Siada do swéj wieczerze, ale w gębę kęsa
Nie włoży, choć świeżego dostatek ma mięsa.
Naszy gdy dniem dzisiejszym przyszłe szczęście zmierzą,
Dwakroć mają weselszą niż obiad wieczerzą.
A coraz słonecznego wetując upału,
Kto ma czém, napiją się do siebie pomału.
Chodkiewicz skoro obóz sam wkoło objedzie,
Sam posłuchy, sam straże placowe zawiedzie,
Ledwo twardą z starego zbroję zdejmie grzbietu,
Zaraz rady wojennéj sprasza do sekretu.
A skoro miejsca wszyscy swe zasiędą rzędem
Wedle lat i kto jakim uczczony, urzędem,
Swoje naprzód krótkiemi powie słowy zdanie:
„Dzień dzisiejszy pokazał, co mogą poganie,
O bracia! ludzie to są mdli, nadzy i goli,
Samém larmem, z którego palec nie zaboli,
Bić nas chcieli, i samém (mówić muszę z śmiechem)
Dział burzących z pola nas chcieli zegnać echem.
Liczba im serce czyni i gęste pomiotła,
Które wiszą nad niemi, sama-by się gniotła
Ta zgraja, bo nam nigdy nie wyrówna w siły,
Gdybyśmy im raz w polu obrócili tyły.
Tak mi się zda, żeby się raz z pogaństwem zwadzić,
Armatę pozasadzać, wojsko wyprowadzić,
A w ostatku Bóg z nami! Wiém, że przy tém haśle
Wszytko smarownie, wszytko pójdzie jak po maśle.
Zwłoka na obie stronie; im czekamy dłużéj,
Že się poganin czasem i wielkością znuży,
Tym nam się rychléj przyda ta przypowieść cudnie:

Zdechnie chudy tymczasem niźli tłusty schudnie.
Swoiście tu, o bracia! ani trzeba świadków,
Wiadomiśmy i spiżarń i naszych dostatków.
Nie takie są, żebyśmy z kim iść na wytrwaną
Mieli; nuż Tatarowie, co nie chybi, wstaną,
Opaszą nas dokoła na wsze strony wieńcem,
A naostatek z samym rozprzęgą Kamieńcem,
Zkąd ostatnia nadzieja. Dosyć nas nie słucha
Żołnierz, niechżze jedno mu głód zajźry do brzucha,
Który, czego przykładów wiele, podczas głodu
Nie ma uszu, żadnego nie słucha wywodu.
I niedługo dla trawy trzeba będzie wozu
Kilka pułków w konwoju wysyłać z obozu,
Żebyśmy nie odpadli nakoniec od koni,
Których większa połowa zębami już dzwoni.
Wiele jest ludzi, których nieprzywykła praca
W obozie, chorobami już za boki maca.
Turcy wczora stanęli, którzy nim w chorobie
Zdrowemi bywszy, naszy chorzy będą w grobie;
Oni na wszytkie strony świat mają otwarty,
Nam się wychylić trudno bez straży, bez warty.
Życzyłbym, żebyśmy się, będąc jeszcze tędzy,
Spróbowali z tą srogą belluą coprędzéj.
Widzę i Kozacy czcze przywlekli talagi,
Kto ręczy, że wytrwają? więc to do uwagi
Waszéj dawszy: przestrzegam, jeśli w tym opale
Dłužéj będziem, że prochów mamy już omale.
Wszytko z postanowieniem mija się sejmowem,
Lecz nas i biedne prochy omylą z ołowem.
Mam i ja swa prywatę: starości méj brzemię,
Która mnie co godzina głębiéj tłoczy w ziemię,
Wątpliwego wyglądam i mroku i świtu,
Krótki czas na tym świecie mojego pobytu!
Życzyłbym, nim ostatnie przyjdzie oczy mrużyć,
Bogu się i kochanéj ojczyźnie przysłużyć,
Ale niech mój sentyment, i choć w zimném ciele
Żywa chęć, pod wasze się rozumienie ściele,
A dobry Bóg, cokolwiek z lepszém naszém baczy,
Niechaj do serc wspaniałych podać wam to raczy!“
Skoro skończył Chodkiewicz, wszyscy, jako siedzą,
Do jego propozytu swe zdanie powiedzą,
Jedni przeciwko niemu, drudzy mówią za niem,
Bo każda głowa swojém obfituje zdaniem.

