Ol-soni kisań (powieść)/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ol-soni kisań
Pochodzenie Ol-soni kisań
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III. KLASZTOR.

Dużo przebyli dolin, przebrnęli wiele rzeczułek i strumieni, okrążyli moc skalnych wiszarów po ścieżkach, dostępnych jedynie dla ptaków, zanim dotarli do podnóża gór, w których pazusze krył się słynny klasztor »Królewskiego Uśmiechu«. Stryj kazał im koniecznie odwiedzić ten święty przybytek, gdyż na progu nowego życia należało oddać się przedewszystkiem pod opiekę Duchów Panującej Dynastyi. Tam one miały swój główny ołtarz, tam pierwszy z królów »I«, jako buddyjski służka klasztorny, uczył się skromności, zaparcia siebie, pogardy dla rozkoszy doczesnych, oraz ćwiczył się w rozmyślaniach prawd, objawionych światu przez Dobrotliwego Pu-sa (Buddę).
— Nie jesteś wprawdzie buddystą, ale mogą was w stolicy o ten klasztor zapytać... Co uczynicie?! Nie wypada okazywać obojętności dla miejsc świętych. Czasu macie dużo, a z drogi zboczyć trzeba niewiele! — dowodził przezornie stary urzędnik.
Usłuchali rozkazu i po trzech dniach podróży przed samym wieczorem znaleźli się u stóp górskiego łańcucha, stromo wznoszącego się z dna płaskiej doliny. Gęsty las, granatowy od ukośnych promieni zachodu, kędzierzawy, jak runo dzikiego barana, porastał zbocza od podstaw do samego wierzchołka. Chociaż Kim-ki bynajmniej nie był religijnym a Chakki zawsze wyznawał: wiarę swoich panów, obu ogarnął uroczysty dreszcz, gdy weszli pod rozłożyste konary drzew i gdy z zielonawego ich zmroku wynurzyły się wysokie, strzeliste, jak pnie cedrów, czerwone, jak ogień, figury »straży gościńca«. Garbate ich nosy, spiczaste brody, dziko wyłupione oczy, białe kły, błyskające z szyderczo wykrzywionych ust, wielkie zrobiły na Kim-ki’mie wrażenie, pragnął raz jeszcze spojrzeć na widziadła a jednocześnie bał się za siebie obejrzeć. Chakki szedł tuż blizko u jego strzemienia.
— Słuchaj, stary, czy to stąd daleko? Czy będziemy w klasztorze przed nocą?
— Bylem tutaj tak dawno, że nie pamiętam, ale zdaje się, że niedaleko.
W lesie nocna nad chodziła cisza, ustawał świegot ptaków, milkło stukanie dzięciołów, nawet nie wiał wiatr. Jedynie potok niewidzialny szumiał w głębokim jarze, którego krawędzią wiła się droga. Rozpylony, brunatny zmierzch, lecąc z ciemnych wąwozów, z zacienionego leśnego podszycia, szybko wypełniał osnowę słabo uliścionych wiosennych gałęzi koron, bujających w różowej zorzy wieczornej. Na zwrotach dróg, gdzie biodra dźwigających je urwisk przebijały pokrowiec lasów, podróżni widzieli w dole pod sobą niezmierzoną dolinę, zamkniętą ognistym pasem zorzy i smugą szarosrebrnych chmur. Siwa mgła wypełniała dolinę, grzbiety pagórków czerniały z tumanów jej, jak wyspy; krzywe sosny wynurzając się ponad opary, przeglądały się w nich, jak w przyćmionych lustrach: nieliczne, wyżej położone chaty krajały ostrymi kantami szarych dachów białą chmurniawę, niby zręby głazów, przewierconych iskrami ogni. Ogrody, niwy uprawne, zaorane role, ucichłe wioski z świecącemi się oczami okien, lśniące rzeczułki i stawy nawodnionych pól, kędzierzawe gaje, kręte tasiemki drożyn z garbatymi mostkami rysowały się w mlecznej powodzi blade i nikle, jak dawne, ubiegłe wspomnienia.
Kopyta konia, stukając po ubitej drodze, miarowo jak paciorki różańca, unosiły podróżnych coraz dalej od zamglonej ziemi, coraz bliżej do śnieżnych szczytów, omytych różowymi, zimnymi kryształami powietrza, opartych o obłąk szafirowego nieba z drżącemi gwiazdami.
Minęli kilka cichych, posępnych bram, z wygiętymi dachami chińskimi i utonęli w głębokim ocieniu rosłych drzew i prostopadłych opok. Potok szumiał gdzieś pod nimi daleko i głucho. Coraz częściej, nizko, tuż nad gościńcem, z ociosów skał zasępionych brwiami czochratych gałęzi, lub z wysoka, z oblicza wyniosłych szarych urwisk spoglądały na nich wielkie, czarne, skręcone wyrazy napisów, podobne do mądrych, przenikliwych źrenic. Kim-ki czytał je przelotnie, pełen rosnącego lęku:

