Pies (Kamiński, 1907)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Zdzisław Kamiński
Tytuł Pies
Pochodzenie W królestwie nocy
Nowele górnika
Wydawca Księgarnia Polska B. Połonieckiego; E. Wende i Sp.
Data wyd. 1907
Druk Drukarnia Słowa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PIES



Był od lat kilku inżynierem kierującym kopalni. Przełożeni mieli dla niego zawsze słowa największego uznania z powodu niezmordowanej pracy, nadzwyczajnego rygoru i karności, które wśród jego robotników panowały, gdyż każdy z nich o każdej niemal porze dnia i nocy czuł ciążącą na nim żelazną rękę tyrana.
W zabudowaniu szybowem był codzień prawie przed rozpoczęciem szychty[1], by osobiście kontrolować kto się spaźnia? Opieszałych skazywał na karę, coraz sroższą, wreszcie wydalał ze służby. Podczas roboty był na inspekcyi kopalni, na każdem miejscu choćby najdalej i najgłębiej; zjawiał się jak z pod ziemi, w chwili, gdy się go najmniej spodziewano, ażeby sprawdzić: czy wszystko odbywa się ściśle według wydanych przez niego poleceń? Najmniejsze przekroczenie wywoływało atak wściekłego gniewu, poczem znów sypały się kary i wydalenia.
Czasem przy końcu szychty spuszczał się jednym z ustronnych szybów do kopalni i ukryty w ciemnym chodniku, śledził niepostrzeżony, który z robotników lub dozorców opuszcza robotę, choćby tylko kilka minut przed końcem szychty. Na ustach jego igrał wtedy jakiś uśmiech szatański, gdy widział zdumienie w ten sposób na przestępstwie wyłapanych, którym nie tylko urywał połowę zarobku, ale i kary wyznaczał.
A niechno który przyszedł nietrzeźwy do roboty, a niechno który pozwolił sobie na blaumontag! — wydalenie czekało go na pewne. Na złagodzenie wyroku szkoda było prośb i zachodu.
— Bierz i wynoś się — mówił głosem stanowczym, oddając winnemu książkę służbową.
— Panie mam żonę i dzieci sześcioro.
— Nie trzeba było mieć!
— Raz jeden zapomniałem się!
— Przebacz! Obchodziliśmy chrzciny!
— Możesz je teraz swobodnie obchodzić na wolnej stopie... marsz!
Ale surowość i bezwzględność sama, nie była powodem, że go tak ogólnie nienawidzono; on był prócz tego niesprawiedliwym. Gdy który z górników wziąwszy robotę akordową pracował sumiennie i należała mu się znaczna za to zapłata, starał się krzywdząc go obniżyć akord i zmniejszyć zarobek.
Nazywano go ogólnie — Psem.
Ponurego jego oblicza nie rozpogodził nigdy jaśniejszy promień. Usta okolone czarnym, krótkim zarostem zazwyczaj miał zaciśnięte; w chwilach gniewu wykrzywiał je jakimś piekielnym uśmiechem, odsłaniając wtedy rząd dużych białych zębów. Przemawiał głosem szorstkim i opryskliwym. Nie miał przyjaciół, znajomych — nie żył z nikim. Prócz baby starej, odwiecznej, która była podobno jego mamką, a teraz gospodynią i znosiła z anielską cierpliwością wszystkie humory despoty, nikt nie popasał dłużej w obrębie jego domowej zagrody.
Był namiętnym palaczem, cygara z ust nie wypuszczał; mówiono także, że zamykał się i pił na umor, ale o tem nikt na pewne nie wiedział, a gospodyni milczała, jak grób...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W nowo otworzonym poszukiwawczym szybie „Nadzieja“ odbywał się zjazd na „szlongach“, t. j. w koszach parcianych, zawieszonych u grubej liny konopnej. Właśnie po odbyciu zwykłej inspekcyi, która tym razem z powodu pewnej niesubordynacyi była nieco gwałtowniejszą, a wynikiem jej miało być znowu kilka surowych kar i wydaleń, wyjeżdżał inżynier z kopalni „na świat“...
Robotnicy żegnali go górniczem: „Szczęść Boże“, na co odpowiadał im zawsze, jakimś nieartykułowanym pomrukiem.
Wsiadł do szlonga i kazał dać sygnał.
Lina zaczęła się w wolnem tempie poruszać... patrzył bezmyślnie ku górze. Nagle wstrząsnął się cały. Przetarł oczy, które przysłaniał mu dym z kopcącego kaganka, spojrzał i znowu zimny dreszcz go przeszedł: lina była do większej połowy przerwaną; całym ciężarem zwisał tylko na kilku skrętach. Nie, to nie było przypadkowe przerwanie liny, to było przecięcie umyślne, równe przecięcie nożem; spostrzegał to najwyraźniej. A więc akt zemsty ze strony tych łotrów! — pomyślał. — Akt znakomicie uplanowany, usuwający się najzupełniej z pod władzy sądowej — z pod wszelkiej kontroli. Gdy się lina urwie, a on zginie: całym powodem śmierci będą zleżałe włókna konopne i morderców żadna nie spotka kara. Z bezsilną, straszną wściekłością krwawił zębami wargi i wciskał paznogcie w dłonie.