Więc gdy się starszy w różne forcują wywody,
Bierze téż z miejsca swego głos Sobieski młody.
„I ja, wielki hetmanie! chociaż tyla swady
Nie mam w sobie, żebym miał starszych ganić rady,
Tak rozumiem, ile człek z dawnych baczy dziei:
Rzadko stoi w wczorajszéj fortuna kolei;
Owszem dziś da na wymiot, aby jutro srożéj
W niewywikłane śmiałka wegnała obroży.
Tak dziki zwierz, tak ptacy, tak i nieme ryby
Na ponętę wpadają myśliwcowi w dyby.
Ostrożność z doświadczeniem, doświadczenie z wiekiem
Chodzi; oboje się to nie rodzi z człowiekiem.
Oboje-ć z chęcią przyznam, czego-ć nikt ubliżyć
Nie może, boć tylo lat dało niebo wyżyć
W marsowéj szkole, ile do prawdziwéj próby
Tak z rozumu, jak z serca potrzeba, a ktoby
Nie przyznał? Lecz apetyt wielki sławy wiecznéj,
O którą każdy dobry, każdy stoi grzeczny;
A zaś kto o nię nie dba, w tym najmniejszéj noty
Umysłu wspaniałego nie masz, ani cnoty;
Ten cię trochę uwodzi, żebyś tu chciał pieczęć
Swym bohaterskim dziełom przycisnąć; nie przeczę-ć
I ja, wielki hetmanie, niech do kresu bieży
Sława twa, lecz w rozmyśle, tam siła należy;
Gdzie się nie da dwa razy grzeszyć, gdzie poprawie
Nie masz miejsca, ale grób i nam i twéj sławie,
A cóż kiedy wspak padnie obojętna bierka?
Rzekłem, że się tu szczęście najradniéj usterka,
Niech to zdarzy mocny Bóg, jeśli święta wola,
Že te pogańskim trupem uścielemy pola;
Niechaj pod jego sprawą i świętym dozorem
Złote krzyże pod samym rozwiniem Bosforem,
Niech kiedyżkolwiek w Jemu poświęconym gmachu,
Imię Jezus obrzydłe zagłuszy hałła-chu!
Ale któż ma przywiléj na to i pieczęci?
Myżbyśmy to tak dobrzy mieli być i święci
Nad wszytko chrześcijaństwo, żebyśmy do razu
Wygrać i wygnać mogli Turki do Kaukazu?
Co jeśli Bóg naznaczył, będziemy tam szłapią;
Głupi-ć to tylko z szkodą do pewnego kwapią!
A Turkom i w przegranéj wszytko pójdzie zwięźléj,
Nużbyśmy w ich taborach na lupie powięźli?
Nie każdego z siebie mierz, różnie sobie życzy:

Dobry żołnierz sławy chce, łakomy zdobyczy.
Mają Dunaj poganie, mają Czarne morze,
Którém się do Azyej Europa porze,
Trudne na nas przeprawy, temiby się złożyć
Nam mogli, nim drugi raz przyszłoby im ożyć,
Owszem jeszcze srożéj wstać ni lew rozdrażniony,
Mają całe królestwa, ludzi miliony;
A nas broń Boże szwanku, w któréj-że reducie
Oprzéć się téj szarańczy, téj gwałtownéj zrucie?
Wisłaby nas podobno, czy broniły mury?
Tamtę w sucha dzisiejsze pewnie zbrodzą kury.
W Polsce, co za fortece? Kraków jak pod młotem,
Samychby dział burzących spadł na ziemię grzmotem.
Posiłki zkąd? zkądbyśmy zaciąg mieli nowy?
Owo zgoła, próżno tém i zaprzątać głowy.
Na króla-li każemy? ten nas nie doczeka,
Prosto, jak oczy wybrał, za morze ucieka.
Z braciéj szlachty nie wiele rozumiem pociechy:
Widziałbyś nie ogromne, kiedy sklęsną miechy,
Pospolite ruszenie, drugi jako żywo
Nie służył; mów ty: wojna, a on: będzie żniwo.
Drugi pole zależał, znamy swe szkatuły,
Tymby téż czasem Polskę pogany zasuły.
Jeśli rzeczesz, że sąsiad z posiłkiem przyjedzie?
Jakobyś téż budował na marcowym ledzie.
Przysiągłbym, że się teraz wszyscy cieszą śmiele
Wilcy polskiéj wolności i nieprzyjaciele.
