Róża bez kolców/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.
LIST Z ANGLII.

„Gdy się twa dusza jak dolina położy,
W tenczas po niej jak rzeka popłynie duch Boży“.
Mickiewicz. Myśli i zdania.

Panna Katarzyna szła tak szybkim i energicznym krokiem, że Marysia nadążyć za nią nie mogła. Dziewczątko przyzwyczajone było do tego, że babunia chodzi powoli, że omija starannie większe kamienie, i rada korzysta ze ścieżek wydeptanych w trawie; to też dziś nadziwić się nie mogła, co się babuni stało i czemu się tak spieszy, i objawiała głośno swoje zdziwienie; ale panna Katarzyna wbrew zwyczajowi nie, zwracała uwagi na słowa wnuczki. Szła prosto przed siebie przez błota i kamienie, przez kretowiska w które zapadały jej nogi — ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń i z wypiekami na twarzy, wyprostowana i bez śladów zwykłego przygarbienia, więc wyższa niż zazwyczaj i groźna jakaś, a wspaniała. Nie wiedziała napewno dokąd udał się Anglik po rozmowie z Henrykiem, ale przeczucie wiodło ją w stronę kościoła.
Nowy kościół w Zakopanem był wtedy dopiero pod dach wzniesiony, a nabożeństwa odprawiały się w starym, drewnianym kościołku wystarczającym w zimie dla pobożnych parafian, ale zaszczupłym w lecie, gdy tłum gości napłynął do Zakopanego. To też dla księcia kardynała Dunajewskiego, przed dwoma dniami przybyłego tu, urządzono na cmentarzu kościelnym ołtarz polowy, żeby nabożeństwo mogło być widziane przez rzesze, które na wieść o tem, tłumnie z górskich wiosek przybywały. Kościół od drogi oddzielony parkanem z desek, nie miał ogrodzenia w głębi cmentarza od strony parowu, gdzie grunt obniżał się coraz więcej tarasami. Po drugiej stronie tego parowu widniały łagodne płaskowzgórza Gubałówki, wznoszące się niespełna tysiąc stóp nad wsią, mniej dzikie, niż amfiteatr gór od północy okrążających Zakopane, i łagodnym rysunkiem przypominające więcej charakter Alp włoskich. Płaskowzgórza te pokryte lasami, pastwiskami, polami uprawnemi w pasy lub szachownice, urozmaicone tu i owdzie kępami drzew, płynącym z góry strumieniem i chatami z rzadka porozrzucanemi w opłotkach, były prawdziwą rozkoszą dla oczu spragnionych łagodniejszych widoków. Na samym szczycie Gubałówki, w punkcie środkowym stoi wyniosły, żelazny krzyż, postawiony przez Chałubińskiego, podczas pierwszej jego bytności w Zakopanem, w r. 1873. Miejsce na którem stoi kościołek, oddziela od wzgórza wiodącego na Gubałówkę, rzeczka w dole płynąca, nazwana Cichą wodą. Ludzie przebywali ją po bardzo wązkim mostku z poręczą, lub po kładkach bez poręczy. Mostek był tuż za plebanią, a ścieżka wiodąca na Gubałówkę, widniała z daleka, niby biała wstążka.
Ołtarz przybrany młodemi smerekami i wieńcami z jedliny, ozdobiony czerwonym owocem jarzębiny, malowniczo wyglądał, ze wszech stron odsłonięty, kąpiący się w powietrzu i słońcu, na tle malowniczych wzgórz Gubałówki. Wczoraj tu na tem miejscu, biało było jakby od śniegu, od cuh góralskich i rańtuchów góralek, a fale głów ludzkich chyliły się raz po raz, jak kłosy przed wiatrem. Dziś wieńce nieco przywiędły, ale nie straciły zieloności, trawa na cmentarzu zasłana była jedliną, między którą dużo leżało porzuconych kwiatów — a z tej smereczyny, z tych liści, z tych kwiatów, unosiła się w powietrzu balsamiczna woń żywicy, Lawendy, Mięty i wonnych kwiatów halnych. W ołtarzu był obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, zwrócony twarzą do Giewontu; na białym obrusie stał krzyż, a obok niego dwa cynowe świeczniki.
