Róża bez kolców/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
CO W TEM JEST?

„Znowu deszcz ciszej szumi, grom na chwilę uśnie;
Znowu wzbudzi się, ryknie i znów wodą chluśnie,
Aż się uspokoiło wszystko, tylko drzewa
Szumią głucho w około i szemrze ulewa“
Mickiewicz. Puszcza litewska.

Profesorowi aż okulary spadły, gdy to usłyszał. Podniósł je, nasadził na nowo i przypatrywał się baronetowi tak uważnie, jakby go widział po raz pierwszy. Anglik, wielki pan, starzec siedmdziesięcioletni, jadący z jednego krańca Europy na drugi, dla szukania róży — wyglądało to na coś tak dziwnego, tak nieprawdopodobnego, że w duszy profesora zbudziło się podejrzenie, iż róża była tylko pozorem dla osłonięcia innych zamiarów... ale jakich? Gdyby sir Edward był uczonym botanikiem, profesor Strand nie dziwiłby mu się wcale — bo sam przecie upędzał się za Branchiopodem — ale badaczem nie był, choć z zamiłowaniem hodował róże, i miał w Rochdale wspaniałe Rosarium. Mówiono o spółce kapitalistów francuskich, chcących eksploatować bogactwa mineralne Tatr... Kto wie, może baronet chce zawiązać spółkę kapitalistów angielskich, żeby nie dopuścić Francuzów — bo między temi dwoma narodami zawsze istnieje antagonizm. Sir Edward słynął jako wielki ekonomista, ale sprawami tego rodzaju chyba już przestał się zajmować, od czasu, gdy olbrzymi jego majątek w dwójnasób się powiększył. A więc nie to: więc musi być coś innego. Bo gdyby nawet róży szukał, znalazłby ją bliżej, w Alpach: roślinność górska, z małemi wyjątkami, wszędzie jest jednakowa.
Dwaj młodzi turyści, rozumiejący doskonale po niemiecku, spoglądali na siebie i uśmiechali się. Blondyn, młody lekarz z Krakowa, podniósł się pierwszy i prosił profesora, żeby go baronetowi przedstawił, a gdy to zostało dopełnione, przemówił:
— Ja i mój towarzysz Witold, artysta malarz — to mówiąc spojrzał na przyjaciela, który powstawszy, zdaleka się ukłonił — odbywamy częste po górach wycieczki; będziemy upatrywali wszędzie owej róży, której pragnie wasza Miłość, aby gość z zamorza odjechał zadowolony z tego pięknego kraju. Ale wątpię, czy znajdziemy to czego szukamy. Nasze przysłowie polskie mówi: „Niema ryby bez ości; niema kobiety bez złości; niema róży bez kolców.“
— Na część przysłowia odnoszącą się do kobiety, zgadzam się w zupełności — odrzekł profesor Strand, który raz jeden w życiu zdecydowawszy się ożenić, dostał kosza od swej wybranej i odtąd nabrał złego wyobrażenia o całym niewieścim rodzie. — Rybę bez ości znaleźć można, nawet więcej niż jedną: naprzykład Petromyzon fluviatilis, poprostu Minóg, z postaci podobny do węża, którego państwo zapewne wszyscy znacie, bo dobrze zamarynowany, smaczną stanowi przekąskę i nie trudno go dostać, jako przebywającego w rzekach. Drugą jest Amphioxus lanceolatus, Niślimka, długa, przejrzysta rybka, podobna raczej do ślimaka, jeszcze prostszej niż Minog budowy. Stanowi ona przejście od zwierząt mających wewnętrzny szkielet, do zwierząt takowego pozbawionych.
I spostrzegłszy na półce kredensu kawałek kredy, narysował na ścianie sylwetkę owej Niślimki.
— Gdzież ona przebywa, ta ryba bez ości?
— W morzach, Niemieckiem i śródziemnem — odrzekł. — Co zaś do róży bez kolców...
— Tej może niema na świecie!
— Owszem, jest, moi panowie, jedna róża, która w pewnej epoce swego życia staje się bezbronną. W pewnej epoce tylko, mówię, bo przychodzi na świat z kolcami; ma je nawet obfite, ale już w drugim roku życia je traci. Jest to Róża alpejska, Rosa alpina.
— Jakże ona kwitnie? biało, czy czerwono? — zapytał malarz — bo jeżeli jej szukać mamy, powinniśmy wiedzieć, po czem ją poznać można.
— To prawda, zatem słuchajcie uważnie: krzak wyrasta na cztery do pięciu stóp; kwiaty ma blado-różowe, ze słabym, delikatnym zapachem; liście pierzaste, szaro-zielone. Nie będę jej rysował, bo podobna do każdej polnej róży. Kwitnie w maju i czerwcu: wątpię, czy ją jeszcze zobaczycie kwitnącą!