Boli Niemca Psiepole i Byczyna świeża,
I sam nic nie uczynił i zraził papieża.
A Władysław co mówi za dniestrową wodą?
Wielkąby nam i ten był w boju niewygodą,
Czy się bronić, czy jego? gdyby jednym razem
W nas i weń uderzyło pogaństwo żelazem.
Tedy i ja wytrzymać z miejsca mego radzę,
W czém nie na swoim miałkim rozumie się sadzę,
Sławnych-to fortel wodzów, którym nie bez sromu
Garścią ludzi zastępy przyszły do pogromu.
Razem na szanc nie stawiać, zwłaszcza gdzie potęgą
I liczbą adwersarze twoi cię przesięgą;
Poczekać okazyéj, same-ć pójdą rzeczy,
Gdy ten albo się zgłodzi, albo ubezpieczy.
Tak dwaj Angielczykowie: Drake z Arkourtem,
Kiedy tamtym przeciwko ich królewnie nurtem

Pyszny Hiszpan sprowadził niezliczoną flotę,
Tak durną napisawszy po masztach ramotę:
Tobie jarzmo hiszpańskie wyniosły kark złomie
Pani, cơ rzymskie prawa pogardzasz widomie; —
Wsławili się na wieki okurzywszy dymem
Hiszpana, i takim mu odpisali rymem:
Ucz się w niewieściém jarzmie karku łomać, panie,
Co boże łomiesz prawa i nic nie dbasz na nie.
Zgwałconego przymierza i wodą i lądem
Mści się niebo nad każdym sprawiedliwym sądem.
Tak Albert pod Nauportem i męžnym Maurycem
Bitwę przegrał, lud stracił, ranę odniósł licem,
Kiedy pierwszym powodem uwiedziony głupie,
Pokwapił się z potrzebą ufający kupie;
Tak Gustaw Horn w Nordlindze dzisiaj tryumfował,
Jutro przegrał i sam się srebrem okupował.
Ale gdyby tu wszytko wspominać się miało,
Rychléjby czasu, niżli przykładów nie stało.
Niech tylko ta szarańcza poleży na kupie,
Zaśmierdzi się, przy tańszym będziem ją miéć skupie;
Niech ich zimny deszcz spłócze, mroźny auster przejmie,
Będą-ż tążyć do swoich warstatów uprzejmie.
Nas mniéj, mniéj nam téż trzeba, czego już poprawić
Trudno, mogliśmy mogli lepiéj się w tém sprawić,
Nie szanować Wołoszy, przysposobić spiże,
Tylkoć-to niedźwiedź żyje, kiedy łapę liże?
Bo na nieprzyjacielskie dyskrecya kraje,
Nieczesne miłosierdzie, nie stoi za jaje.
Ale co już minęło, tego trudno ścignąć;
Teraz każ wszytkich szańców nakoło podźwignąć.
Jest prowiant w Kamieńcu, królewicz o jutrze
W obóz wnidzie, nam serca doda, a im utrze.
Cóż gdy we stu tysięcy król ze Lwowa ruszy,
Choćbyśmy téż znużnieli, zaż nam nie potuszy?
Naprowadzi żywności, prochów i armaty,
Turcy będą czwarta część, my będziem trzy światy,
Tam w boży czas pójdź w pole, i trzymane póty
Krusz szczęśliwie o piersi bisurmańskie — groty.
A tymczasem do króla goniec skoczy chyży,
Niechaj go Lwów nie trzyma, niech się do nas zbliży,
Niech, spędziwszy z Podola tatarskie zabiegi,
Stanie nad Dniestrowemi co najrychléj brzegi,

Że nań tylko z wygraną szabla polska czeka,
Inaczéj niech sam na się, nie na nas narzeka“.
Wszytkim się podobało Sobieskiego zdanie,
I sam nawet Chodkiewicz z chęcią przypadł na nie.
A już Febe rogami środka nieba siąga
I zlekka je ku morzu za bratem wyciąga,
Który skoro nazajutrz po niebie kagańca
Pomknie, Władysław się téż ruszy ode Żwańca,
Po szerokiém swe szyki rozpostarszy błoniu,
Sam wprzód na neapolskim wysadzi się koniu;
Niechaj się go i Flegon i Pirois wstyda,
Tak chodziwy; a śniegu białością nie wyda.
I on i pan we złocie jako lampa gorzał,
Kiedy mu glancu Tytan ognisty przysporzał;
Gdy na kirys, co równa i glancem i hartem
Dyament, ciska niebem promienie otwartem;
W tropy za nim kopijnik, któremu pod groty
Snują się powietrznemi proporce obroty.
