Wojna chocimska (Potocki)/Część piąta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Potocki
Tytuł Wojna chocimska
Podtytuł Poemat w 10 częściach
Część Piąta
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1880
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
WOJNY CHOCIMSKIÉJ
Część Piąta.


Tak się dziś poprawili Turcy na łeb z pieca
Po wczorajszej przegranej, czém Chodkiewicz wznieca
Pierwsze swe w sercu zdanie, znowu rady sprasza
Do siebie; tu wywody, tu racye znasza;
Żeby Turkom dać pole i Marsem otwartem
Z niemi się bić, kiedy ci przed dziecinnym żartem
Tak wszetecznie pierzchnęli; cóż wżdy o nich trzymać?
Smoła, bydło, ladaco; rzezać, kłóć, brać, imać!
Ale na to nie dali drudzy rzec i słowa,
Póki się król nie ruszy ku nim ode Lwowa.
I Chodkiewicz też nie był tak nazbyt uporny,
Woli sposób bezpieczny niżeli pozorny;
Więc jak znowu do rydlów: naprzód przed swą broną
Każe osuć okrągły pagórek koroną,
I gdy tylko roboty dokonał zaczętej,
Dwu Denoffów osadził z ich tam regimenty.
Dział także większych kilka do onéj reduty
Wprowadził; jeżeliby nieprzyjaciel ku téj
Stronie szturmem zamierzał, tuby musiał — pierwej
Rześko czoła zapocić i słać pole ścierwy..
Cerkiew potem drewnianą, ostatek mieściny
Chocimskiéj, w drobne kazał rozebrać ruiny;
Bo się w nią podczas harców nieprzyjaciel wkrada!
I z niéj na zagonionych żołnierzów wypadał;
Stała i droga cerkiew murowana z cegły,
A tę Kochanowskiego piechoty zaległy;
Miawszy kilka hakownic na sklepieniu całem,
Sami około moru osuli się wałem.
Kiedy się czuły hetman tak fortyfikuje,
I Osmana to trapi, że długo próżnuje;
Bo jako nigdy przedtóm teraz siedzi skromniej,
Że mu się co z większego podgoją ułomni,
Zapomnią wziętéj chłosty oni jego starzy,

W rozlicznych doświadczeni raziech, elearzy.
Toż agów i wezyrów i baszów i inéj
Każe zwołać do siebie wojskowej starszyny,
A że sam nic dla zwykłéj nie mówi powagi,
Wielkiego sekretarza zażył Kizlaragi,
Aby krótkiemi słowy o wojnie zaczętéj,
Jego carskie w uwagę podał sentymenty.
Więc on, pańskiego boku stojący najbliżéj,
Tak pocznie skoro głowy ku ziemi poniży:
„Ten włos, którym wspaniałe skroni wasze kryte,
O mądra rado! lata wydaje przeżyte,
I poważne po czołach świętobliwych rugi
Cóż? jeżeli nie wasze karbują zasługi,
Które niezwyciężony pan wasz dzisia liczy,
Gdy w swym domu i w waszych zasługach dziedziczy.
Te ręce, choć im wyjął żelazo wiek stradny,
Pełne strachu wiktoryj Bellony gromadnéj
Kiedy ten świat pod niemi nie jedenkroć stękał,
Kiedy się ich zamachu wschód i zachód lękał.
Te to Adamów rodzaj obróciły mnogi,
Te Mahometa nad wsze wywyższyły bogi,
Te króle i korony, jeśli w wieki starsze
Wejźrym, ottomańskiemu pod nogi monarsze
Rzucały; owo zgoła, na tej świata szerzy
I ziemię wasza ręka i morze uśmierzy.
Przebóg! cóż nas dziś za los nieszczęsny ozionie?
Tuż sława tylą wieków nabyta utonie?
Jakoż na solimańskie śmiele pojźrym znaki,
Tedy i te uciekać muszą przed Polaki,
Przed onemi Polaki, których wszytkich czarną
Płachtą okrył i z królem Amurat pod Warną;
Których świeżo w Wołoszech Kantymir nad Dzieżą,
Skinder bił na Cecorze okrutną rubieżą;
Gdzie jeden z wodzow wzięty, drugiego w Stambole
Do dzisia dnia na wieży ożog w gębę kole.
Do jakich-że waleczny miesiąc przyszedł dziwów
Z tureckich na tę wojnę wyniesion archiwów?
Co się gonić nauczył, teraz z nim chorąży
Pierzcha i za inszemi z pola w obóz dąży.
Szczęśliwszy-by był stokroć, jako zdjęty z igły,
Żeby go myszy w drobne kawałki postrzygły,
Niż na tę padł ohydę, o wieczna sromoto!
Potożeśmy szli w drogę tak daleką? poto

Pana wyprowadzili? żeby z nim pospołu
Patrzyć, kiedy giaurzy będą naszych z dołu,
Trupem pola okrywszy i wzdłużą i wszerzą
Czekać że i niedługo na obóz uderzą?
Kędyż one meczety? gdzież nasze fundusze?
Zkądinąd nam posażyć widzę trzeba dusze.
Szkoda skóry przedawać, póki niedźwiedź chodzi,
Szkoda łomać źrebięcia niźli się urodzi.
Aleć próżne lamenty, wszytka ufność w broni,
Jeszcze niechaj i giaur tryumfu nie dzwoni!
Jeśli wy, w których ręku i honor i zdrowie
Carskie, będziecie chcieli; siedli gjaurowie!
Takie jest pańskie zdanie, żebyśmy o jutrze
W Kozaki uderzyli; tym gdy rogów utrze,
Gdy ich z szańców wyżenie, a swemi te równie
Osadzi ludźmi, wszytko pójdzie nam smarownie:
Już musi Polak siedzieć jako groch na bębnie,
Jak pod siekierą, patrząc rychło-li go rębnie.
Skoro mu blizki sąsiad tak fałdów przysiędzie,
Już czujniéj musi sypiać jako kurna grzędzie.
Aleby dobrze rzeźwiej i nie tak ozięble
Pobierać się do trudnéj trzeba nam przeręble,
Część na dziwy z obozu wyciąga nas szyje,
Część jako wryta stoi, trzecia się część bije.
Czemuż nie razem wszyscy, spadszy hurmem z góry,
Ze wszech stron uderzymy mężnie na te ciury?
Ze stem się bić jednemu trzeba bez pochyby,
Jeśli się z niemi będziem stosować i gdyby
Witać się z nami przyszło, nie bić; za czas mały
Pewnieby im obiedwie ręce ustawały.
Niech każdy wódz z swem wojskiem odwagi dokaże,
A wezyr niech każdemu wodzowi pokaże
Miejsce, w któróm koniecznie albo mu umierać,
Albo trzeba tabory kozackie otwierać..
Jeśli w pole wynidą? więc ich jednym bawić,
Drugim w ich wałach carskie chorągwie postawić,
Powyrzucawszy ztamtąd i krzyże i ptaki,
Niech ustąpią miesiącom. Kto się znajdzie taki
Osman mu obiecuje i stawi się w słowie,
Że będzie dożywotnym baszą na Krakowie.
O czém jeśli z was który rozumie inaczéj,
Albo chce przydać; niech sam swe zdanie tłómaczy“.
Tu skończył Kizlaraga, a ci na znak zgody,