Baronet, doznający już od dłuższej chwili niepokoju z powodu opóźniającego się powrotu górali wraz z karetą, zbliżył się do okna i usiłował przebić wzrokiem ciemności. Deszcz prawie ustał. Na zakręcie drogi widać było pochodnie, posuwające się powoli ku chacie, a gdy się więcej zbliżyły, można było rozróżnić sylwetkę karety, za którą toczył się duży wóz góralski.
Ponieważ godzina już była późna, na dworze ciemności coraz większe — i dalsza podróż tegoż dnia, w takich warunkach niemożebna, prosił sir Edward uprzejmego profesora, aby zapytał gospodyni, czy w blizkości niema wolnego mieszkania, gdzie możnaby znaleźć na tę noc schronienie.
Na to malarz odezwał się, że sam właściciel tej chaty pobudował o kilka kroków ztąd dom dla gości i pragnie wynająć go na całe lato; ale dom ten nie jest jeszcze gotowy, bo nie wszystkie okna oszklone, w pokojach pełno wiorów, u drzwi niema zamków, i brak jest wielu niezbędnych sprzętów. Zamienił kilka słów z gaździną i oświadczył sir Edwardowi, że jutro dom będzie zupełnie gotowy, ale dziś jeszcze nocować w nim nie można; że gospodyni oddaje „izbę czarną“, to jest tę, w której się obecnie znajdują, na sypialnię dla panów, a „białą“ po drugiej stronie domu przygotuje dla milady. Trzeba tam tylko wnieść łóżka i w piecu napalić. Służba pomieści się w nowym domu.
Baronet zgodził się na to chętnie, a malarz jął wychwalać piękne otoczenie chaty i rozległość widoku, jaki się ztąd otwiera na góry.
— A panowie gdzie spać będziecie i wasi przewodnicy?
— Przewodnicy wrócą do Zakopanego, a my zamówiliśmy już sobie nocleg na poddaszu, na świeżem sianie.
W chwilę potem „czarna“ izba zapełniła się ludźmi.
Najprzód, ostrożnie próg przestępując, ukazała się milady z synem, czternastoletnim chłopcem, a za niemi służba i górale z gazdą na czele.
Postać pani imponowała pięknym wzrostem, pełnością kształtów, delikatną, starannie pielęgnowaną cerą i wyrazem pańskiej wyniosłości. Wyglądała conajmniej na panującą księżnę, której wyjątkowo przyszło do głowy zabawić się w zwykłą śmiertelniczkę; bo choć jej kapelusz z cienkiego popielatego filcu i jedwabny płaszczyk tego samego koloru, przedstawiały się skromnie, ale brylanty w uszach, wielkości dużego grochu, błyszczały zdaleka jak drobne gwiazdki, łamiąc się w blaski tęczowe.
— Fe, jaki tu zaduch, co za dym! — przemówiła po francusku, bo najchętniej używała tego języka. — Gdzież jest sir Edward?
— Jestem tutaj — odezwał się baronet, postępując ku niej. — Jakże się czujesz, Alicyo? Pewnie przemoczyłaś nogi, wysiadając z karety?
— Nie — odrzekła — bo górale przenieśli nas przez wodę: mnie i Fanny. Ale biedny Davy!
— Czy stało mu się co złego? — spytał zaniepokojony.
— Uparł się iść sam po kamieniach, noga mu się obsunęła i wpadł w wodę. On taki skłonny do kataru... Jerry — dodała, zwracając się do grooma — otwórz natychmiast walizkę i zmień hrabiemu Davy obuwie.
— Nic nie szkodzi; nie umiera się na katar — odrzekł baronet. — Wstyd byłoby, żeby taki duży chłopiec kazał się nosić przez wodę, sięgającą do kostek.
Milady przygryzła usta.
— Zdaje mi się, że my wszyscy przypłacimy zdrowiem tę podróż — powiedziała, siadając na krześle które jej podano, i wyciągając w kierunku ognia nogi obute w półbuciki ze złoconej skórki. — Cały dzień wczoraj i dzisiaj, deszcz. Co za szkaradny kraj!
— Miałaś czas przyzwyczaić się do deszczów w Anglii — rzekł zimno baronet. — Samej sobie przypisz winę, że się tu znajdujesz. Przypomnij sobie, żem ci to wszelkiemi siłami odradzał.
Słaby rumieniec wybił na twarz lady Alicyi.
— Twój własny lekarz nawet radził ci twoje ulubione Włochy.
Uwaga ta została bez odpowiedzi.
— Trochę cierpliwości, milady — przemówił pan Walter, którego już znamy, guwerner chłopca. — Kraj jest piękny, zdrowy, a deszcze nie ciągle padają.
Ale milady nie raczyła nawet okazać, że zauważyła te wyrazy. Zaczęła znowu narzekać na zaduch, i zwilżywszy chustkę zawartością flakonika, który jej podała towarzyszka, przyłożyła ją do nosa. W izbie rozszedł się ostry zapach eteru: górale nie przyzwyczajeni do specyfików tego rodzaju, jeden po drugim zaczęli kichać. Bawił ich wielce widok tych gości zamorskich, więc przyglądali im się ciekawie — a temu, co milady przeniósł przez wodę, snać musiała się wydać trochę cięższą niż piórko, bo rękawem pot z czoła ocierał.