Takich obrazów pewnie nie widuje się w Anglii: Babunia Kasia przystanęła na chwilę przy dzwonnicy, jakby dla złapania tchu i przestąpiła wrota ogrodzenia.
— Ach, co tu ślicznych goryczek leży i dzwonków, astrów i storczyków! — zawołała Marysia. — Babuniu, ja sobie tych kwiatów trochę nazbieram, to potem w domu włożę je do wody i odżyją, czy dobrze?
— Idź — rzekła panna Katarzyna z roztargnieniem.
Dziewczynka pobiegła i schylając się co krok, jęła zbierać leżące kwiaty, a potem pociągnęły ją kwiaty żywe pod parkanem rosnące i utonęła wśród krzaków Dziewanny, Bylicy górskiej i paproci. W białej, w niebieskie paski sukience, wyglądała sama jak kwiatek wśród zieleni.
Ołtarz był cały w słońcu, a posrebrzany krucyfiks stojący na nim, kąpał się w jego blaskach. Panna Katarzyna stanęła we wrotach patrząc na ten obraz i zobaczyła po chwili, że na trawę przed ołtarzem padł długi cień i zarysowała się sylwetka mężczyzny. Serce gwałtownie zakołatało w jej piersiach: z profilu, z kształtu ostro ściętych ramion odgadła, a raczej przeczuła, czyja to była sylwetka. Cień przesunął się dalej i rozpłynął w świetle, a przed polowym ołtarzem stanął mężczyzna wysokiego wzrostu, w szarym płaszczu z surowego jedwabiu i kapeluszu Panama z dużem rondem. Twarzy jego nie było widać, bo stał odwrócony plecami do wrót, tylko z boków wyglądał rudawy zarost, napół zmięszany ze srebrem. Mężczyzna odkrył głowę i stanął przed obrazem Matki Zbawiciela.
Marysia z pękiem kwiatów w dłoni przybiegła do panny Katarzyny, i pokazując paluszkiem na nieznajomego, wyszeptała:
— Babuniu, to ten stary pan co mnie przyniósł na ręku do domu, kiedy był wicher halny: wie babunia, ten co ratował moje króliki!
— Cicho, dziecko, cicho — szepnęła, kładąc palec na ustach — odejdź stąd! zostaw mnie samą.
Dziewczynka spojrzała zdziwionemi oczyma na babkę i na nieznajomego, i posłusznie odeszła w przeciwną stronę, gdzie w cieniu i chłodzie daleko przyjemniej było zbierać kwiatki. Panna Katarzyna okrążyła kościół, a przesuwając się jak duch pod jego ścianami, cicho i bez szelestu, stanęła przy ołtarzu w świetle słońca.
Mężczyzna podniósł głowę i cofnął się w tył gwałtownie, przed tem niespodzianem zjawiskiem, a w rozszerzonych jego źrenicach odmalował się przestrach.
— Aa, poznałeś mnie jednak panie baronecie? — odezwała się, wymawiając zwolna i dobitnie każdy wyraz. — Po trzydziestu pięciu latach rozłąki, poznałeś, choć zostawiłeś w domu młode, jasnowłose dziewczątko, a widzisz teraz przed sobą starą, posiwiałą kobietę!... Trudno jednak pozbyć się zupełnie pamięci, nieprawdaż? I ty jesteś innym, niż byłeś wtedy, gdy z tak okrutną obojętnością uszedłeś potajemnie z rodzicielskiego domu! Niema w tobie ani odrobiny podobieństwa do mego starszego brata: Anglikiem jesteś od stóp do głów, a jednak poznałam cię i poznałabym między tysiącem, choćbyś stokroć odmienił swą postać, po braku serca i egoizmie! Wszystko poświęciłeś dla siebie: kraj, rodzinę, nawet honor!
— Dosyć! na miłość Boską!... — wyszeptał.
— Do jakiego Boga się odwołujesz, ty, coś własnego zapomniał? Nie mogę cię nienawidzieć, boś ocalił życie moich dzieci: nie mogę cię przekląć, bo jedna krew w nas płynie, ale mogę cię prosić: Edwardzie, jeżeli pamięć przeszłości niezupełnie wygasła w twojem sercu, jeżeli masz choć odrobinę jeszcze sumienia i litości, błagam cię, oddal się stąd! Szukasz róży bez kolców? Idź po nią gdzieindziej, u nas wszystko ma kolce: kwiaty i owoce i chleb, wszystko! słyszysz? Tym chlebem ościstym nie chciałeś się dławić i dla tego nas opuściłeś, a matka nie przeżyła twej ucieczki!