Szala wznosiła się w miarowym tempie... Nie! nie! to im się tak łatwo nie uda... on przecież mimo tych przeciętych skrętów wyjedzie... Źle się obliczyli głupie chamy! Nadzieja wstąpiła w jego serce, przechylił głowę by zobaczyć czy daleko jeszcze otwór szybu i w tej chwili uczuł, jakby targnięcie szlongiem — nowe włókno pękło. Dreszcz zimny przeszedł go wskróś... do góry było jeszcze przeszło sto metrów... wszelka nadzieja znikła... Chciał krzyczeć, by go spuszczono, ale po pierwsze: kto wie czyby go usłyszeli z takiej głębiny, a po drugie: od spodu dzieliło go także przeszło sto metrów; był w samej połowie szybu. Zresztą cóż pomogą jego sygnały, jeśli to zmowa; za chwilę pęknie drugie, trzecie włókno liny i... widział siebie leżącego — tam na dnie szybu z roztrzaskaną czaszką, otoczonego tryumfującymi robotnikami, że się przecież raz tego psa pozbyli. Wiedział, że go nazywają psem... — Dlaczego on właściwie był takim?... Wychowany w domu podrzutków, czuł na sobie to krzywdzące paryasa piętno i za wzgardę, której otoczenie często nie ukrywało przed nim, odpłacał ludziom nienawiścią. Nie znał, co to pieszczoty matki i tkliwość ojca, nie znał nigdy miłości, życie nauczyło go nienawidzieć.
A jednak coś tam było na dnie tego kamiennego serca, jakaś iskra tląca się słabo, jakieś pragnienie kochania, radości, szczęścia, tak jak drudzy, ale on ją tłumił natychmiast, gdy żywiej zaczynała płonąć... wtedy to stronił od ludzi, zamykał się i pił na umor.
Znowu uczuł szarpnięcie liną: następne włókno pękło... zostały jeszcze tylko trzy, może cztery. Szala poruszała się coraz wolniej, robiono to najwidoczniej umyślnie, oczekując lada chwila przerwania. Spojrzał w górę, w otworze szybu zobaczył blask słońca i nagle zakipiała w nim, zawrzała w całym tym organizmie skazanym na zagładę — żądza życia... był to protest instynktu samozachowawczego.
Nie, on nie umrze, nie zginie tak marnie, Bóg go ocali!
— Boże, zmiłuj się nademną! — zaczął się modlić z dreszczem przedśmiertnej trwogi.
— „Ojcze mój, który jesteś w niebie święć się imię Twoje, przyjdź“ — przerwał pacierz, który już wyszedł mu z pamięci i drzącemi usty powtarzał:
— Boże zlituj się, zlituj się nademną!
Szlong poruszał się w tem samem tempie, a jemu zdawało się, że idzie coraz powolniej. Powtarzał ciągle oderwane słowa modlitwy:
— Boże zmiłuj się nademną, a ja ci przyrzekam poprawę, przyrzekam... Klnę się na wszystkie świętości, że stanę się innym. Śladem Chrystusa iść będę... miłość siać będę wśród ludzi... stanę się dobrem dzieckiem Twojem, jak nikt na świecie... Przebacz mi Ojcze! Przebacz grzesznikowi, który Ci dziś poprawę przyrzeka... ja wszystkie krzywdy nagrodzę.
Capiaka, Stawarę i innych przyjmę znowu do służby i Dąbrowskiego także, a jego biednej żonie, która codziennie z sześciorgiem dzieci zastępuje mi drogę, nagrodzę cierpienia z własnych funduszów, po co mi składać pieniądze — rozdam je biednym.
Szeptanym wyrazom, które powtarzał na przemian ze słowami modlitwy, towarzyszył szmer kropel, spływających po cembrzynie szybu... Wilgotna czeluść wyglądała jak ściany grobu.
Przedostatni skręt liny pękł, szląg wisiał już tylko na jednem włóknie, zbliżał się moment stanowczy. Czuł, że lada chwila runie w głębinę. Zaczął tracić przytomność, przestał myśleć i wpatrzony w ostatni skręt liny, który zdawał się wydłużać, powtarzał bezwiednie:
— Boże, Boże, Boże.
Okno szybu było tuż ponad nim.
W tem: co to? już, już jest koniec?...
Uczuł nagle mocne dźwignięcie szlongiem i równymi nogami wsparł się na zamkniętych drzwiach szybu. W około niego stali w zabudowaniu robotnicy — niemi z trwogi — trupio-bladzi...
Zwolna odzyskiwał przytomność... rozejrzał się, wyprostował, stanął na pewnych nogach w całym majestacie swej siły i władzy i z pianą wściekłości przez zaciśnięte zęby wyrzucił:
— Ha! łotry, ja was nauczę!...










  1. Dzień roboczy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zdzisław Kamiński.