— Czy długo będziemy tutaj odpoczywali? — spytała pani, zwracając się do baroneta.
— Do jutra — odrzekł. — Bardzo mi to przykro, ze względu na ciebie, bo co mnie, zadowolony jestem z tej gospody. Są tutaj trzej turyści z Zakopanego i mówią, że tam jest bardzo liczny napływ gości; a my nie mamy zamówionego mieszkania.
— Piękna perspektywa! — szepnęła przez zęby.
— Zatem musimy tutaj zanocować. Sama wreszcie rozumiesz, że niepodobna szukać mieszkania po nocy i w taką ulewę, w miejscowości nieznanej.
— Ależ niemożna przecie spędzić nocy w tej okropnej izbie! Niech Jerry i Jack wezmą ludzi z pochodniami i szukają! Jest jeszcze dość wcześnie, a niepodobna, żeby nie znaleziono jakiegoś przyzwoitego schronienia!
— Nie — odrzekł sir Edward tonem niedopuszczającym dalszych uwag — zostaniemy tutaj. Gospodarz ma drugą, większą izbę i zgodził się nam ustąpić. Kazałem ją przygotować i ogrzać, i mam nadzieję że ci w niej tak bardzo źle nie będzie!
— Dziękuję, sir — rzekła ozięble. — A pan?
— Ja tutaj pozostanę.
Milady spuściła oczy. Przestała ona już protestować przeciwko dokonanym faktom, tylko jęła się uskarżać na zimno w nogi. Fanny więc, młoda dziewczyna, w starannym, lecz pełnym prostoty ubiorze, podsunęła jej pod nogi futro z białych angorskich kóz, objęte czerwonem suknem.
— Doktorze — szepnął malarz do towarzysza — gdyby ta chciała mi pozować, zrobiłbym z niej Bonę Sforzia. Patrz tylko co za wymowna, niema gra wyrazu twarzy! Wrodzona gwałtowność powściągana siłą woli i jakby jakąś ukrytą pobudką, mającą cel określony i wyrozumowany. Twarz interesująca nietylko dla malarza, ale i dla psychologa.
— Ja tak głęboko nie sięgam; widzę tylko okazały typ anglosaksoński.
— O nie, nie, to nie jest Angielka, przysięgłbym! Angielki nie noszą klejnotów w podróży, a przytem akcent jest czysto francuski.
— Davy, moje dziecko czy ci nie zimno? — przemówiła milady, szukając oczyma syna, który zmieniwszy zamoczone obuwie na białe filcowe pantofle, zbliżył się także do ognia.
— Nie, mamo — odrzekł, rzucając lękliwe spojrzenie w stronę dziadka — ale jestem zmęczony i głowa mnie boli.
A nachyliwszy się do ucha matki, szepnął tak żeby sir Edward nie słyszał.
— Widziałem, że szykują dla nas pokój tam, po drugiej stronie. Chciałbym, żebyśmy stąd jak najprędzej wyszli. Tak tu duszno!
— Dziadek pewnie każe ci spać przy sobie — odrzekła cicho...
Davy był dużym chłopcem, bardzo podobnym do matki, z tą jednak różnicą, że matka była piękną, a syn niemal brzydkim. Rysy wprawdzie miał kształtne, ale oszpecone wyrazem znudzenia. Twarz duża, pełna, nawet nieco zapełna, bladawa była i jakby nalana, a oczy nieco podpuchnięte. Jasne włosy wchodzące w odcień rudawy, były tak długie, że aż spadały na ramiona w miękkich zwojach — a z ich regularnego układu łatwo zgadnąć było można, że się znały z żelazkiem. Czarna aksamitna kurtka z wyłożonym płóciennym kołnierzem, i spodnie obcisłe z tegoż samego materyału, uwydatniały ciężkość i niezgrabność jego ruchów. Na głowie miał berecik.
— A ten okaz, czy także przyda ci się do obrazu? — spytał doktór malarza, wskazując oczyma chłopca.
— O nie, bardzo mi się niepodoba: takie to jakieś ociężałe, znudzone, a pretensyonalne! Cera chorobliwa...
— Pewnie zadobrze jada i za długo sypia. Dogadzają mu zanadto i przysposabiają nam, lekarzom, materyał do katarów żołądka, otłuszczeń serca i wątroby. Wyrośnie to na pasożyta, przeżywającego dostatki gromadzone przez kilka pokoleń. Gdyby się dostał w moje ręce, wyładniałby bardzo prędko.
— A to jakim sposobem?
— Kazałbym mu wstawać o świcie i chodzić z nami na wycieczki. Na cały dzień dawałbym mu kawał suchej kiełbasy lub sera, z chlebem.
— A pić, wcale?
— Wody ile zechce. Tak przymierając trochę głodem i dużo chodząc, utraciłby nieco tłuszczu, a zyskał na zręczności w ruchach i lekkości; oczy nabrałyby blasku, a cera zabarwiłaby się na różowo.