Baronet jęknął.
— Nie dość, że sam uszedłeś, ale chcesz jeszcze teraz uprowadzić dziecko! Gdzież jest kres twego zbrodniczego egoizmu? Ostrzegały mnie przeczucia, ale im nie wierzyłam, a gdy maleńka opowiedziała mi o swej przygodzie podczas wichru halnego, myślałam, to jest... miałam nadzieję, że cię odzyskamy... i szalona radość chwilami powstawała w mojem sercu...
Tu łzy puściły się jej z oczu.
— Inaczej byłabym zabroniła Henrykowi iść z tobą, a nawet kazałabym mu zdaleka omijać twoje ślady, bo one są przeklęte... Przekupić go chcesz, żeby się nas wyrzekł, obiecujesz mu bogactwa... Trądem zarażasz duszę dziecka, kusicielu!
— Dosyć — przerwał, podnosząc głowę — dosyć, przez litość! Pozwól mi przemówić. Obwiniaj mnie o co chcesz, nazwij nawet zbrodniarzem, będę milczał. Ale nie mów żem ci chciał zabrać dziecko, bo jesteś w błędzie! Serce Henryka, to czyste złoto, a ja się tylko chciałem przekonać, czy próbę ognia wytrzyma. Chciałbym go mieć, to prawda, ale drżałem z obawy, żeby mi nie uległ, bo choć sam jestem wielkim grzesznikiem, miłuję dobro i mam cześć dla cnoty. On wytrzymał: wychowałaś go dobrze. Silny, dzielny charakter! Szkoda żeś nie słyszała naszej rozmowy, nie byłabyś w tej chwili tak okrutną!
— Dzięki Ci Boże! — szepnęła panna Katarzyna.
— Dziecko to nieświadomie mówiło mi prawdy nie mniej gorzkie od tych, które ty mówisz w tej chwili. Ale wiedz, że ani ty, ani on, ani rodzice nasi, gdyby żyli, nie mogliby sądzić mnie surowiej, niż ja sam siebie sądzę! Nie myślę się wcale uniewinniać: Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina! — mówił, uderzając się w piersi. — Byłem pyszny, byłem samolubny, i... słaby. Ojciec chciał żebym umiłował ubóstwo, żebym tak jak on jadł chleb czarny, a mnie ten chleb stał się wstrętnym i zląkłem się walki z nędzą, a przytem... dusił mnie brak powietrza!
— Nieszczęśliwy! Odpowie za ciebie przed Bogiem przyjaciel twój, Dowmund. To był twój zły duch!
— Nie potępiaj go — rzekł smutnie Warburton — ja to raczej byłem jego złym duchem. On umarł wkrótce na nostalgię, a ja byłem od niego silniejszy: Powiedziałem sobie, że muszę zostać bogatym i postawiłem na swojem. Pracowałem bez wytchnienia, czyniłem wysiłki niemal nadludzkie, i powiodło mi się, a gdym zaślubił córkę angielskiego magnata, który nie miał męzkiego potomka, ten mnie adoptował i wraz z nazwiskiem przelał na mnie swoje dochody i tytuły. Lecz z chwilą gdy zrzuciłem starą skórę, zaczęły się wyrzuty sumienia. Czasem, gdy ptaki wędrowne przynosiły wieści z dalekiego kraju i odzywały się znajomym mi klekotem, serce mi uderzało żywiej, a w duszy budziły się jakieś niepokoje, jakieś tęsknoty i pragnienia, które wołały głosem bez słów: wróć! wróć!
Odetchnął.
— Alem je siłą woli uciszył, a potem stłumiła je radość z narodzin syna, którego kochałem nad życie, a bieżąca chwila niosąca z sobą tysiączne sprawy i interesa, pochłonęła mnie całego i zatarła do reszty wspomnienia przeszłości. I byłem poniekąd rad, że się tak stało. Zdwoiłem energię i działalność, bo miałem cel w życiu: budowałem przyszłość świetną dla syna. Szczęście tłoczyło się do mego domu drzwiami i oknami, a wszystkiemi strumieniami płynęło obficie złoto, i sypały się na mnie zaszczyty, chociaż nie wyciągałem po nie ręki. Ale syn mój umarł nagle, i zachwiał mi się grunt pod nogami.