Po nich idą pancerni, po pancernych w sforze
Z dragony w świetnéj łosiéj rajtarya skórze.
Toż piechota, żelazną głowy kryta blachą;
Ale jéj część niemała została pod Brahą,
Gdzie tabor i armaty większa połowica
W okopach z rozkazania stała królewica,
Który skoro wszedł w obóz, skoro mu rozbito
Namioty, serca naszym przybyło sowito,
Gdy widzą między sobą, z czyjego ich łona
Za odwagi nagroda czeka zasłużona.
Naszym serca przybyło, poganie się trwożą,
Że nas wczoraj mniéj było; wzdy za łaską bożą
Wzięli słusznie po karku, a swoją posoką
I gestym trupem pola przyległe powloką.
Dwojaka przeto radość Chodkiewicza ruszy:
Jedna, że się w pogańskiéj krwi pierwsza ujuszy,
I zrazi z fantazyi Osmana ubrdanéj;
Druga, że wszedł królewic w obóz pożądany.
Toż co było pociechy, co armaty w wale,
Każe ognia dać w strasznym na tryumf zapale;
Drży ziema, wyją skały i odległe lasy,
Targają się obłoki srogiemi hałasy,
Zatyka uszy Osman, gdy się tak ośmiela,
Gdy mu giaur bezpiecznie i na przepych strzela,
Zwłaszcza, kiedy po wietrze na całe podgórze,

I na jego obozy rozwleką sie kurze
Siarczane, toż się pyta przyczyny i dowie.
Wnet wróżka nieszczęśliwa zaigra mu w głowie,
Zwłaszcza słysząc, że w jednym Władysław z nim roku,
A nuż się trzeba będzie z nim potykać w kroku?
Nuż go wyzwie na rękę między dwiema szyki?
Nigdy to nie szpeciło zwłaszcza rówienniki.
Aleć z konia Władysław przesiadł się na łoże,
Gdy się nagle gorączką ckliwą rozniemoże.
Czy powietrza odmiana, czy słoneczny upał,
Wszytkie w nim stawy, wszytkie kości z bólem łupał.
Czy ciężar nieprzywykły hartowanéj zbroje,
Czyli mu wzięło zdrowie razem wszytko troje;
Zgoła jako wszedł w obóz, jako się rozchorzał,
Raz ziębnął febrą, drugi raz gorączką gorzał.
Więc dziś jeszcze, nim słońce z nieba padnie w morze,
Krysztof Palczowski skrzydła przybrawszy szaszorze,
Pomknie lotem ku Lwowu z hetmańskiemi listy,
Poseł i onéj wojny świadek oczywisty,
Która i Turkom zmierzła, a jako do kuchnie
Nie wskok pójdzie bity pies, nie zaraz usłuchnie,
Kiedy mu rzeką ciu-ciu, aż albo zapomni,
Albo zgłodnie i to już postępuje skromniéj;
Tak i ci pierwszą rzeźwość straciwszy na sercu,
Wolą niżli na koniu, siedziéć na kobiercu.
Nie chce wziąć miętki w rękę, kto zakłóty ostem;
Tymczasem się na Dniestrze wolą bawić mostem.
Ciężka to na Tatary, u których nadzieja
W czasie tylko a w koniu, więc Dziambegiereja,
Hana ich, srodze boli, ledwie nie umiéra,
Kiedy nadeń przenosił Osman Kantymira.
Własnego poddanego murzę jego z Krymu,
Choć już lud stracił, choć już uciekł zpod Chocimu,
Posadzić w Sylistryi po baszy zabitym
Chce, na miejscu nie jemu (wierę) należytym;
Przeto wszytko z niechcenia i robi oporem,
Osobnym stawa koszem, osobnym taborem;
Ordynansów nie słucha, ale na pogodę
Czyha, żeby mógł na swe koło puścić wodę.
Tedy się tureckiego dywanu w téj mierze
Nie radząc, najmłodszego syna swéj macierze,
Nuradyna z wojsk swoich posyła wyborem,
Pod starych wojenników dla rady dozorem,

Żeby pobliższy Wołyń i Podole razem,
I wzdłuż i wszerz plondrował ogniem i żelazem,
Sam jako z razu w mili od Osmana stanie,
Na tém miejscu z wybiorkiem haramży zostante,
Jedném tylko pańszczyznę odbywając hałła:
Bo się Orda w potrzeby żadne nie mieszała,
Widząc, że tu inaczéj niźli na Cecorze,
I Turkom się nie po szwie i Tatarom porze.