— Jest tu profesor Strand — mówił dalej baronet do synowej — czy przypominasz go sobie?
Gdy sir Edward wymawiał to nazwisko, profesor zbliżył się do lady Alicyi i złożywszy jej ukłon głęboki, wspomniał o swojej bytności w Rochdale przed ośmiu laty. Milady przymrużyła oczy, i popatrzyła na niego przez lornetkę osadzoną na rączce z masy perłowej, na której widniał jej monogram, z drobnych ułożony rubinów. Poznała go raczej po ubraniu wiszącem na nim, jak worek, po przesuniętym na bok krawacie, niż po twarzy mocno postarzałej — a poznawszy, wyciągnęła uprzejmie rękę.
— Miło mi spotkać znów pana — przemówiła lichą niemczyzną — cieszę się, że będziemy mieli przynajmniej kogoś z dawnych znajomych w tym kraju obcym dla nas zupełnie. Spodziewam się, że będziesz nam pan dotrzymywał towarzystwa.
Profesor, który od czasu otrzymanego niegdyś odkosza, nie bardzo lubił rozmawiać z damami, bąknął że co do towarzystwa, nie często będzie mógł służyć milady — bo cel dla którego tu podążył, ciągnie go do wycieczek w góry. Lady Alicya jęła się dopytywać, co to jest takiego i profesor zaczął znów swoją historyę o Branchiopodzie, czego grzecznie słuchała, tłumiąc ziewanie. Jedno takie ziewnięcie dostrzegł profesor i to ostudziło jego zapał. Fanny za to stojąca za krzesłem milady, słuchała uważnie, ale Strand tego nie widział.
— Będziemy mieli oprócz profesora, dwóch jeszcze przyjemnych towarzyszy, którzy, mam nadzieję, że zechcą nawiedzać nasze progi — rzekł baronet, wskazując na dwóch turystów, i wymieniwszy ich nazwiska, dodał: — Artysta malarz i doktór medycyny.
Milady teraz dopiero raczyła zauważyć tych panów, gdy powstali dla złożenia obowiązującego ukłonu.
— Pan jest doktorem — pochwycił Davy, zbliżając się do Jakóba — ach, to dobrze! Proszę pana, niech pan zobaczy mój język. Jest mi jakoś niedobrze: boli mnie głowa i suche mam ręce. Pewnie się zaziębiłem i będę miał gorączkę!
I wysunął swój długi, czerwony język, jak mógł najdalej. Milady poczerwieniała, a sir Edward zawołał z gniewem:
— Wstydź się, Dawidzie! Zadaleko posuwasz troskliwość o własne zdrowie. Jakże możesz zaczepiać w ten sposób człowieka, którego widzisz po raz pierwszy, i o którym nawet nie wiesz, czy zechce cię leczyć!
— Hrabia Davy użył tylko sposobu witania się, praktykowanego na wyspach Malajskich, gdzie pokazanie sobie nawzajem języków, jest właśnie oznaką najlepszego wychowania — rzekł śmiejąc się Jakób.
— Przepraszam... — wyjąknął Davy zmięszany.
— Ja wprawdzie, gdy w Tatry przyjeżdżam, przestaję być lekarzem, a jestem tylko turystą, ale wobec takiego objawu uprzejmości malajskiej, muszę oblec się na chwilę w skórę lekarza. My, Polacy, rzadko widujemy Anglików, ale wyobrażamy ich sobie jako ludzi wielce oryginalnych... Pan Davy nie zawiódł nas pod tym względem.
Lady Alicyi ten koncept nie bardzo się podobał, a Davy zmięszał się jeszcze więcej. Jakób wziął go za rękę, dotknął pulsu i uważnie przypatrzywszy się chłopcu, rzekł z powagą:
— Gorączki ani śladu, a język mógłby być wspaniałym okazem na Wystawie hygienicznej w Londynie.
— A jednak wilgoć i zmiany powietrza, szkodzą mu — odezwała się matka, pragnąca usprawiedliwić zachowanie się syna.
— Nie szkodziłyby, gdybyś go inaczej chowała — powiedział sir Edward tonem, w którym czuć było podrażnienie; — ale wmawiasz w niego chorobę, więc uwierzył naprawdę, że jest zagrożony i boi się wszystkiego. Zrobiłaś z niego niedołęge, potrzebującego ciągłej opieki i usługi, i dochowasz się baby. Tak dłużej być nie może! Dosyć już tego domowego wychowania; od wakacyi pójdzie do szkoły w Eton, albo usunę się od wszelkiej nad nim opieki.
Davemu kręciły się łzy w oczach. Spoglądał z rozpaczą na matkę, jakby spodziewał się, że go obroni — ale matka milczała. Doktór przerwał drażliwą rozmowę, mówiąc że hrabia Davy istotnie blado wygląda, ale to ustąpi przy wycieczkach w góry i nieodłącznych od nich trudach. Chłopiec skrzywił się na wzmiankę o trudach, bo do żadnych nie był przyzwyczajony, a milady spytała, czy w Zakopanem są do wynajęcia osiołki, lub konie pod wierzch ułożone. Objaśniono ją, że osiołków niema, ale koni jest dosyć, chodzących doskonale po górskich ścieżynach; doktór jednak wyraził się z naciskiem, że Davemu radzi więcej chodzić, niż jeździć, i że tylko używając dużo ruchu, może nabrać lepszej cery.