— Bóg nie błogosławi takim, którzy poczynają bez Boga — rzekła panna Katarzyna — a najpiękniejsze kwiaty schną i więdną w ich rękach.
— Szukałem w pracy lekarstwa i ukojenia; ale go nie znalazłem: szukałem go w brataniu się z cierpiącymi, ocierałem łzy ludzkie i sypałem złoto na wszystkie strony, ale to nawet nie dało mi zapomnienia. Byłem szanowany, podziwiany, nazywano mnie „człowiekiem żelaznym“ i wielbiono moją siłę woli, a nie wiedziano, że rdza trawi żelazo... Osierocony i samotny, z sercem wystygłem i skurczonem z bólu, nie miałem się gdzie ogrzać!
— Biedny! — szepnęła.
— Lata całe borykałem się z tym bólem i przebiegłem wszystkie niemal kraje świata, nie odpoczywając nigdzie długo, bo wszędzie było mi źle... i jak „Żyd wieczny tułacz“, słyszałem ciągle głos wewnętrzny, wołający: idź dalej, idź dalej! Wreszcie instynkt jakiś poszepnął mi podróż w Tatry, o których wiele mówiono i pisano w Anglii, i gdzie też miałem nadzieję znaleźć roślinę, której nie znalazłem w Alpach, ani w Pyrenejach. Teraz widzę, że był to tylko pozór, żeby się zbliżyć do was, pozór w który sam mocno wierzyłem. Zdawało mi się, że mogę się na to odważyć, i że dawny człowiek zupełnie już umarł we mnie... Gdy mnie powietrze rodzinne owiało, zimny byłem i czułem się prawie dumny z tego, że mam serce z granitu, bo tacy jak ja nie zawracają z raz obranej drogi. Alem przeliczył swoje siły. Pierwszego zaraz wieczora spotkałem w chacie góralskiej obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej, taki sam jak ten, przed którym matka nasza uczyła nas pacierza, a widok ten piorunujące sprawił na mnie wrażenie. Lodowa powłoka poczęła się odtąd rysować. Z każdym dniem przybywało więcej tych rysów, a od chwili gdy zobaczyłem w dolinie Kościeliskiej modlącego się Henryka, przeszłość chodzi ciągle za mną jak żywa, snuje obrazy dni dawno minionych, umarłych wskrzesza, i sen z powiek odgania! Jakby na urągowisko, słyszę pieśni ptaków wędrownych, które przylatywały do mnie za morze, a na które dawniej bywałem głuchy... Uczepiły się mnie i wszystkie szarpią mi serce, wołając chórem: Wróć, wróć, wróć! A serce moje tłucze się w piersiach jak ptak, o pręty klatki, i lecieć chce do nich, a z niemi razem wysoko, do słońca, i bije rozpacznie skrzydłami... Aż oto w takiej chwili, ty stajesz przedemną z twarzą mej matki i masz dla mnie same słowa potępienia, gdy ja przebaczenia łaknę, gdy ogrzać się pragnę przy was... bogaty nędzarz! Nie jestem już ten sam, com tu przybył: ognisko przy którem grzałem się dotąd, stało mi się obce, a widzę z twoich słów, że i przy mojem rodzinnem niema już dla mnie miejsca. Utraciłem prawo do niego!
— A więc wróć! wróć! — zawołała, wyciągając do niego obie ręce — zapomnijmy o latach rozłąki, wszakże sam chcesz tego!
Baronet zdławionym głosem zawołał:
— Chcę głodu, chłodu i trudu w pocie czoła, chcę jeść wasz chleb ościsty i złożyć kości na waszym cmentarzu. Chcę tego, chcę! Tęsknota mnie zabija!
Upadł na kolana i pochylił głowę tak nisko, że aż czoło oparło się na trawie, a ręce obie wyciągnęły się, jakby chciały ogarnąć uściskiem tę ziemię, której się wyrzekł niegdyś, a do której teraz pragnął się przytulić, i łkanie gwałtowne wstrząsało calem jego ciałem. Gość dawno niewidziany, łzy, obfitym polały się strumieniem i niewstrzymane płynęły, niosąc ulgę stwardniałemu od zgryzoty sercu. Stwardniałość ta tajała, miękła, a z nią razem zmniejszał się ciężar gniotący tę niepospolitą, ale zbłąkaną duszę.