Chyląc głowy ku ziemi, długie głaszczą brody,
Rękę na pierś z westchnieniem położywszy silnym,
Jako pragną zwycięstwa, znakiem nieomylnym.
Tylko przydał Huseim, żeby to w sekrecie
I w carskim zostawało do jutra namiecie.
„Prawieć-byśmy trafili i z imprezą — rzecze —
Jeśli tego wprzód giaur psim pęchem dociecze,
I za naszych chrześcijan nikomu nie ślubię,
Pies psa kąsa, a iszczę; kruk, choć kruka dzióbie,
Oka mu nie wykluje; znają się na migi
Giaurzy i wiara ma przyrodzone ligi.
Nieszczęśliwa zaprawdę kondycya i tu
Nie miéć u nieprzyjaciół i u swych kredytu“.
Dawszy zatem carskiemu pokłon majestatu,
Do swoich się namiotów rozchodzą z senatu.
A już świat nocą czerniał; bo oddawszy zorzy
Klucz zachodowy, w morzu słońce się zanorzy.
I ziemia, co dopiero strasznym grzmiała zgrzytem.
Jako makiem zasuta, śpi pod cichym cytem.
Nie śpi stary Chodkiewicz, nie śpi Osman młody,
Jeden myśli o drogim; o ludzkie zawody!
O próżność! choćbyś Tatry nieprzebyte mszał,
Choćbyś morze szerokie do gruntu osuszał,
Chociażbyś swoją dumą ten świat przeinaczał,
Wody gdzie ziemie, ziemie gdzie wody przetaczał:
Bogu śmiech; bo nie mogąc na swem własnem ciele
Czarnego włosa białym uczynić, tak wiele
Przedsiębierzesz, nie wiedząc, że to już jest w druku,
O co ty głowę biedną trudzisz do rozpuku.
Nie być wam na tych godziech, gdzie mierzycie oba.
Ciebie, starcze, już blizka dogryzie choroba,
A młodzik spadszy przykro z swej nadziei szczytu,
I półrocza na świecie nie będzie miał bytu.
A już rana otwiera Aurora wrota,
Gore blaskiem słonecznych koni zorza złota,
Zgasły gwiazdy, spadła noc, miesiąc nakształt chusty
Spłótnie, gdy się cug w górę sunie twardousty.
Chodkiewicz, z którego niech każdy bierze wzorki,
Prosto z pościeli, książki wziąwszy i paciorki,
Tam szedł, kędy go kapłan czeka u ołtarza,
I stwórcy swemu chwalę codzienną powtarza,
Za przeszłą noc dziękuje, na dzień się porucza,
Bo mu razem i starość i słabość dokucza.

Osman, chociaż z miękkiego jeszcze nie wstał łóżka,
Słucha podufałego snu swojego wróżka,
Który, choć mu lada co i psie prawi gó...,
Wierzy jak aniołowi, i więcéj nierówno.
I jeżeli pochlebić panu swemu pragnie,
Co chce zmyśli, jako chce, tak języka nagnie.
Pokazał to i teraz, gdy zieloną stułą
Łeb związawszy (jeśli rzecz przerywać fabułą).
Stanąwszy przed swym carem jakoby na jawi,
Co mu dopiero przez sen bóg objawił, kawi,
„Długą, rzecze, nocy część strawiwszy niespaną
Na gorącéj modlitwie, prawie kiedy raną
Zorzę na świat jutrzenka złotemi warkoczy
Prowadzi, snu mi trochę wpadło między oczy,
I śni mi się, jeśli się tak śnić człeku może,
Bo to i teraz widzę, choć mię sen i łoże
Puściło, niech Mahomet, z którego zawiśli
Ziemscy królowie, ku twej obróci to myśli.
Drzewo-m widział wysokie, na którego liście
Miasto ptaków, ryby się lęgły oczywiście;
Orzeł potem z zachodu przyleciawszy srogi,
Gniazdo sobie u jego zbudował odnogi.
Patrzę, co będzie dalej; aż miesiąc bez gwiazdy
W zielonéj stanął sferze nad onemi gniazdy,
Z którego zimna rosa tak rzęsisto leci,
Że i orła i jego zatopiła dzieci.
Grono potem z onegoż wyrosło konaru,
Pełne jagód rumianych; a tyś, wielki caru,
Swą go ręką zerwawszy, w ciasnéj prasy fugi
Wrzucił i wycisnął krwie purpurowe strugi“.
Wszyscy zaraz na to się zezwolili razem,
Że takie sny jawnym są tryumfu obrazem.
Wielkie drzewo, co miasto ptaków lągnie ryby,
Nie trzeba wątpić o tém, Dniestr jest bez pochyby;
Polak orłem, którego rosą swojej siły
Bodaj tu ottomańskie księżyce zgubiły!
A ty, wielki monarcho, takich gron jagody,
Które śmieją twéj ziemie zaraszać ogrody,
Ostrym ściśniesz bułatem, i swego się soku
W czarnym giaur nasyci awernowym mroku.
Zkąd jako był wesołym, jawnie to pokaże
Osman, gdy zaraz wojsku w pole ciągnąć każe.
Więc jeszcze rosa nie schła, jeszcze się mgły szare