— Co pan mówisz o tutejszym klimacie? — pytała dalej — czy nie za ostry dla mego syna?
— O to pani może być zupełnie spokojną. Klimat tatrzański nawet dla osób dotkniętych chorobami dróg oddechowych, wyższość ma nad alpejskim, pod względem zdrowotnym — odpowiedział doktór.
— Na wysokościach takich, gdzie tam rozpościerają się jeszcze lodowce, tutaj rosną ziemniaki — wtrącił malarz. — Tam są znaczniejsze różnice między stroną oświeconą promieniami słońca, a pogrążoną w cieniu, oraz między temperaturą dnia i nocy. Na górach szwajcarskich podczas nocy, w lecie, bywa po kilka stopni mrozu, a w Tatrach zdarza się to chyba wyjątkowo; tam przeto więcej jest sposobności do zaziębienia się, niż tutaj.
— Wobec takich warunków ciepłoty, o ileż łagodniejszym jest klimat Tatr, o ile bezpieczniejsze podróżowanie po tych górach — dodał doktór.
— Znajdujemy się więc w nowej Ameryce, gdzie są nieprzebrane skarby zdrowia! — powiedziała z przekąsem. — Dziwna rzecz, że przez tyle wieków nikt o niej w Europie nie wiedział, a Szwajcarya słynęła, jak słynie, daleko i szeroko! Któż był tym nowym Kolumbem, co dał ją poznać światu?
— Doktór Chałubiński. On to naprawdę odkrył Zakopane: bo chociaż przed nim przyjeżdżali tu ludzie żądni pięknych i silnych wrażeń, on dopiero ocenił własności lecznicze tych gór, rozmiłował się w Tatrach i zaczął przysyłać tu chorych.
Podczas gdy państwo zajęci byli rozmową, służba myślała o posiłku, Jack, kucharz lady Chester, personat okazałej postawy, porozumiawszy się na migi z gaździną i uzyskawszy od niej jaja, mąkę i masło, przypasał biały fartuch, który miał zawsze w swym worku podróżnym, wraz z najniezbędniejszemi przedmiotami. Na głowę włożył czapkę śnieżnej białości, jako oznakę swego dostojeństwa, i zabrał się do pełnienia urzędu z taką samą dokładnością i powagą, jakby się znajdował w zamku Rochdale. Jerry zaś, mały, zwinny jak wiewiórka, groom baroneta, odsunął stół od ściany i nakrył go białym irlandzkim obrusem; następnie przyniósł do izby puzdro skórzane z mosiężnem okuciem i wydobył zeń srebrne, wyzłacane sztućce i talerze, pięknie cyzelowane i zdobne w herby i monogramy. Górale pootwierali usta z podziwu — bo od czasu jak słynny Janosik chodził na zbój i łupił kupców węgierskich, nie widziano tu tak wielkiego bogactwa! Jerry wydobył także kieliszki, ustawił starannie na stole, położył biały chleb, masło, pasztet, postawił butelkę xeresu i podał na półmisku gorący omlet z szynką.
Sir Edward spojrzawszy na stół przelotnie, kazał powiększyć liczbę nakryć i współtowarzyszów uprzejmie do wieczerzy zapraszał; ale wymówili się wszyscy strudzeniem, oraz potrzebą spoczynku, i opuścili „czarną“ izbę wraz z góralami, których odesłano do domu.
Gdy przechodzili przez sień, drzwi były szeroko otwarte do izby „białej“, w której na prędce urządzono wygodną sypialnię. Malarz przystanął w progu na chwilę. Była to ozdobna świetlica, stanowiąca niejako miejsce odświętne, gdzie składano przedniejsze sprzęty i ubranie, a może i chowano pieniądze — bo małe, jedyne okienko, opatrzone było grubą żelazną kratą. Wszystko tam lśniło czystością: kredens był misterniej wyrzynany; listwa ozdobniejsza, na pięknych kroksztynach, miała u dołu kołki do wieszania odzieży — a za poręczą listwy widniały ustawione obrazy świętych o barwach jaskrawych, niezbyt dawno nabyte, jak to widać było po połysku złoconych ram. Pomiędzy obrazami rozsiadł się wspaniały pas bacowski, mosiężnemi nabijany goździkami, a nad nim stary zardzewiały nóż zbójnicki utkwiony ostrzem w belce. Na środku stał oryginalny stół z jaworu na szeroko rozstawionych nogach, a pod oknem stare, poczerniałe od starości skrzynie, na kołkach, całe malowane zielono, w czerwone i białe kwiaty. Pod ścianą ustawiono szerokie łóżko z drzewa bukowego, z trzema wyrzezanemi w głowach liliami, napuszczanemi farbą.