Osman téż w niespodziane wpadszy labirynty,
Trochę zelży z imprezy, trochę spuści z kwinty,
Że nie pierwszym impetem polski obóz zetrze;
Już mu Kraków, już z głowy Warszawa wywietrze,
Którym teraz od nosa pogroziwszy, rzecze:
„Wzdy być kozie na wozie, choć się jéj odwlecze“.
Tymczasem wszytkie zmysły i koncepty zbiera,
Gwałtem się do naszego obozu napiera,
Który w jak najcieśniejszym chcąc trzymać sekwestrze,
Paszę odjąć, szumny most postawił na Dniestrze,
Gdzie przeprawiwszy duży swych ludzi kawalec,
Każe nam od Kamieńca wszytkie passy zaledz,
Chcąc odjąć prowianty, chcąc nas wskróś ogłodzić,
I z odwagą tam było i jeździć i chodzić;
Bo tak we dnie jak w nocy na najmniejszym szlaku,
Porozsadzani strzegli Tatarowie, żaku.
I nasi nie próżnują mając tylo czasu:
Obóz fortyfikują i dla prozapasu
Spiże zwożą, i już jéj trochę znaczniéj szczędzą,
Póki ich do ostatka Ordy nie opędzą.
Tak kiedy nas ze wszech stron Osman atakuje,
Przecie z siebie niekontent, przecie się turbuje,
Że nas nie razem weźmie, nie zaraz osiędzie,
Jako to sobie w głowie nadętéj uprzędzie.
Zwłoka mu serce korci i choć wygrać pewnie
Tuszy, zacóż mu stoi? kiedy darmo ziewnie,
Darmo gębę otworzy na kęs odwleczony,
A czego głupi nie wie, podobno miniony.
Tedy nieopowiedką wszytką siłą każe
Wojsku swemu uderzyć na placowe straże.
Piotra Opalińskiego, wojewody potem
Poznańskiego, na straży pułk stał, kiedy grzmotem
Niespodzianym Turcy się, jako pczoły z uli,
Nań i na jego ludzi z obozu wysuli;
Pospądzali posłuchy, ale skoro widzą,

Że straż stoi, że się ich Polacy nie wstydzą,
Usarze drzewa w tokach, pancerni nabite
Podniosą bandolety, a wszyscy dobyte.
Biorą szable na temblak, Turcy téż z ferworu
Spuścili; wzdy zwykłego nie tracąc humoru,
Harce zaczną co lżejszy, z okrutnym okrzykiem,
One ćmy nieprzejźrane postawiwszy szykiem.
I z naszych kto ochoczy nie byli od tego:
Gdzie z pod znaku towarzysz padł Grzymułtowskiego,
Tam Krysztof z Eliaszem Arciszewscy oba,
Kędy ich nieśmiertelnéj sławy pierwsza próba;
Odpuśćcie, że was lekkiém wspominać śmiem piórem,
Godni Homera, kiedy Poluksa z Kastorem
Rycerskiemi na górne sfery wiezie dziéły;
Lecz i was nie zamknęły ojczyste mogiły,
Komu po krajach świata stawiają kolumny,
Trudno się ma do grobu zmieścić i do trumny!
Niechaj się przyzna Hiszpan, zapłoniwszy lice
Wstydem, wielekroć wam się prosił w Ameryce,
Wielekroć do Zygmunta pisał o przyczynę,
Żeby was zwiodł z Holendry w jego mieszaninę;
Niechaj z sławnym Dania powie Ultrajektem,
Jakim wam żołd do śmierci syłały respektem!
Choć-eście już w ojczyźnie, ostatniej ćwiczyzny
Dni swoich dopądzali, któréj robocizny
Smoleńsk świadkiem młodszemu, gdzie pod twardą zbroją
Dwa tysiąca ludzi miał za komendą swoją.
Starszy, acz ciężką pracą, już skrzywiony ciałem,
Po Przyjemskim, armatnym został generałem.
Po Zygmuncie Przyjemskim, tego, by najskromniéj
Chciała, wzdy bez łez nigdy Polska nie przypomni.