Nad Dniestrem piętrzą, jeszcze i słońce nie jare,
Kiedy sto dział burzących cale niespodzianie
Kozakom Zaporowskim tuż nad głową stanie.
Sypie się z gór pogaństwo straszliwemi wały,
Rzekłbyś, że się ruszyły okoliczne skały;
Krzyczą, wrzeszczą szkaradzie, że w onym bałuchu
I my i oni zgoła postradali słuchu.
Dadzą potém z dział ognia, a pod takim kurzem
Chcą się podkraść pod szańce kozackie podgórzem.
A ci widząc potęgę nie po swoich plecu
Gotowego czekają, każdy w ziemnym piecu
Obstawiwszy się strzelbą, przez nieznaczne dziurki
Patrzy rychło-li mu się zdarzy strzelać Turki.
Tymczasem z dział palono bez wszelakiéj przerwy,
Więc skoro na cel przyszły pogańskie katerwy,
Ozwą się téż Kozacy: bo, jako się rzekło,
Dwadzieścia ośm dział mieli. Nie straszniejsze piekło
Ogniem, nie groźniejszy grzmot, gdy się zawiesiwszy
Brzęczy nad głową; ani piorun przeraźliwszy.
Gdy z uchylonéj chmury przez skryte szczeliny
Rzuca z trzaskiem na ziemię raz-wraz ciężkie kliny.
Jaki ogień, jaki grzmot, jak gęste pioruny
Walą ludzi pokosem, w dymie i w mgle onéj!
Choć-ci nie bardzo równo postrzały się dzielą;
Bowiem więcéj Kozacy jednem działem ścielą,
Niż stem Turcy, gdy dotąd i jednego człeka
Nie zabili, a z nich już wpół pola pasieka;
Upornie przecie z sobą idą na wytrwaną,
W pole ich chcą wywabić, żeby drugą ścianą
Ci, co na to umyślnie od początku strzegli,
Obnażoną z obrońców do obozu wbiegli.
To natrą, to ucieką, a nigdy bez znacznej
Szkody; ale swych trzyma ostrożny Sajdaczny.
Nakoniec widząc, że już nie po szwie się próło,
Ślepym pogaństwo hurmem na wały się suło
Ze wszytkich stron nakoło, gdzie co lepszy męże
Śniatem padli; bo tchórza nierychło dosięże.
Już się ciały ludzkiemi wał wyrównał nizki,
I choć nań ze krwie ciepłej przystęp bardzo ślizki,
Drą się Turcy, jeżeli gdzie postrzegą dziury,
Jedni zębami, drudzy biorąc na pazury.
Zrucają ich Kozacy, już strzelbę pokiną,
Wręcz ich sieką pałaszem, kolą rohatyną;

Ale gdy coraz na mord ludzie idą nowi,
Wskok Sajdaczny daje znać o tem hetmanowi,
Że Kozacy słabieją i ledwie nadążą
Bić Turków, gdy ich wkoło taboru okrążą;
Prosi, żeby zawczasu obmyślał posiłki,
A jeżeli być może, Turkom szedł w zatyłki.
Już czuł o tém Chodkiewicz, wskok przeto za posłem
Wejera śle z Lermuntem; obadwa z wyniosłem
Sercem, oba niemieckie wodzili piechoty.
Więc Jelski i Rakowski do téjże roboty
Z swemi poszli Węgrami i pułk Zasławskiego
Książęcia pieszy przydał do czynu onego,
A sam z gotowém wojskiem, postawiwszy w czele
Usarzów, na poganów patrzy sobie śmiele,
Którzy góry szerokim obłokiem zalegli,
I tych, co do Kozaków szturmowali, strzegli.
Toż gdy przyszła piechota, a przez trzy szeregi
Dali w twarz ognia Turkom; natychmiast w rozbiegi
Pójdą, pierzchną i próżno laski o nich tłucze
Starzyna; bo skoro ich drugi raz przepłócze
Deszcz ołowiany, który najtęższą przemoczy
Opończę, i starszynę ta hałastra ztłoczy;
Ucieką. Kozacy téż chcą za niemi z wału,
Ale cóż, gdy nie masz sił z takiego opału;
Szli Niemcy i Węgrowie, gdy nośne muszkiety
Wypalą, łby pogaństwu karbując i grzbiety.
Kiedy się tu Kozacy z bisurmany kłócą,
Z drugiéj strony swe hałła Tatarzy bełkocą,
Gdzie czuły Lubomirski, choć go ten mol dusi,
Tamtéj ściany pilnować z wojskiem swojém musi.
Jużby się polem potkał, ale cieśnin broni;
To ma w zysku, co harcem namorduje koni.
Nie zgoła bez uciechy ten mu się dzień toczył,
Bo wiele razy poszczwał, tyle razy troczył;
Kilkadziesiąt położył, kilku dostał żywcem.
Tak bywa, gdzie we sforze fortuna z myśliwcem.
Tam Księski Aleksander, tam Stefan Jarzyna,
Wielkiego i urodą i sercem Turczyna
Odda Lubomirskiemu; tam Jan Jordan młody;
Tam Ożarowski swojej dał cnoty dowody,
I inszych wiele, którzy szablą w bystrych ręku
Ścinali, albo żywcem brali Turków z łęku.
Toż skoro one działa do obozu zwiodą,

I te się też zastępy ruszą ledwochodą,
Spuściwszy kwintę pierwszą fantazyą szumną;
Rzekłbyś, że ci na pogrzeb wloką się za trumną.
I hetmani też wojska do obozu nasze
Na lepszy czas pod kryte prowadzą szałasze.
Znowu mrok padł, znowu noc nizki świat odziewa,
Znowu się Osman z jadu puka i omdlewa,
Jakoby mu kto serce na kawałki krajał,
Dzień swego narodzenia klął, bluźnił i łajał.
Mścić się chce i nie pierwej tę chęć w sobie zgasi,
Aż albo umrze, albo nam zajdzie od spasi.
My tu Turków, a Orda z tamtę stronę wody
Łupi naszych, rabując z żywnością podwody,
Kiedy albo od Brahy, albo z strony tamtéj
Prowadzą do obozów polskich prowianty.
I dziś przyszła wiadomość do hetmanów świeża,
Że Orda z Dniestrowego wypadszy pobrzeża,
Kilka wozów zająwszy z końmi i z czeladzią,
Pod tureckie tabory z tym się retyradzią,
Gdzie z długą oracyą i wielkim szacunkiem,
Lada ciurę carowi dają upominkiem.
Nie przeto Osman lepszy, mordem dycha szczerem,
Z nikim nawet i z samym nie mówi wezyrem,
Nic go one nie ruszą z Zadniestrza nowiny,
Gdy do téj jego przyszła impreza ruiny.
Więc po wszytkich obozach i wzdłuż i wszerz każe
Szkarade głosić banda: kto mu łeb pokaże
Kozacki, od swojego odcięty tułowu,
Sto czerwonych we złocie będzie miał obłowu.
Już i naturę w sobie łomie tyran zgryzny,
Jakby i sam żyć nie chciał, napił się trucizny;
I skępstwo i łakomstwo, bywa tego dosić,
Że się przed złością muszą z człowieka wynosić,
Jako złość przed bojaźnią; toż jako ze smyczy,
Co żywo się do onéj posunie zdobyczy.
Ale Orda najbardziéj gdziekolwiek zaciecze
W Podole, wszędzie chłopstwo nieszczęśliwe siecze,
Udając za kozackie ich niewinne głowy.
Już na targ przed Osmana znaszają gotowy,
Naostatek wozami: i cieszy się zrazu,
Postrzegszy potem, że ci bez wszego obłazu
Łby choć od tureckiego oderznięte karku,
Wożą i na onym mu przedają jarmarku,