Fanny, towarzyszka milady, wraz z gaździną krzątały się po izbie. Wniesiono olbrzymie kufry, wydobyto wykwintną pościel, porozkładano na ziemi kobierce, pozatykano mchem przeziory[1] w ścianach. Przy łóżku ustawiono składaną podróżną gotowalnię, przy której nie brakowało nawet srebrnych lichtarzy. Surowe cokolwiek kształty świetlicy, poweselały od tego zamorskiego komfortu i od ognia z gałęzi smerekowych, trzaskającego na kominie. Na płycie gotowalni stała maleńka spirytusowa maszynka, paląca się bladym, niebieskim płomykiem. Do srebrnego naczynia wlała Fanny kilka kropli z flakonu i rozszedł się delikatny, subtelny zapach modnych chińskich perfum Ylang-ylang.
Malarz wzruszył ramionami.
— To już czysta herezya! — szepnął. — W kraju, gdzie na kominie płoną wonne smereki, gdzie ściany chat pachną równie pięknie, jak ściany indyjskich świątyń, sandałowem wykładane drzewem; w kraju gdzie powietrze przesycone ozonem, jest tak orzeźwiające, jak nigdzie w Europie, zanieczyszczać je chińskiemi paskudztwami! Coby na to Matlakowski powiedział!


Trzem turystom dobrze było na „naizbiu“[2], na sianie okrytem derami. Gazda nie dał im świecy, ani lampki, bo to niebezpiecznie pod dachem z gontów, w obec nagromadzonego obficie palnego materyału, ale zawiesił im na haku latarnię w drewnianej obsadzie, której dziwnie proporcyonalne kształty, były wymownem stwierdzeniem tego, co profesor mówił baronetowi o poczuciu proporcyi i harmonii u tatrzańskiego ludu. W latarni płonął kaganek podobny do tych, z jakiemi jeszcze w rzymskich chodzono katakumbach: żelazne z olejem naczynie, a w niem szmatka zastępująca miejsce knota. Światło padało wprost na sąsiek, dużą, oryginalną skrzynię do mąki, ozdobnem pokrytą cyfrowaniem. Malarz głośno powtórzył teraz zdanie, wypowiedziane już przez doktora Matlakowskiego, że tylko w Pompei znaleźć można takie rozlanie form piękna na przedmiotach codziennego użytku, jakkolwiek tutaj bardzo skromny materyał do tego służy, bo nie marmur, ani bronz, tylko drzewo!
Profesor Strand nadmienił, że baronet chce kupić łyżnik dla Muzeum brytańskiego i rozmowa obracała się znowu dokoła Anglika, którego osobistość wszystkich zaciekawiła. Malarz pokazał towarzyszom szkic tej charakterystycznej głowy w swym notatniku, i obaj uznali, że podobieństwo jest doskonale pochwycone, a twórca szkicu zwrócił się do Stranda z zapytaniem, czy ten jego dawny znajomy jest rzeczywiście takim amatorem kwiatów, że aż z jednego końca Europy jedzie na drugi, szukając róży bez kolców?
— Czy jest amatorem kwiatów w ogóle, nie wiem — odrzekł Strand po namyśle — ale, że bardzo lubi róże, o tem wątpić nie można. Ma on u siebie w Rochdale wspaniałe Rosarium, w którem znajduje się aż pięć tysięcy odmian róż najrozmaitszych.
— Pięć tysięcy odmian samych róż? — zawołał malarz z najwyższem zdumieniem — ależ to brzmi jak bajka z Tysiąca nocy! Nie wiedziałem, że jest na świecie taka liczba odmian jednego rodzaju botanicznego. Co za bogactwo!
— Jest to oddzielna część ogrodów, zajmująca ogromną przestrzeń i otoczona żywopłotem z głogu. W czasie mej bytności w Rochdale cały ten plot był w rozkwicie.
W Rosarium znajdują się róże wszystkich niemal krajów świata, niejednakowej natury. Czołgają się tam one przy ziemi, pną się po kratach, zdobią krzewy, płaczą na pniach, albo dumnie wznoszą wspaniałe korony. Od drobnych kwiatków róży bukietowej Rosa Polyantha, aż do olbrzymów Paul Neyron, których kwiaty dochodzą średnicy spodków od filiżanek, wszystkie się tam znajdują. Rosną tam one podłużnemi pasami, podług barw, a każda barwa składa się z kilku rzędów, czyli odcieni, począwszy od najmocniejszego do najsłabszego. Barwy zlewają się z sobą nieznacznie, przechodząc jedna w drugą, i wyglądają niby tęcze, zwłaszcza gdy się na nie patrzy z pewnej wyniosłości. Ja właśnie patrzyłem z takiego wzniesienia, ze stojącej na wzgórzu pięknej stożkowej altany, pokrytej pnącemi różami, dokąd mnie sir Edward zaprowadził, prosząc bym rzucił okiem dookoła. Gdy spojrzałem na to królestwo róż w całym jego przepychu i wspaniałości, przypomniały mi się naprawdę bajki Szecherazady. Począwszy od kwiatów ciemny czerwonych, prawie czarnych, z aksamitnemi płatkami, idzie kolejno cała gamma kolorów aż do białej. Cudowne są pasy róż złocistych, herbatnich, zlewające się z bladoróżowemi przez różę La France, której płatki mają obu tych barw odcienie. Prześliczne są też pasy róż paskowanych i nakrapianych. Możecie panowie sobie wyobrazić, co za zapach jest w tem królestwie róż, gdy przyjdzie pora kwitnienia! Już zdaleka podróżny czuje, że zbliża się do Rochdale! Gatunki i odmiany nie wytrzymujące klimatu angielskiego, są hodowane w cieplarniach dotykających pokojów zamkowych.