Panna Katarzyna patrzyła na siwą głowę dumnego magnata, tarzającą się w pyle, a serce jej kochające wezbrało wielką dla niego litością. Cała jej dawna miłość odżyła dla tego brata, który oskarżywszy się z win popełnionych, kajał się teraz przed Bogiem i przed nią. Był jej w tej chwili tak drogim, jak niegdyś.
— Edziu — przemówiła, klękając przy nim. — Bogu niech będą dzięki, żeśmy cię odzyskali. Wstań i pociesz się. Matka ci przebaczyła przed śmiercią, a Marcin ciagle miał nadzieję, że powrócisz. Miejsca twojego przy ognisku rodzinnem nie zajął nikt... Czeka cię ono. Pójdź zasiąść przy niem!
A gdy Warburton wstał i usiadł na kamieniu pod ścianą kościoła, objęła rękami jego głowę i przytuliła do piersi, płacząc z radości, a on szeptał:
— Byłem martwy, a teraz żyję: mogę płakać!...
Marysia trzymając oburącz pęk kwiatów, zapędziła się do babuni, i stanęła niepewna czy iść dalej, czy się cofnąć, ale sir Edward skinął na nią.
— Jak się masz maleńka? — rzekł, wyciągając do niej rękę — czy poznałaś mnie?
— A jakże, pan przecie ratował moje króliki.
— Jestem twoim dziaduniem — powiedział, gładząc jej włosy z czułością. — Czy będziesz mnie kochała?
— O, będę — odrzekła, i gdy ją wziął na kolana, objęła go za szyję, jak niegdyś podczas wichru halnego, i dotknęła delikatnie ustami jego policzków.
Zamyśliła się ona bardzo nad tem co się zdarzyło, ale nie pytała o nic — i gdy ją posadził na ziemi, wróciła do poprzedniego zajęcia, odgadując przeczuciem serca, że ten nowy dziadunio i babunia Kasia, mają sobie wiele do powiedzenia.
A brat i siostra siedząc przy sobie, przytuleni jedno do drugiego, jak niegdyś w Miratyczach, nad jeziorem, ręka w rękę, gdy on był dorosłym prawie chłopcem a ona trzynastoletniem dziewczątkiem, jęli opowiadać sobie wzajemnie dzieje tych długich lat rozłąki, i łzy płynęły z oczu obojga. Tak byli zatopieni w rozmowie, że nie słyszeli iż ktoś w pobliżu wymówił kilkakrotnie imię sir Edwarda.
W bramie cmentarnej ukazali się Henryk, Witold i Jakób. Chłopiec ujrzawszy babunię Kasię siedzącą obok baroneta i trzymającą jego rękę w obu dłoniach, stanął jak wryty.
— Heniu! — zawołała Marysia, biegnąc ku niemu — ten stary pan co mnie i moje króliki przyniósł na ręku, wtenczas kiedy był wicher halny, to nasz dziadunio!
Chłopiec patrzał nie wierząc własnym oczom, ale w wyrazie twarzy babki wyczytał, że siostrzyczka mówiła prawdę.
— O, sir! — zawołał, rzucając mu się na szyję — czy to być może? Jesteś więc tym, którego u nas zawsze wyglądano? Mogę więc kochać cię swobodnie?
— Mów po polsku, chłopcze — odrzekł, przyciskając Henryka do piersi — bo jak widzisz, jestem naprawdę twoim dziadkiem! Nie chciałeś ze mną jechać do Anglii, więc ja zdecydowałem się pojechać do Miratycz.
— O, co za szczęście — szeptał chłopiec, całując jego ręce — co za szczęście! Panie Jakobie, panie Witoldzie, chodźcie tu, chodźcie! Wielka nowina: mam dziadka!
— Ja się tego dawno domyślałem — odezwał się Jakób, ściskając rękę Warburtona.
— I ja także — dodał Witold. — Ale sir, Walter z Dawidem szukają pana wszędzie.
— Czyżby się co stało mej synowej? — zapytał zaniepokojony, i podniósł się.