Ale że ich już z wierzchem pełne są kroniki,
Powracam pod chocimskie między harcowniki,
Między których gdy przyszłéj ufając fortunie,
Dwu Arciszewskich braci rodzonych się sunie,
Każdy swego obali; tam Krysztof przez ramię,
Eliasz w twarzy odniósł cnoty swojej znamię;
Lecz nie pierwéj powrócą, aż basze z Budzyna
Więźniem przed pułkownika przyprowadzą syna.
Tak kiedy ci igrają, Lubomirski stroną
Ukaże wojsko, które swoją wywiódł broną.
Przypadł z swojém Chodkiewicz mający po temu
Miejsce i chyżo daje znać Opalińskiemu,

Żeby z razu pomałę, potém co tchu w koni,
Położywszy po sobie chorągwie i broni,
Ku swym szańcom uchodził, w rzeczy czując trwogę
Pogaństwo na ukrytą prowadząc załogę.
Objedzie ten chorągwie i wraz każe szybką
Puścić strzelbę, wraz nazad uciekać rozsypką,
Jakoby już drugi raz nie przyszło im nabić;
Aleć i Turków daléj trudno było zwabić:
Bowiem chyżo zabitych pozbierawszy ciała,
Nazad się ona straszna chmura powracała.
Taką z nami kilka dni kiedy idą fozą,
I próżną nas poganie chcą wystraszyć grozą,
Przy swych stojąc fortelach na nasze nie myślą,
Prócz że z zwykłym okrzykiem harcownika wyślą,
Naszy téż bez potrzeby nie mordując koni,
Gotowego czekają, Litwa swe Pogoni,
Białe Orły Polacy osadziwszy w wałach
Patrzą na Turki, którzy włóczą się po skałach.
I hetman, gdzie się mu plac, gdzie się miejsce zdarzy,
Około beloardu rześko się zajarzy,
Kędy wyrychtowawszy działa między kosze,
Gdy się zbliży pogaństwo, strąca go potrosze;
Zwłaszcza jeśli się puszczą za nami w zagony,
Z Lubomirskiéj najlepiéj strychuje ich brony.
Widząc Osman nakoniec, że z niego drwią naszy,
Że ich żadnym z obozu bobem nie wystraszy,
Bić się trzeba koniecznie; toż wziąwszy języka
I janczary i wszytkę tam potęgę zmyka,
Kędy żadnéj obrony, a najniższe wały
Nasze obozy w tyle od pogaństwa miały;
Na czele postawiwszy zwykłe zgraje one,
Tam pędzi wszytką siłą tłumy niezliczone.
Już się zbliżą, już tylko przez przekop nie skaczą,
Kiedy niebezpieczeństwo i naszy obaczą;
Więc się wzajem krótkiemi potwierdziwszy słowy,
Pierwszy impet od janczar ztrzymują ogniowy,
A skoro się ci zbliżą, wraz miernym przykładem,
Wszerz i wzdłuż ich osypą ołowianym gradem.
Legło mostem pogaństwo, wziąwszy w gołe bębny;
Nigdy większéj pasieki w puszczy nieporębnéj
Nie urąbią wściekłego Eura zawieruchy,
Sosnie ścieląc i ze pnia śniat spychając suchy.
Tamże strzelbę pokiną, a jako we sforze

W czerwone się pogańskiéj juchy rzucą morze,
Skoczą z wału i jeśli jeszcze tam kto zieje,
Pod nogami zwycięzców ostatek krwie leje.
Toż gdy piersi z piersiami zewrą, gdy na palce
Jedni drugim nastąpią, żywe z ciał kawalce
Lecą, gdzie z bystréj ręki rzeźny pałasz spadnie,
Macając dusze w człeku, choćby była na dnie.
Tak na prądzie ciekącéj gdy się zetrze wody
Garniec z garncem, jeden być nie może bez szkody;
Dopiéroż gdy żelazny w takiéj przeczy z trzopem
Glinianym, samym zaraz gniecie go pochopem;
Dosyć ma serca Polak, przed Turczynem siła,
A gdy go jeszcze zbroja hartowna okryła,
Piersi blachem opatrzył, szyszak głowy strzeże,
Nie czuje, chociaż go kto kole, chociaż rzeże.
Gołe brzuchy pogaństwo niesie jako lutnie,
Goły łeb, cienką szyję do razu mu utnie.
W liczbę ufają, aleć tak wielka czereda
Oraz się bić nie może, uciec sobie nie da.
Wrzeszczéć dobrzy i gardziel drzéć ze wszytkiéj siły,
Że się im w nich targały wyciągnione żyły.