— Jestże to tylko pańska fantazya, czy manija dziwaka — zapytał doktór?
— Może prawdziwe zamiłowanie, złączone z celem praktycznym — zauważył malarz.
— Sir Edward jest naprawdę wielkim róż miłośnikiem — rzekł Strand — ale szkółki jego Rosarium dostarczają róż całej niemal Anglii.
— To się zwie połączyć przyjemne z pożytecznem — zadecydował doktór. — Teraz już mniej się dziwię, że szuka w Tatrach róży bez kolców.
— A jednak... — zaczął profesor i uciął nagle.
— Co takiego? — zawołali obaj jednocześnie, uderzeni szczególnym tonem jego słów. — Powiedz pan, co masz na myśli?
— Eh, nic... — odrzekł, zbywając — tak sobie... powiedziałem wyraz bez znaczenia.
Doktór, trzymający ciągle w ręku notatnik z sylwetką głowy sir Edwarda, odezwał się po chwili milczenia.
— Ten pański baronet musiał się wychowywać zagranicą.
— A to dlaczego? — zapytał Strand zdziwiony.
— Akcent jego nie jest czysto angielski.
— Co za przywidzenie!
— Znam ten język, przebywałem czas jakiś w Anglii... Gdy mówi, czuję w dźwiękach jego głosu coś nieokreślonego, coś... że się tak wyrażę, obcego. W mowie rodowitych Anglików przeważa ton gardłowy; akcentują oni ostro, wydatnie, jak gdyby jednę zgłoskę od drugiej odrywali, całość więc brzmi szorstko, chropowato, a mowa baroneta jest gładka, dźwięki nie tak silnie z gardła wyrzucane.
— Zdaje się, że lata dziecinne spędził w Szkocyi... — wtrącił Strand.
— Ja tam na takich subtelnościach lingwistycznych się nie znam — powiedział malarz — więcej mnie interesuje strona moralna człowieka, niż jego akcent. Nic o nim nie wiem, ale z mej własnej obserwacyi dzisiejszej wnoszę, że nie zasypia na różach, chociaż ma ich tysiące.
— Czemu? Jeżeli pan przypuszczasz, że miewa noce bezsenne, to może właśnie dla tego że śpi na różach.
— Róże mają kolce i... zabardzo pachną...!
— Więc nie trzeba się dziwić, że szuka róży bez kolców! — mówił dalej malarz. — W życiu jego rodzinnem też muszą tkwić kolce... Zdaje się, że dziad nie bardzo lubi swego wnuka.
— To nie jego wnuk — odrzekł Strand.
— Jakto! czyż owa lady nie jest jego synową? Sam pan to przecie powiedziałeś.
— Tak, ale syn baroneta, Ryszard, ożenił się z wdową, a Davy miał wtedy dwa lata.
— Aa... zatem potomstwa w prostej linii nie ma sir Edward?
— Nie... Synek sir Ryszarda, a prawdziwy wnuk baroneta, umarł nazajutrz po urodzeniu.
— Gdzież przebywa sir Ryszard?
— Nie żyje od dziesięciu lat. Zranił się śmiertelnie na polowaniu, gdyż nabój fuzyi w ręku mu eksplodował.
— Czy lady Alicya ma własny majątek?
— Jest prawie ubogą. Posiada tylko rentę dożywotną, którą jej stary baronet wypłaca; ale zdaje się, że niema między niemi sympatyi. Przyczyna leży, o ile wymiarkowałem, w różnicy ich poglądów i sposobie w jaki wychowuje syna. Wyborny system angielski, polegający na hartowaniu ciała i uprawianiu wszystkich sportów, nie trafia do jej przekonania. Ma swój własny system, polegający na dogadzaniu mu we wszystkiem. Zdarza jej się często słyszeć od teścia przykre uwagi, z których wprawdzie nie korzysta, ale które znosi cierpliwie. Krępuje się ona bardzo wobec niego i chciałaby go zjednać dla swego syna; bo jeśli stary baronet nie zrobi go swoim spadkobiercą, niewiadomo komu dostanie się ten olbrzymi majątek!
— Czyż sir Edward nie ma bliższej rodziny?
— Nie: jest podobno jedynym rodu swego przedstawicielem.