— Nie sądzę — odrzekł Witold — tylko podobno wnuk pański znalazł w Strążyskach różę bez kolców.
Dawid blady, wzruszony, zmięszany obecnością tylu osób, których nie spodziewał się znaleść tu razem, zbliżył się do dziadka i oddając mu gałązkę otrzymaną od Henryka, przemówił głosem drżącym:
— Sir, oto jest Rosa alpina, ale nie ja ją znalazłem, tylko ten mały Polak —dodał, wskazując na swego rywala. Ja mu pozazdrościłem tej zdobyczy, ja go skrzywdziłem niegodnem posądzeniem i on mi ją ustąpił... Okazał się wspaniałomyślnym i szlachetnym, bo obraziłem go ciężko po dwakroć, a on ani razu nie poskarżył się przed tobą. A dziś, gdyby nie on, umarłbym może, bo zabił żmiję jadowitą skradającą się do mnie, podczas gdy ja spałem, i nie powiedział mi nawet o tem!
— Brawo Henryku — zawołał sir Edward — jestem z ciebie dumny, mój chłopcze! A i ty Dawidzie lepszym jesteś niż myślałem, skoroś się zdobył na odwagę powiedzenia prawdy, skoroś się przyznał publicznie do błędu! Cieszy mnie to, bo widzę że grunt jest w tobie prawy.
Dawid, który ciężką z sobą przedtem stoczył walkę, postanowił być uczciwym do końca i wyciągając rękę do Henryka, rzekł:
— Przebacz mi, jeżeli możesz i pozwól się kochać, bo nie śmiem cię prosić żebyś mnie także... pokochał choć trochę.
Henryk ujęty szczerością tych słów, wyciągnął do niego ramiona i obaj chłopcy uściskali się serdecznie.
— Jest ważna wiadomość, sir — odezwał się Walter, usuwając nieco Davego i wskazując na niemłodego człowieka w podróżnem ubraniu. — Oto pan Chwoyko, Słowak, ogrodnik z Osieka. Przybył dziś z Węgier. Spotkał się on z doktorem Strandem nad jeziorem Szczyrbskiem, gdzie tamten zapuszczał ołowiankę.
— A więc Strand jest na węgierskiej stronie? — zapytał z ożywieniem Warburton.
— Tak. Otóż profesor pamiętający ciągle, że sir Edward pragnie posiadać różę bez kolców, dowiedział się że pan Chwoyko jedzie do Zakopanego, i wymógł na nim słowo, że natychmiast po przybyciu przedstawi się waszej Miłości, ma bowiem ważną wiadomość do zakomunikowania. Pan Chwoyko hoduje róże błękitne.
— Co! — zawołał zdumiony Warburton — róże, których tajemnicę hodowli znali tylko Maurowie hiszpańscy i o których pisał d’Orbessan, że je widział na własne oczy, choć nikt mu nie wierzył? To niepodobna!
— Tak wasza Miłości — rzekł, kłaniając się nizko przybyły — posiadam te róże i żadnych tajemniczych środków nie używam do ich otrzymania. Sprowadziłem je z Serbii, gdzie rosną na bagnach i trzęsawiskach. Róże te silnej budowy, są bezbronne. Na ich łodydze pojawiają się z początku małe, czerwone kolce, ale te odpadają później: kolor listków jest fijołkowy.
Warburton popatrzył przez chwilę na mówiącego, a potem powiódł wzrokiem po otaczających i rzekł:
— Moi panowie, to czego szukałem, przyszło za późno; nie pragnę już róży bez kolców! Zgrzeszyłem ubiegając się za nią całe życie... Chrystus wieńczony był koroną z cierni... Odtąd będę hodował tylko róże z kolcami.
Słowa te, jakich nikt nie spodziewał się usłyszeć, zdumiały słuchaczy. Nikt nie pojmował co to znaczy.
Sir Edward smutnie się uśmiechnął.
— Jestem przytomny — odrzekł — a to co mówię, jest owocem dojrzałego namysłu. Niemniej okaz Rosa alpina znaleziony przez Henryka, zostawiam sobie na pamiątkę, bo dzięki „róży bez kolców“, której szukałem w tych górach, kwiaty nadziei kwitną na nowo w mojem sercu!