A już naszy poczęli słabiéć w onéj rzezi,
Chociaż ochota, choć ich zwycięztwo krzemiezi,
Gdy coraz świeży na śmierć nieprzyjaciel lezie,
Ćmi pod oczy, a ręka ocięże w żelezie;
Ale czuły Chodkiewicz jakoby z rękawa
Prawie na czas potrzebne posiłki im dawa.
Szedł we trzechset Mikołaj Kochanowski człeka,
Który królewiczowém zdrowiem się opieka,
Szedł Wejer z regimentem, ten lonty na Turki
Kurzy, a tamten niesie przyłożone kurki.
Toż skoro się im prawie w same boki wrzepią,
Ognia dadzą po trzykroć i tak ich zaślepią,
Że uciekać poczęli i w onéj ich kaszy
Kłóli; bo przytępili rąbając pałaszy,
A gdy się już pod ziemię słońce miało skłaniać,
Nie dał się hetman swoim daleko zaganiać;
Zasadzki się obawia, choć ci jeszcze chcą bić,
Każe odwrót z wesołym tryumfem otrąbić.
Dosyć ma laski bożéj i dziękuje za nię,
Iże spadli drugi raz z imprezy poganie,
Niebieskiéj to nie sobie przyznaje obronie.
Więc ledwo ten świat rane oświeciło słonie,

Ledwie dźwignął z pościeli spracowane członki,
A już mszą świętą drobne ogłaszają dzwonki.
Toż pierwszych pułkowników otoczony gronem,
Tam szedł, gdzie pod namiotem stał ołtarz przestronem,
I pokornie skłoniwszy starzałe goleni,
Uważa, jako się Bóg we krwi swojéj wspieni
Na krzyżu, gdzie go sroga złość ludzka rozbije,
Jako w ciężkiém pragnieniu żółć i ocet pije;
W jakiéj męce umierał, w jakiém urąganiu,
Żeby sprawiedliwemu wyjął nas karaniu.
I jako ten w szczęśliwéj zostaje otusze,
Który umyślnym grzechem nie spyskławszy dusze,
Ciała nie oszpeciwszy wszeteczną przywarą,
Tu żywot Stwórcy swemu oddaje ofiarą,
Nie padszy na chytrego czarta gołoledzi,
Tu dla jego imienia ochotnie krew zcedzi!
Jeszcze mszy świętéj hetman dobrze nie dosłucha,
Kiedy go z pola nowa dojdzie zawierucha,
Že pogaństwo, wczorajszéj zapomniawszy cięgi,
Na kozackie tabory szturm prowadzą tęgi.
Tak rozumieli naszy, że po wziętéj chłoście,
Mieli który dzień siedziéć w pokoju ei goście,
Zrachować się przynajmniéj, albo krótkim mirem
Trupy zebrać, nie dać ich psom i krukom żerem.
Ale ci im znaczniejszą w sobie klęskę czują,
Tym bardziéj tego tają, tym mniéj pokazują;
Męztwo w twarzy, w sercu strach, noga z głową w zmowie,
Niech śmierć kto chce smakuje, im najmilsze zdrowie.
Toż gdy ćmę dział burzących w pole wyprowadzą,
Z niewytrzymanym grzmotem razem ognia dadzą
Do naszych Zaporożców, i tak sobie tuszą,
Jeśli ich nie pobiją, że pewnie pogłuszą,
Albo kulmi zasypą; ale ci pod piastą,
Gnojem nafasowaną, tną siem odenastą,
Aże skoro się ku nim ta chaja zagości,
Wtenczas do samopałów, pokinąwszy kości,
Każdy swego wymierzy i pewnie nie chybi,
Ale gdzie dusza mieszka, tam mu kulę wścibi;
Więc kiedy ich zmieszają i zmylą im szyki,
Suną się do nich w pole z rzeźwemi okrzyki,
A kto co w ręku trzyma, tém się mężnie pisze.
Oszczepy, rohatyny, szable i berdysze,
Skoro do nich pod dymem przypadną jak z proce,

W bród się wszyscy w pogańskiéj farbują posoce,
Działa już milczéć muszą, gdyżby swoich więcéj
Niźli naszych razili pewnie strzelajęcy,
I one archandye, wyniosszy swe dzidy,
Stoją w miejscu jak wryte, ani się ohydy,
Ani boją cesarza, gdy przy takiém wojsku
W ich oczu łupią drugich Kozacy po swojsku.