Kozaków nie ubywa, naprzód gotowizny
Ujmie, a potem żadnej nie płaci głowizny,
Ale się wraz na swoich, wraz na nieprzyjaciół
Gniewa, tychby rad karał, a tamtych zatracioł.
Ledwo się słońce jęło nad ziemię podnosić,
Każe wojsku wychodzić, każę szturm ogłosić
Do kozackich taborów, lub zysk, lubo strata.
Tak mu pomsta, tak mu gniew serce w piersiach płata,
Choćby wszytkim Turkom być dzisiaj na przedpieklu,
Byle dobyć Kozaków; sam na białym seklu
Karmiąc wstydem wezyry, hasze i swe agi,
Skoro złotem ciągnione osiędzie czapragi,
Tam stanął, gdzie o jego ocierając strzemię,
Kłaniały się chorągwie aż do saméj ziemie.
Sajdak na nim ze złota usadzony w sztuki,
Wkoło ciągną sołhacy nałożone łuki,
A tam swoje rycerstwo napomina rzędem:
Jedynym żeby mając Mahometa względem
Ojczyznę, dzieci, żony i cokolwiek może
Wymyślić, żeby zbójców tych na Zaporoże
Z garści nie upuszczali; bo im tu należy
Zapłata za wierutne złości i kradzieży.
Inaczéj woli umrzeć, woli głowę łożyć.
Jeśli dziś nie ma swoich nieprzyjaciół pożyć.
„Idźcież, rzecze, wielkiego świata króciciele,
Wytnijcie i z korzeniem to szkodliwe ziele.
Idźcie śmiele, ja na was będę patrzył zblizka,
A kto najpierwszy wtargnie do tych psów łożyska,
Dziś weźmie Sylistryą; a kto drugi po niem,
Juki złota z ubranym daruję mu koniem.
Tak aż do dziesiątego, każdy swéj odwagi
I męztwa należyte odniesie posagi.“
Kiedy się do wygranéj hardy Turczyn bierze,
Sześćdziesiąt dział burzących przeciwko kwaterze
Kozackiéj wyrychtuje, a zwykłemi tryby
Rozwlecze nad naszemi swe szyki, że gdyby
Kozaków posiłkować we złéj chcieli toni,
Od onych wojsk niezmiernych wstręt mieli z ustroni.
Widzi dobrze Chodkiewicz, na co Turczyn godzi,
Więc w pole sześć usarskich chorągwi wywodzi.
Kędy i sam w tysiącu swojego wyboru,
Czołem do kozackiego obróci taboru,
A oraz i lisowskie z szańcu ruszy roty.

Tak stał w miejscu czekając Marsowéj roboty.
I podczaszy gotowy w swojej bronie czeka,
Wejer się z Denoffami szańcami opieka;
Lecz nim się wrzawa pocznie, do Kozaków zbieży
Chodkiewicz i ukaże, co na czém należy;
Nie da w pole wychodzić, aż gdy się przesilać
Owa pocznie armata, aż przestanie strzelać,
Aż się da okazya, przybliżą poganie,
Toż wy z czoła, ja z boku wsiędziem, prawi, na nie.
Wtém Osman niecierpliwy każe palić działa;
Zaćmił słońce gęsty dym, ziemia z gruntu grzmiała,
Rozlegają się góry i przyległe lasy
Niewytrzymanym trzaskiem, strasznemi hałasy.
Tak twierdzą, jam tam nie był, że z onego grzmotu
Kilka ptaków na ziemię spadło zbywszy lotu;
Dzieli się Dniestr na dwoje, że mógł każdy snadnie
Obaczyć mokry piasek i kamyki na dnie.
Jęczą skarpy głębokie, zapadłe doliny,
A okopciałé skały równają kominy.
Grom słuch odjął, a oddech siarczyste otręby,
Wzrok dym, że sobie ludzie palce kładli w gęby.
Twierdził to i Chodkiewicz, że jak począł z młodu
Wojnę służyć, takiego huku, dymu, smrodu
Nie uznał, jakim nas dziś głuszy, ślepi, dusi,
Kiedy się żwawy Osman o Kozaków kusi.
Tylko téż było szkody z onéj srogiéj burze;
Bowiem ci w swoich szańcach siedząc jako w murze,
Tak szkaradą kul gęstwą, która się tam zwali,
Jednego tylko z swoich junaków stradali.
A skoro kilka godzin bez wszelkiego skutku
Grzmi Osman, każę się swym zmykać pomalutku;
Jeśli się tam jeszcze kto morduje z tym światem,
Dorznąć go, a te działa wszytkie z aparatem
Wprowadzić do taboru, wygnać niedobitki,
A tak podciąć giaurom twardoustym łydki.
Już umilknęły działa, już nie ryczą smocy,
Kiedy tyran zajadły wszytkie wywrze mocy,
Żeby obóz kozacki, ze czterech stron prawie
Obegnawszy, w tak strasznej wziąć go mógł kurzawie.
Dopiéroż Turcy wałem ruszą z góry ku nam,
Tusząc, że się Kozacy tak gęstym piorunam
Oprzéć nie mogąc, albo zginęli do nogi,
Albo swoich taborów opuścili progi;

Choć, jako się wspomniało, nie bez bożéj łaski,
Jeden tylko Wasili zabit w one trzaski.
Nie rozsypką, jak pierwéj, kolano z kolanem.
Inaczéj się chcą pisać dzisiaj przed Osmanem,
Który z najwyższych szczytów onéj góry długiéj,
Będzie sam swych rycerzów karbował zasługi,
Zielona go chorągiew, choć zdaleka, znaczy,
Zkąd każdego w tem polu swem okiem obaczy.
Długo leżą Kozacy, jako więc zwykł łowiec
Na lisa i wilk, kiedy widzi stado owiec
Nie pierwéj ten wypada, tamten zmyka z smyczy,
Aż się zbliżą, aż będą pewni swéj zdobyczy;
Tak Kozacy swego się trzymając fortelu,
Nie pierwéj się objawią, dokąd im na celu
Nie stanie nieprzyjaciel, toż mu ogień w oczy
I z dział i z ręcznéj strzelby sypą, a z uboczy
Zawadzi w nich Chodkiewicz i o gołe brzuchy
Skruszywszy drzewa, sroższéj doda zawieruchy,
Gdy dobywszy pałaszów, jako lew z przemoru,
Pierwszego bisurmanom przygasza humoru.
Zapomni się pogaństwo i strasznie się zdziwi,
Że Kozacy strzelają i że jeszcze żywi,
Że ich wszytkich burzące nie pogniotły działa;
Smutnie przeto zawywszy swoje hałła! hałła!
Skoro ci jeszcze do nich wysypą się gradem,
Naprzód im czoła strachem podchodziły bladem,
Potem kiedy Chodkiewicz wsiędzie na ich roje,
Ze łby im ostrą szablą zdejmuje zawoje,
Zwątpiwszy o posiłkach, zwyczajnego toru
Dzierżąc się, uciekali do swego taboru.
Nie pomoże Mahomet i carska powaga,
Gdy śmierć chwyta za garło, gdy się serce strwaga,
Żadne względy nie idą, jeden strach ma oczy,
Jak znowu krwią pogaństwo pole uposoczy:
Bo naszy i Kozacy, co im staje siły,
Sieką, kolą, strzelają bojaźliwe tyły.
Targa włosy na głowie, gryzie sobie palce
Zjadły Osman, żurzy się na swoje ospalce;
Już nie wierzy, żeby był Mahomet na niebie,
I swych i nieprzyjaciół i znowu klnie siebie;
Potem się zapomniawszy, kiwa tylko głową,
Kiedy Turcy osobą gardząc cesarzową,
O jego się tak blizko ocierając strzemię,