— Gdzie jest Jego Miłość? — wołał zdaleka Jerry, biegnąc zadyszany i przepychając się przez wszystkich, otaczających baroneta. — Kuryer z Londynu przywiózł list do Waszej Lordowskiej mości!
— Co to znaczy? — zapytał Warburton, spojrzawszy na grooma z brwią ściągniętą i wziął list z jego ręki. — Jak on mnie nazwał..! — i rzuciwszy okiem na pismo, szepnął: — Od lorda kanclerza.
Koperta była duża, a na niej śmiałym, zamaszystym charakterem, adres następujący:
„Do Jego Lordowskiej Mości Baroneta Edwarda Warburtona, pana na Rochdale.“
Płomień przebiegł po twarzy sir Edwarda. Złamał pieczęć, otworzył kopertę i czytał:
„Kochany Lordzie. Jej Królewska Mość, Najjaśniejsza Królowa Wielkiej Brytanii i Cesarzowa Indyi, w nagrodę za szczególne usługi wyświadczone Królewskiej Rodzinie, oraz za obywatelską pracę nad polepszeniem bytu robotników w Twych posiadłościach i zakładach fabrycznych, tytuł Lorda Panu nadała i zrobiła Cię dożywotnim członkiem Izby Lordów. Pozwól żebym Ci tego pierwszy powinszował i zarazem uczynił zapytanie, czy nie zechciałbyś przyjąć teki ministra handlu? Brakuje nam tu Ciebie bardzo, kochany Lordzie; mamy różne kłopoty, a Ty nie troszczysz się o nas i siedzisz bez końca w jakiejś górskiej wiosce! Potrzebujemy bardzo rad Twoich co do nowego bilu, jaki ma być uchwalony i wyglądamy Twego powrotu.
Życzliwy przyjaciel,
Salisbury.“
Skończywszy czytanie, Warburton stał zadumany z listem w ręku i tłum go myśli otoczył. Był u szczytu powodzenia: majątek, sława, władza, garnęły się do niego. Trzeba tylko jednego jego słowa, a wielkie państwo odczuje siłę jego ręki! Niegdyś na losy ludów wpływała żądza podbojów; dziś przeważnie wpływają czynniki handlowe i ekonomiczne, bo one stanowią kwestyę ich bytu — a interesa jednego narodu, oddziaływają jak drgania świetlne, na sprawy innych, w dalekim promieniu. One są gruntem na którym rodzą się gromy wojen i gałązki oliwne pokoju. Jeśli stanie u steru rządu, miliony ludów na obu półkulach, poczują wpływ jego na sobie. Znał słabe i silne strony lwa wielkobrytańskiego, i w oka mgnieniu, w genialnym umyśle tego człowieka zarysował się plan potężny, mający na celu wzmożenie potęgi ekonomicznej Wielkiej Brytanii. Cła protekcyjne, zdobycie nowych dróg wywozu, i cały szereg pomysłów, jeden od drugiego śmielszych, świetniejszych, przesunął się przed oczyma jego duszy.
— Kiedyż wracamy do Anglii, milordzie? — zapytał Walter, zgadujący kierunek myśli Warburtona, z wyrazu jego twarzy.
Lord ocknął się jak ze snu zbudzony.
— Nigdy, Walterze — odrzekł stanowczo: — Anglia nie zobaczy mnie więcej.
— Jeżeli pan wracasz do swoich to i ja z panem, milordzie, bo i mnie ciągnie rodzinny kraj mego ojca — rzekł młodzieniec.
— Nie, Walterze, nie teraz jeszcze: ty musisz mnie w Anglii zastąpić. Będziesz towarzyszył lady Chester do Rochdale, i pomożesz jej w wychowaniu Dawida, aby nauczył się rozumnie używać majątku, jaki mu zostawię. Dopiero gdy on dojdzie do pełnoletności, powrócisz jeżeli zechcesz, a ja powitam cię z radością, jeżeli żyć jeszcze będę. Zrobię cię teraz moim pełnomocnikiem z nieograniczonem prawem zarządzania, w sposób, jaki uznasz za dobry. Trud to nie mały, obowiązki ciężkie i rozległe, ale wiem że to zrobisz dla mnie, bo znam twe przywiązanie! I ja też mam coś dla ciebie. Wiem, że pokochałeś Fanny, i że ona ci sprzyja. Żeń się więc, oddaję ci ją za żonę!