Ale Chodkiewicz jako głodny lew swéj tucze
Pilnuje i serce mu nadzieja zatłucze,
Rozumie, że mu to dziś w ręce nieba dadzą,
Co jego kolegowie niedawno rozradzą;
Śle przeto do Kozaków, Sajdacznego prosi:
Niech nagli, niechaj Turków do upaści kosi;
Jeśli trzeba posiłków, już za niemi stoją,
A tych zastępów konnych niech się nic nie boją.
Ma pilne na nich oko i ledwie się ruszą,
Zaraz o nich zawadzą i kopije kruszą
Usarze, którzy na to pragną z dusze drogiéj,
I już, już kładą w boki koniom swym ostrogi.
Nie wiele trzeba było Kozakom przynuki,
Tną janczarów z Araby, Serow z mamaluki,
Tym serdeczniejsze czynią na Turków impety,
Że im trzyma Chodkiewicz z usaryą grzbiety.
Już swe w tyle daleko zostawili szańce,
Już sromotnie w półpola wyparli pohańce,
Którzy kiedy żadnego nie mają posiłku,
Choć im tysiąc chorągwi pilnuje zatyłku,
Cisnąwszy broń od siebie, usławszy plac trupem,
Część armaty Kozakom zostawiwszy łupem,
Dawszy miejsce u siebie staremu przysłowiu;
Uciekli i nogami poradzili zdrowiu.
Jadą na nich Kozacy i nic nie opożdżą,
Skoro im odbieżaną armatę zagwożdżą;
Bo jéj unieść nie mogli, ani było czasu
Bawić się i słońce téż spadało z kompasu,
A Turcy swój nadołek wziąwszy w zęby długi,
Rzadko który w zawoju, rozpuścili fugi.
Konne szyki mijają i prosto pod działa
Do obozu haramża ona uciekała.
Teraz był czas pomścić się porażki tak brzydkiéj
Na Kozakach i swoje wesprzéć niedobitki
Takiém wojskiem niezmierném, na które wpółpola
Wypinała zatyłki kozacka swawola.

Kilka padło tysięcy Turków, że posiłku
Nie mieli; i Chodkiewicz dzień widząc na schyłku,
Obraca z pola wojsko, a że słońce gasło,
Każe zwyczajne trąbić po majdanie hasło.
Po które gdy się chłopcy i ciurowie schodzą,
Dawny to u nich zwyczaj, że się za łby wodzą,
Hałas czynią w obozie, na co część przez szpary
Patrzał, część nie mógł radzić i Chodkiewicz stary,
Chociaż na nich piechota rozsadzona strzegła,
I hajduki wybiwszy ta ćma się rozbiegła.
Więc, że jeszcze turecki zastęp w miejscu stoi;
Bo go nie zwodzą aż się Osman uspokoi,
Który się niesłychanie na umyśle miesza,
Że mu się ta potrzeba nie udała piesza;
Tedy on niezliczony tłum zuchwałych ciurów,
Rożnów, kijów nabrawszy, rohatyn, kosturów,
Bieży w pole, o jaka sromotna zniewaga!
Samym wrzaskiem tak one wielkie wojska strwaga,
Że uciekli i że się sami z sobą gnietli,
A rózgąby ich byli i kańczugiem zmietli.
Widząc to luźna czeladź i dorośli chłopi,
Że przed dziećmi ucieka, że się Turczyn stropi,
Suną się krzycząc z wałów, bieżą do nich wskoki,
A hetmani patrzący dzierżą się za boki;
W ostatku się i boją, aby im nie wzięli
Tyłu Turcy i razem w tabor nie wgarnęli.
Przeto pułkom, na nocną które wyszły strażą,
Pomknąć się w pole daléj za niemi rozkażą;
Ale ci skoro pogan w placu nie zastaną,
Tam się wszyscy skupiwszy szykiem sobie staną,
A Turcy się w obozach mieszają jak mrówki,
Boją się niespodzianéj na się samołówki,
Działa toczą i trwogę na wsze strony głoszą,
Na chłopców, którzy skoro do kupy poznoszą
Zawoje, dzid ułomki, szable oberwane,
Strzały, łuki i insze rzeczy odbieżane,
Jako więc pospolicie bywa to w nacisku,
Sprawą sobie, ku swemu idą stanowisku,
Wypaliwszy kto miał czém na tryumf wesoły;
Toż ożyli poganie, którzy zdechli wpoły.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Potocki.