Uciekają, nakoniec pięścią tłukąc w ciemię
Od gniewu, i samemu przyjdzie się rozgrzeszyć.
Przyjdzie i nieprzyjaciół niestetyż rozśmieszyć,
A uchyliwszy onéj prześwietnéj grandece
Uciec z pola, seklowi wyrzuciwszy lejce,
Zwykłe swoje ozdoby, forgi, pierza kinąć,
Wszytkichby chciał uprzedzić, wszytkichby chciał minąć.
Ale póki w polu stał, jeszcze się wstydali,
Jeszcze się jakkolwiek Turcy opierali;
Skoro uciekł, skoro się do namiotu schował,
Wszytkich w drogę rozgrzeszył i licencyował.
I armaty odbiegli, część tylko zawczasu
Umknęli jéj puszkarze, nim do dutepasu
Przyszło; więc że każde z nich przykute łańcuchem
Do drzewa, ani radzić mogło się obuchem,
Koła w trzaski i w drobne porąbawszy sztuki,
Działa w Dniestr rzucą z skały ze ściętemi buki.
Ale nie tu szczęśliwa wiktorya stanie;
Bo skoro z pola w obóz uciekli poganie,
Nie dając i odetchu, ale stopy w stopy
Kładąc, weszli i nasi za niemi w okopy.
Tam gdzie w pięknéj równinie i przez małe pole,
Tak bardzo Zaporożec Turków w oczy kole;
Tam póki pogan sieką i namioty krwawią,
Póki łupem nieszczęsnym naszy się nie bawią,
Póty ci uciekają i by chcieli byli
Szczęścia zażyć zwycięzcę, więcéj by sprawili
Przez ten jeden dzień, niźli przez czterdzieści całe;
Mogliśmy, mogli skrócić dziś Turki zuchwałe,
Już namioty zrucają, już konie od kołów
Biorą, już pędzą stada mułów i bawołów.
Już się wszyscy sowitą obłowią zdobyczą.
Już w pogańskich obozach imię Jezus krzyczą,
Już do wielkich wezyrów, do agów, do baszy
Wieść przyszła, że już wzięli ich tabory naszy;
Pełno tumultu, pełno na wsze strony trwogi,
Ci się juczą na drogę, ci się grzebą w stogi;
A naszy nie przestawszy skrzyń i wozów łupić,
Dali czas, ach dali czas, pogaństwu się skupić!
Które gdy ich zastanie na paszy i lepie,
Zajmuje ich rozsypką jak bydło na rzepie.
Kto legł, leży; lecz kto się żywcem dostał w ręce,
W srogim bólu umierał i w okrutnéj męce.

A ostatek skoro się łupami obciąży,
Pójdzie w nogi i na swe stanowiska dąży.
I tak ci Zaporo wce, z naszych ciurów zgrają,
Kiedy więcéj zdobyczy niż sławy patrzają,
Skropiwszy bisurmańskie swą krwią stanowisko,
Przegrali, uczynili z siebie śmiechowisko.
Już był przed Chodkiewiczem poseł z tak wesołą
Nowiną, że Kozacy z naszych ciurów smołą
Wzięli obóz pogański, i tylko już z nieba
Łaski bożej, a ludzi na posiłek trzeba.
Z tem śle rączo Sajdaezny do hetmanów, żeby
Żadną miarą kawałka nie upuszczać z gęby,
A zwłaszcza kiedy w polu nie ma ich co bawić,
Niech co rychléj pomogą bisurmanów dawić.
Przerażony na sercu Chodkiewicz w téj chwili,
Pojźry w niebo i widzi, że się słońce chyli,
Nie zda mu się wojsk ruszać już ku saméj nocy,
Wpaść w labirynty miasto niewczesnéj pomocy,
Czując to, co się stało prorockiemi duchy,
Że Kozactwo z ciurami jak na miedzie muchy,
Jako ptacy na zobi, padną na bogatym
Łupie, a Turcy mogą pokrzepić się zatym;
Obroń, Boże, żałoby z tak nagłéj pociechy,
Im bardziéj słońce piecze, prędzéj zmokną strzechy
Ztąd wierzyć, że wodzowie i boży hetmani
Święte mają anioły, którzy niewidziani
W takowych raziech zdrowe dyktują im rady;
Ale i ten może być pisany w przykłady.
Więc, że jeszcze przed swoją na koniu stał broną,
Otoczony dzielnego rycerstwa koroną,
Z serca westchnie i ręce obie w niebo dźwignie,
A łza mu łzę po twarzy gorąca poścignie;
„Twoja chwała, o wielki Stwórco świata! — rzecze
Gdziekolwiek słońce okiem przezornem zaciecze,
I w niebie i na ziemi i na morskiéj toni,
Na wieki wieczne swego światła nie uroni,
Tobie cokolwiek na tym podniebnym obszarze
Z prochu wstaje, w twéj mocy piszą inwentarze
Wojny nasze; ty na nich cieszysz, ty zasmucasz,
Ty królów, na tron sadzasz, ty ich z tronu zrucasz,
Ty, jeśli mówić może proch śmiertelnéj nędze,
Igrasz, Boże, swą siłą w ludzkiéj niedołędze;
Tobą słabi dnieją, dużych mdli twa siła,