Nikt z obecnych nie był przygotowanym na to co usłyszeli; lord Warburton szybko powziął postanowienie i nie tracąc czasu zaraz je w czyn wprowadzał. Gdy on umilkł, zagłębiwszy swoim zwyczajem palce w skręty brody, nikt się nie odzywał. Wśród ciszy słychać było tylko z daleka dzwonki krów, a z bliska dźwięk gęślików i piosenkę:

„Z orawskiego zamku[1] chłopcy spozierają,
Czy się pod Tatry buczki[2] rozwijają“.

Lord Edward powrócił z rodziną do Miratycz i zasiadł na dawnem miejscu przy stole, gdzie lata całe, puste nakrycie czekało na niego. Pan Marcin tryumfował, a stara Urszula witała ze łzami radości tego, którego pragnęła jeszcze ujrzeć przed śmiercią. Swój olbrzymi majątek podzielił na trzy części. Zamek Rochdale wraz z ziemią i przyległościami, zostawił dla Dawida; kopalnie i fabryki darował pracującym w nich robotnikom, a kapitały zachował dla siebie i użył na podniesienie gospodarstwa i rozwój jego w Miratyczach, oraz na kształcenie dzieci. Walterowi darował domy w Londynie, a Fanny hojnie wyposażył. Odkąd zamieszkał na wsi i przestał nazywać się Warburtonem na Rochdale, czuł się zupełnie szczęśliwym — jedna tylko myśl zasępiała mu czoło, jeden jeszcze węzeł wiązał go z Anglią: grób Ryszarda. Chciał jego ciało sprowadzić do Miratycz i pochować na skromnym wiejskim cmentarzu obok swych rodziców, ale porzucił tę myśl, bo Ryszard zrodzony z matki Angielki, i nie znający rodzinnej mowy ojca, był Anglikiem, i ziemia Miratycz byłaby dla niego obcą.
Sabała umarł w r. 1894 dnia 8 Grudnia dożywszy lat 83, i spoczął na cmentarzu obok doktora Chałubińskiego i księdza Stolarczyka. Pogrzeb miał wspaniały: trumna jego poszła do ziemi spowinięta w dywan wyszyty rękami pań zakopańskich, w parzenice i gwiazdy zbójnickie. Maska zdjęta zaraz po śmierci, zachowała jego piękne, oryginalne rysy, które już tylokrotnie utrwalano na płótnie i w marmurze. Doktór Matlakowski umarł w roku 1895 na wsi, w Zbijewie, zostawiwszy po sobie dzieło, p. t. Zdobienie i sprzęt ludowy na Podhalu“, którem zbudował prawdziwy pomnik sztuce góralskiej i zachował ją na wieki od zatraty.
Zakopane, od czasu gdy sir Edward Warburton szukał w Tatrach róży bez kolców, bardzo się rozwinęło. Coraz mniej widzi się brzydkich szablonowych domków, bo mieszkający tam stale Stanisław Witkiewicz, pracuje nad tem, aby nowo wznoszone, zachowywały prawdziwy styl podhalański. Niektóre, będące połączeniem różnych motywów tego oryginalnego budownictwa, są tak piękne, że im się dziwują cudzoziemcy, i z czasem styl ten znajdzie właściwe sobie stanowisko między stylami europejskiemi, nie niższe od szwajcarskiego a może nawet wyższe. W Danii i w Szwajcaryi saskiej, oraz w Austryi nad jeziorem Gmünden, stoją już pierwsze domy w stylu podhalańskim, a staraniem d-ra Benni fabryka porcelany w Sévres, zaczęła wyrabiać serwisy na wzór modeli rzeźbionych naczyń góralskich. Marzenie Matlakowskiego spełniać się zaczyna.
W Zakopanem, nowy kościół z kamienia został już ukończony; wewnętrzne w nim ozdoby, wszystkie składają się z motywów góralskich, począwszy od świeczników, a skończywszy na ołtarzu i konfesyonałach. Prawdziwem zaś arcydziełem jest kaplica Gnatowskich. Są to dzieła tak oryginalne, tak piękne, że opisywać je trudno.
Jedźcie i oglądajcie!

KONIEC.





  1. W zamku orawskim więziono zbójników.
  2. Buki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.