— Cała historya, mogąca dostarczyć przedmiotu do powieści! Nawet intrygę nie trudno byłoby zawiązać w takich warunkach — szepnął doktór. — Mówiąc między nami, lady nie jest bardzo przyjemna ze swym słodko kwaśnym humorem.
— Ani jej syn.
— Ale powiedz mi pan, skoro znasz tę rodzinę, kto jest ta młoda, piękna dziewczyna, którą milady z sobą przywiozła? Jest-że to panna służąca, czy towarzyszka?
— Wygląda raczej na towarzyszkę — odezwał się malarz — a lady Alicya przyjmowała jej usługi w taki sposób, jak gdyby była jej służącą.
— Młoda dziewczyna... młoda dziewczyna... — powtarzał Strand, szukając w pamięci, zajęty bowiem swoim Branchiopodem, nie zauważył jej wcale. — A tak, istotnie, hm, doprawdy... pewnie służąca.
— Milady nazywala ją „Fanny“. Sluchała ona z uwagą pańskiego opowiadania o Branchiopodzie.
— Doprawdy! — zdziwił się profesor — czekajże pan: Fanny, miss Fanny, tak... przypominam sobie. W Rochdale było małe dziewczątko tego samego imienia, jakaś uboga krewna. Fanny... tak, to niezawodnie ona; a ja jej nie poznałem, do licha! i nie ukłoniłem się nawet.
Zapanowało milczenie. Profesorowi oczy już do snu kleić się zaczęły, malarz także się nie odzywał. Deszcz i wiatr ustał i cisza zapanowała na dworze. Szmatka w latarni dopalała się i wkrótce miała zgasnąć, bo oleju zabrakło. Jakóbowi nie chciało się spać jeszcze. Zapragnął wypalić papierosa, ale tutaj, na sianie, nie godziło się nawet myśleć o tem. Zsunął się cicho po drabinie na dół i wyszedł na dwór. Drzwi jeszcze nie były zaparte i gaździna, cicho stąpając, przenosiła z sieni jakieś rzeczy i statki na boisko, gdzie nocować miała wraz z gazdą, strykiem i pastuchem od bydła. Sięgnął do kieszeni od kamizelki, ale nie znalazł w niej zapałek i przypomniał sobie, że je zostawił w „czarnej“ izbie, na oknie przy którem siedział.
W izbie świeciło się jeszcze i nawet okno teraz było otwarte. Zdaleka widział swoje pudełko zapałek — wystarczało wyciągnąć tylko rękę. Chwilę namyślał się, czy iść po nie — i postanowił iść, przeprosiwszy sir Edwarda.
Zbliżył się do okna: Walter i Davy spali na ławach pookrywani pledami, a lóżko przygotowane dla baroneta, było jeszcze nietknięte. Sir Edward chodził po izbie bardzo zamyślony, z rękami założonemi w tył, a czoło jego przecinały gęste fałdy.
— Jakiś robak go gryzie... — pomyślał doktor i zatrzymał się.
Baronet przystanął, wziął lichtarz ze stołu i przyświecając sobie, jął przypatrywać się obrazom rozwieszonym na ścianie. Na honorowem miejscu wisiał niewielki obrazek na szkle malowany, przedstawiający słynnego Janosika z jego towarzyszami. Wszyscy strojni w wysokie kołpaki, ozdobione piórami, mieli włosy spadające na ramiona. U jednych z przodu wisiały długie loki po obu stronach twarzy, u drugich zamiast loków dwa warkoczyki. Główny bohater przedstawiony w powietrzu, w chwili jakiegoś nadzwyczajnego skoku, prawą ręką strzelał z pistoletu do wierzchołka drzewa, a w lewej trzymał butelkę. Na ziemi stał kocioł naładowany dukatami. Sir Edward przypatrzył się z zajęciem malowaniu wielce pierwotnemu, acz wykonanemu starannie, z widocznem usiłowaniem wiernego odtworzenia szczegółów, i uśmiechnąwszy się, posunął się dalej. Były tam tandetne, jaskrawe roboty z niemieckiemi podpisami: Chrystus ukrzyżowany, święty Mikołaj, Matka Boska Ludźmierska, a dalej obraz nie napotykany prawie wcale na Podhalu i pochodzący widocznie z daru od przyjezdnych gości: niezły kolorowany rysunek Ostrej Bramy, wraz z ludem klęczącym na ulicy.
Lichtarz ze świecą zachwiał się w ręku sir Edwarda. Stał długo przed tym obrazem, nie mogąc oczu od niego oderwać, potem niepewną ręką postawił lichtarz na stole, i opadł ciężko na krzesło. Wzrok jego utkwiony przed siebie, był zmącony, jakby zalękniony; cała postać przygarbiła się, skurczyła i zmalała. Możnaby powiedzieć, że zawiał zdaleka wicher i poderwał korzenie dębu, stojącego jeszcze przed chwilą mocno i niewzruszenie.
Doktór nie szukał już zapałek; odszedł w głębokiem pogrążony zamyśleniu.





  1. Otwory.
  2. Na poddaszu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.