Co niebo rozpostarła, ziemię zawiesiła,
Którą świat stoi, którą poczekawszy daléj,
I niebo się i ziemia i morze obali.
Teraz, o wielki Boże, za takowe posły,
Przyj m dziękę uniżoną, że tyran wyniosły
Myli się w swéj imprezie, szwankuje w swéj bucie;
Możeć co rość tysiąc lat, a upaść w minucie.
Więc, o jedynowładco nad rąk swoich tworem,
Zruć go z pychy do końca z Nabuchodozorem,
Nasyć go téj ohydy, niechaj temi pęty
Brzęczy, które zniósł na nas; niech trawę z bydlęty
Pasie, kto się śmie równać, krwią bywszy i ciałem,
Z tobą, Bogiem wszechmocnym, wiecznym, doskonałym!
Spraw należytą sobie cześć, garścią swych ludzi,
Któréj żaden czas i wiek żaden nie wystudzi;
Zruć tę sprosną bestyą, co śmie dźwigać piętę
Ku niebu, na cielesnych wszeteczeństw ponętę
Świat łudząc; skrusz jéj rogi, a schyliwszy grzbieta,
Zdepc, niech twéj czci nie kradnie z Turki Mahometa!“
Tak się modlił Chodkiewicz; a ogniste słonie
Zachodzi i w głębokiem morzu znowu tonie.
Idzie na wczas co żywo, wszytkich noc ogarnie,
Już lampy i wieczorne pogasły latarnie;
Sam tylko Osman nie śpi, płacze, biada nóci,
Wstyd go samego siebie, że się tak poszpoci,
Że sromotnie uchybi przodków swoich sławy,
Coraz to gorzéj, miasto szwankuje poprawy,
Na toż przyszedł trud jego i tak trudne drogi?
Późno w głowie muftego rozbiera przestrogi,
Widzi, że nic tak mocno na święcie nie stało,
Żeby się od słabszego wywrotu nie bało.
Sto lat twardy dąb roście, a jednéj minuty
Ostrą ścięty siekierą przychodzi do zrzuty.
Żadna rzecz najwyższego dojść nie może szczytu,
Gdzieby mogła mocno stać; żadna rzecz do sytu
Nie ma, i skoro w górze swéj stanie nadzieje,
Też ją koła, też nazad cofają koleje;
Ale spojrzyj: bo gdzie się człek piął przez półroka,
We mgnieniu, że tak rzekę, na dno spadnie oka!
Widzi onych rycerzów i waleczne chłopy,
Których ręką ostatek wziąć miał Europy,
Z których ręku, nie polskie ale ziemie całéj,
Jego cesarskiéj skroni laury czekały,

Gdy sromotnie przed chłopstwem i naszemi ciury,
Przez swoich się namiotów wywracali sznury,
I by ich nie ciemna noc zachowała w mroku,
Trudnoby się wysiedzióć mieli i w tłómoku.
Tak duma smutny Osman i nie zmruży oka
Całą noc, wstyd go srodze, że spadł z tak wysoka,
Gdzie serca niesytego wyniosły go buje.
A już dniowi ciemna noc świata ustępuje,
Skoro ją z nieba słońce promieniste spłasza,
Chodkiewicz też kolegów do rady zaprasza,
Gdzie dalszéj wojny progres dawszy do uwagi,
Powie, że zbyć nie może z serca swego zgagi,
Nie może znieść z imienia polskiego ohydy,
Dokąd się w polu z temi nie spróbuje żydy,
Dokąd Marsem otwartym puściwszy się ściany
Obozowéj, nie spatrzy fortuny z pogany;
Bo jeśli dłużéj będziem w tym leżeć rosole,
Skoro wojsko zgłodzimy, nie będzie z kim w pole;
I tych, którzy u Brahy niepotrzebnie ślęczą,
Ruszyć, niech w obóz wnidą, niech się z nami zręczą.
Tak rozumiał Chodkiewicz, ale na to zgody
Nie było, żeby Polskę w niepewne zawody,
I jéj zdrowie jakoby gołego na zyzie
Stawiać na niestatecznéj fortuny decyzie.
Czego żałować możesz, a poprawić wiecznie
Nie możesz, na wątpliwy los nie każ bezpiecznie.
Na to jednak zezwolą, żeby ci, co w Brasze
Na załodze leżeli, weszli w szańce nasze;
Drudzy radzili w nocy, kiedy śpią poganie,
Wywieść wojsko z obozu i uderzyć na nie;
Ani tam straż, ani tam posłuch chodzi w pole,
Tak bezpieczni w obozie, jako i w Stambole,
W liczbie wielkiéj ufają trzymając to o niéj,
Że ich i w nocy samym pozorem obroni;
Więc nim się ci obaczą, nim ze snu rozmarzną,
Naszy ich jak baranów nakolą i narzną.
Ani się będą mogli skupić, ani sprawić,
Ani w cieśni gotowym Polakom zastawić,
Ciemny ich mrok i nagły strach porazi; bo się
I we dnie, nie rzkąc w nocy, nie znają po głosie;
Turcy, Grecy, Arabi i Murzyni czarni
Różnym mówią językiem; chybaż przy latarni
Będą się poznawali, a skoro ta zgasła,

I z twarzy się nie będą mogli znać i z hasła.
W janczarach ich potęga zawisnęła, i ci,
Dosyć ich mało było, na poły wybici.
Dzida pieszo nie służy; nie dosiędą koni,
Czyby siodła, czy suknie wprzód macać czy broni?
Co wiedzieć? gdzie się udać wypadszy z pościele,
Trudno poznać, gdzie swoi, gdzie nieprzyjaciele;
Żadnéj tam gotowości, już to rzecz jest pewna,
Żadnéj nie masz przestrogi, śpią wszyscy jak drewna.
Z czem nam się ofiarują, nie lutując pracy,
I chcą chętnie przodkować Polakom Kozacy.
Działa naprzód ubiegą i nic nie opożdżą
Gdy je albo obrócą, albo je zagwożdżą,
Razem styrty zapalą i z beczkami prochy
I tym ogniem strwożone zaślepią pieszczochy.
Tedy łby rozespane dźwignąwszy od betu,
Mają naszym żołnierzom dotrzymać impetu?
Przed któremi choć we dnie, choć w polu, choć w kupie
Pierzchają, i trup pada sromotnie na trupie.
Nie żelaza, nie ognia; ale w swym obozie
Głosów polskich nie zniosą, i aż na przewozie
Oprą się Dunaj owym, gdzie i promu chybią,
Kiedy ich tam dogonią i naszy ich zdybią.
Już niemal wszyscy na to stosują swe wota
Prócz Chodkiewicza, jemu nocna się robota
Nie podoba, inaczéj od inszych rozumie:
W dzień się chce bić, w nocy kraść wygranéj nie umie.
Dał potem i racye, że ciemności nocne
Tak nieprzyjacielowi, jako nam pomocne.
Wprzód się pytać niźli bić, a nuż ów uprzedzi
Poznawszy go po głosie, miasto odpowiedzi?
Noc oczy, uszy weźmie wrzask, że wodzów, ani
Znaków obaczą; a to kto im, proszę, zgani,
Kiedy zwykłem łakomstwem, dla saméj rabieży,
Wojsko się po tureckich obozach rozbieży?
Albośmy nie widzieli wczora przed wieczorem,
Choć we dnie, choć pod starszych i wodzów dozorem,
Że ledwie weszli w obóz, padli jak na ledzie,
Na łupie, a mężniejszy zginęli na przedzie.
Jeszczeż to jakokolwiek hołocie ujść może,
Ale polskich żołnierzów obroń, mocny Boże!
Kozacy naprzód pójdą? Ci-ć to że zdobyczą
Wszytkie zyski i sławę i korzyści liczą,

Zaraz srebro łakome zejmie serce chłopu.
Kto wie, jeśli gdzie rowu nie masz i przekopu?
Kto ręczy, że śpią wszyscy, że nie masz zasadzki?
Zawsze zdradzie podległy nocy i ornacki,
I pomódz i zaszkodzić w obie mogą stronie,
A przecię zwykle mniejszą większa kupa żonie,
Ile w mroku; bo we dnie jedna mężna ręka,
Gdy widzi kogo bije, stu tchórzów ponęka.
Lepiéj, rzecze, mem zdaniem zabawić się wałem,
Gdy się wam nie zda, z niemi szykiem potkać całem,
I bohaterskim trybem, nie w noc, nie ukradkiem
Zwyciężyć, ale jasne słońce mając świadkiem.
Starych szańców poprawić, nowe suć gdzie trzeba,
Aza nam zdarzą lepszą okazyą nieba
I czego dziś szukamy samo w ręce wpadnie;
A ci swoim ciężarem będą, da Bóg, na dnie!
Tu się rada rozeszła, poganie też cięgą
Tak znaczną ochrostani, do czasu ulęgą.
Żałośną nader sprawę, rzecz sromoty pełną,
Wspomni Muza; trudno słów uwijać bawełną,
Trudno milczeć, kędy się prawdę pisać rzekło,
Co na naszych brzydki grzech i hańbę wewlekło.
Naonczas, gdy Polacy minęli Dniestr bystry
I Osman też już przebył z Dunajem Sylistry,
Wielkie ludzi wołoskich zgarnęło się mnóztwo,
Opuściwszy majętność i dom i domostwo,
Żony tylko a dzieci, a co droższe sprzęty
W taką burzę, w tak straszne wywieźli odmęty.
Wolą się pod fortuny naszéj cieniem tulić,
Niźli szable z pogany na chrześcijan spolić;
Wolą cierpieć głód, niewczas, zimno, poniewierki,
Wyglądając w tem polu obojętnéj bierki
Marsa krwawego; wolą naostatek ginąć,
Niż się wiecznie w pogańskiéj niewoli ochynąć;
Więc pod górą, na któréj zamek stoi stary
Chocimski, ubożuchne rozbiją kotary,
Czekając o wodzie i suchara skórze
Dekretu, jaki o nich napisano w górze;
Bo dla ubóztwa, które zwykło cnocie wadzić,
Nie mogli się nikędy do miasta wprowadzić.
Ktoś, ale nie możono dopytać się, ktoby
Był tym ktosiem, chociaż go wszelkiemi sposoby
Szukano, człek bezbożny i zdrajca wierutny,

Głos po naszym obozie rozsiał tak okrutny,
Że hetman z komisarzmi w skrytéj zawarł radzie
Wyciąć Wołoszę, co nam tu siedzi na zdradzie;
Bo ledwie co pomyślim, wszytkiego docieką,
Wszytko przez pobratymy do Turków wywleką;
Żaden fortel nie płuży, żaden do efektu
Nie przyjdzie; więc tych frantów zgolić bez respektu,
Wyjąć węża z zanadrza i tę wesz z kołnierza.
Takie echo kiedy się po wojsku rozszerza,
Zaraz i wódz gotowy z tejże wyszedł kuźni.
Tedy wszyscy ciurowie i pachołcy luźni,
Wiedząc, że grzech takowy bez pomsty uchodzi,
Im się nań większa kupa, większa liczba zgodzi,
Wprzód się schodzą na bazar, gdzie zażywszy gochy,
Bieżą znosić hultaje — niewinne Wołochy,
Którzy Polaki widząc i swoje patrony,
Do żadnéj się chudzięta nie biorą obrony,
Rzucą szable na ziemię tym katom pod nogi,
Nie wiedzą, przez co padli na tak straszne wrogi,
Nieba, ziemie i wszytkich związków ludzkiéj wiary
Wzywając, o przyczynę pytają téj kary.
Bogiem świadczą niewinność; toż przez wszytkie względy,
Przez spólnéj chrześcijańskiéj religiéj obrzędy
Płaczą, żebrzą litości, proszą krótkiéj zwłoki,
Żeby łzami podobno ruszyli opoki,
Jeżeli już umierać muszą od ich ręki,
Żeby dzieci i małe obłapili wnęki.
Ale serca stalnego, zakamiałych uszu
Nie ruszą; na zmyślonym skoro karteluszu
Dekret w rzeczy hetmański, herszt onéj gawiedzi
Przeczyta, toż do mordu! strumieniem się cedzi
Krew niewinna tych ludzi, niebiosa przenika
Żałośny krzyk i tronu boskiego się tyka,
Pomsty woła; lecz na to wszytko hultaj głuchy,
Jeden wzajem drugiemu dodawszy potuchy,
Sieeze, rąbie bezbronnych, kole, kędy może,
Nie dba na płacz, na modły, owszem gorzéj sroże.
Skoro wytnie mężczyzny i położy śniatem,
Na białą płeć i starców obciążonych latem
Wywrze ślepą wścieklinę; jako nieme głąbie
Równo dziady z babami w krzywe karki rąbie;
Na łeb drugich zrucano z chocimskiego mostu,
Kędy już ani maści, ani żywokostu

Potrzeba; bo każdy z nich nie bywając na dnie
Po hakach się w kawałki roztrzęsie szkaradnie,
Dziewki, biednych rodziców nieszczęśliwa piecza,
O jakoż często błądzi opatrzność człowiecza,
Kiedy znika nieszczęściu, nierówno go głębiéj
Ślepy strach w niespodziane nagania przerębi.
I te się przed pogaństwem ukrywając z świętą
Czystością, padły dzisia na żądzą przeklętą
W oczach ojców i matek, albo na umarłem
Ich ciele postradały czystości i z garłem
Tak więc owca, gdy do psa przed wilkiem uciecze,
Na myśl jéj to nie padnie, że się i pies wściecze;
Tak bojąc się nieboga wilków i niedźwiedzi,
W garło śmierci i swojéj wlazła samojedzi.
Oddzierano od piersi niemowlątka ssące
I bez wszelkiéj litości, na co matki drżące
Z okrutnym serca bólem poglądać musiały,
W drobne kęsy o twarde roztrącano skały.
Pełno krwie, pełno wszędy konających stęku.
Godna robota (wierę) chrześcijańskich ręku!
Nakoniec się w posoce uszargawszy po pas,
Zostawują trupy psom i krukom na opas,
Zrabują, co tylko jest, i pełni korzyści
Wracają, jakby Turka znieśli; chłopi czyści!
Rzecz tak haniebną skoro Lubomirski słyszy,
Wszytkim milczeć rozkaże i chce to mieć w ciszy;
Niechaj Chodkiewicz sprawy tak szkaradéj nie wie,
Gdyżby na miejscu umarł bez wątpienia, w gniewie;
Kolerze był podległy starzec ten z natury;
Pewnieby do jednego kazał wiesić ciury.
Tak mówił Lubomirski i sam nie bez gniewu,
Każe z nich kilkunastu wnet przysądzić drzewu,
Przy licu na gorąeym porwanych terminie;
Aleć nie wyrównała ona kara winie;
Aż sam Bóg, sprawiedliwy w krótkim czasie sędzi,
Słuszną plagą krzywdę swą, owych krew opędzi.
Sroższym być podczaszemu sędzim należało,
Żeby po nim dekretu już nie poprawiało,
W tak jawnéj krzywdzie, niebo; najmniejby nie zgrzeszył
Największą surowością; ale się pośpieszył
K’woli Chodkiewiczowi, żeby go nie ranił
W serce, prędko i cicho tak srogi grzech zganił.
O jednę w Rzymie głowę czterysta głów lęgło,

Żeby tylko zabójcę w tym rzędzie dosięgło,
Kiedy się wszyscy przeli; bo wielkie przykłady,
Bez niesprawiedliwości nie bywają rady,
Nic to pomście za taki eksces nie przeszkadza
Do słuszności, choć tam co krzywdy się zawadza,.
Osman też, skoro kilka dni minie téj burzy,
Znowu się na umyśle miesza, znowu żurzy,
Wracając do pierwszego serce swe uporu,
Chce Kozaków koniecznie wykurzyć z taboru;
A widząc, że ci mocno dzierżą swe osiedle,
Każe z góry obozu część ruszyć i wedle.
Kozackich wałów ciągnąć na płaskie równiny.
Lecz nalazł bies sąsiady, trafił przenosiny;
Bo Zaporowce dobrze znając tych rycerzów,
Tylko sobie na szańcach podniosą kołnierzów,
I w tę stronę nośniejszych przetoczywszy działek,
Ochotnie grać pomogą dla zabawy gałek;
Albo czem sąsiadowi sąsiad zwykł wygadzać,
Dadzą ognia, i poń się nie trzeba przechadzać.
Lecz nie tu jeszcze stanął, czegoś głębiéj siąga
Osman głową, gdzieindziéj wszytkie myśli sprząga,
Żeby nas choć przez nogę, gdy nie może jawnie,
Pokonał, o tém radzi z swojemi ustawnie.
Więc opryszków podolskich kilkunastu złotem
Przekupi, i przysięże, że więcéj da potem,
Żeby mogli założyć ognie w nasze sterty.
Nie cesarskie zaprawdę tak szpetne oferty!
Prawda, żeśmy się Rusi nie strzegli łakoméj,
W obozie też pełno sian, pełno było słomy,
Mógłby czego narobić ten, co mieszki rzeże;
Nigdy szwanku nie uzna, kogo sam Bóg strzeże:
Bo jeden z tych najmitów, z Rzepnice wsi rodem,
Wpadł Kozakom w garść, kiedy przed słońca zachodem
Skradał się do obozu; siarczane też knoty
Wydały niecnotliwe myśli i roboty.
Potem widząc, że pójdzie na gorętsze pytki,
Że mu pewnie popsują na obuchty łydki,
Cisnął złoto i wszytkich towarzyszów wydał.
Których się Osman na to najmować nie wstydał,
Przyznał się do wszytkiego, co im dał we złocie,
Co im więcéj po takiéj obiecał robocie.
Odtąd pod garłem w obóz zabroniono Rusi,
I siła ich niewinnie ginęło; bo musi

Cokolwiek się przymieszać niesprawiedliwości,
Gdzie, jakom rzekł, o przykład wielkiéj idzie złości.
Więc otrąbią surowo, żeby razem z hasły
Wszytkie ognie w obozach i w bazarach gasły.
Wielkiego Osman żalu i sromoty zażył.
Tedy monarcha świata kraść się już odważył!
On, co się obiecował zaplwać i zaciskać,
Co gorsza, gdy nic nie mógł i tą drogą zyskać,
Że słabe ma żelazo, ogniem jako pczoły,
Lecz kradzionym wojować chce nieprzyjacioły;
Jeszcze patrzał pryncypał na swoje najmity,
Gdy po palach wisieli, jakby rzekli: i ty
Godzieneś z nami pala, szubieńce i knotu;
Bo ich dobrze widzieć mógł poganin z namiotu.
Kiedy się naszy takim mieszają rozterkiem,
Weweli, co był dawno przyjechał z Szemberkiem,
Tęskni w zamku chocimskim, a skoro postrzeże,
Widząc z wysokiéj, co się w polu działo, wieże,
Że Polacy jak żywo o pokój nie proszą,
Że Turków na każdy dzień biją, wodzą, płoszą,
Śle często do hetmana, żeby mógł z odpisem
Do wezyra odjechać; ale umiał z lisem
Chodkiewicz; więc skoro czas upatrzy po temu,
Każe z zamku przed sobą stanąć Wewelemu.
„Kiedyć się — rzecze — bracie, przykrzą mury nasze,
Wolno i dziś w boży czas pod swoje szalasze!
Do wezyra nie piszę, w ustawicznéj wrzawie,
I czas mi trudny nie da, i nie masz co prawie;
Ustnie mu zdrowia życzę, a jeśli chce szczerze,
Jako powiadasz, z nami zawierać przymierze,
Nie gardzimy; w oboje gotowiśmy razem:
Lub piórem wojnę kończyć, lub ostrem żelazem“.
„I ode mnie się pokłoń, Lubomirski przyda,
Niech z nami jawnie idzie, niech nie grzebie żyda;
Raz pokojem, a drugi obsyła nas mieczem;
My jako pokojowi, tak wojnie nie przeczem.
Niech nie skacze jak sroka od strzechy do drzewka,
Nie poszła ta ślepemu Husejmowi siewka,
Co nam łzami cesarskie myć kazał napiętki,
Żebyśmy mieć do domów powrót mogli prędki.
Jeszcze haracz postąpić; a toż on je ziemię,
A my jak psów bijemy bisurmańskie plemię.
Jeśliż wystać, a targiem chce z nas co wziąć potem?

Niechaj głowy daremnym nie trudzi kłopotem.
Rychléj mu włosy spadną z opleśniałéj brody,
Niż go takie potkają na tem miejscu gody.
Szczodry krwią, lecz nie swoją, radby cudzą łapą
Grzebł kasztany z popiołu, malowaną kapą
Grzbiet odziawszy; gdy drugich łupią, woli czekać,
Patrząc przez perspektywę, jeśli już uciekać.
Ale tak, jeśli nie tchórz, tu na blizkićm błoniu,
Jeśli chce pieszo, jeśli czekam go na koniu,
Na ostrą-li kopią, na pałasz-li goły?
Przy nim brak; wszak z rycerskiéj wyzwolony szkoły!
Z tem odjechał Weweli, a Mars jako znowu
Przypada do stalnego na ciało okowu.
Nacoż darmo czas trawić, i żołnierz zalega
Pole i stradna jesień o zimie przestrzega.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Potocki.