»Z miłości płynie cierpienie, z cierpienia rodzi się trwoga...«

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Nie szukaj śmierci, nie pragnij życia, lecz jako sługa zapłaty, czekaj kresu...«

»Niema ognia płomienniejszego od żądzy, niema obłudy równej nienawiści, niema zasadzki, głębszej niż głupota, ani potoku, chłonniejszego, niż chciwość...«

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

»Wielcy pasterze, Śmierć i Czas pędzą przed sobą stado życia...«

Wreszcie wszystko znikło w mglistym zmroku. Niebo, skały, drzewa, parów i droga przestały istnieć, stopione w nieprzejrzaną całość węglową.
Stary Chakki schwycił konia za cugle i powiódł go, rozpoznając drogę już nie oczami, lecz dotykiem nóg. Dotarli omackiem do kamiennego mostu, arkadą rzuconego przez ryczący, jak wodospad, strumień.
— Już niedaleko!... — pocieszał sługa pana, sam wystraszony fantastycznością otoczenia. Nic wszakże nie dostrzegali w ciemnościach, które przylegały im do źrenic, niby upadłe na oczy ciężary. Nagle, wśród tej hebanowej czarności, tuż tuż przed nimi, błysło czerwone światełko; koń podniósł głowę i żwawiej zastąpał, podróżni poweseleli. Ale światełko rychło znikło.
— Co to?... Może wodzi nas?!.. — bąknął Kim-ki.
— Nie wspominaj brzydkich wyrazów!... Przecież tu święte miejsce...
— Dla buddystów!... Ale my czciciele Konfu-tsy...
— Dobrotliwy Pu-sa wszystkich ogarnia swą laską...
— Cicho! Słyszałeś?!
Chakki zamilkł i ucha nadstawił; zdala, w dole zabrzmiał nieznany, przeciągły dźwięk...
— Strzelcy tygrysi grają na »nabari« (rogach) — z drżeniem w glosie szepnął stary i konia gwałtownie pociągnął. Jednocześnie w klasztorze ozwał: się dźwięk podobny. Byli prawie u samych wrót. Za chwilę stukali do olbrzymiej, blachą okutej bramy. W okrągłem okienku, wysoko w murze, zapłonęło światło czerwone, wysunęła się zeń ręka w białem rękawie z płonącą pochodnią w garści i duża, ogolona głowa mnicha. Obejrzał ich uważnie przy czerwonym blasku smolniaka, poczem cofnął się jak żółw w otwór okienka i zniknął. Po długiem, nadaremnem czekaniu, znowu zaczęli się do bramy dobijać. Znowu w okienku pojawiła się blada łysina mnicha, tym razem bez pochodni.
— Kto jesteście i czego chcecie? Naco tyle robicie hałasu?...
— Jesteśmy zmęczeni i przeziębli podróżni... Przybyliśmy uczcić słynny przybytek Dobrotliwego!...
— Nie znamy was... Przyzwoici ludzie nie włóczą się po nocy... Dlaczego nie zanocowaliście pod górą? W okolicy grasują bezwstydni psu-han-dąng!... Nie znamy was!... Czyż więc możemy was wpuścić?!
— Zlitujcie się! Przecie nie każecie nam wracać po nocy?! Jesteśmy z rodu Kim. Mój pan, Kim-ki, jedzie do Seulu na egzamin; stryj jego jest naczelnikiem powiatu Ko-uöń; jego dziad znany pogromca cudzoziemców, Kim-cza-sań, był słynnym gubernatorem na zachodnim wybrzeżu... a ojciec rządził czas jakiś naszą prowincyą!...
Głowa mnicha znikła z okienka; następnie odbyły się jakieś narady za zamkniętą bramą, poczem zazgrzytały wrzeciądze i wierzeje rozwarły się szeroko. Podróżni wstąpili pod wysokie, ciemne sklepienie, pod którem głucho z zadudniło echo kopyt i w końcu którego stał biało ubrany służka, oświecając pochodnią nieduże podwórko, wyłożone kamiennemi płytami. Po drugiej stronie podwórka kamienne, szerokie schody wiodły wprost do przednich komnat gościnnych, pod długi ganek na wzniesieniu; pokoje pośledniejsze mieściły się niżej, na prawo, koło kuchni i czeladnej; schody wiodące ku nim były mniej okazałe. Na lewo przylegała do kamiennego budynku wielka szopa na wysokiem podmurowaniu, nakryta ciężkim dachem chińskim z podwiniętym do góry okapem. Wspierał się on na licznych filarach, olbrzymich pniach cedrowych, odartych z kory. Wszystko wyglądało jak kupa kanciastych bloków kamiennych, ustawionych w nierównym szeregu. Pod szopą, wśród filarów, bielało niby stado owiec, mnóstwo ludzi rozpostartych na ziemi. Niektórzy, zbudzeni, powstali i wsparli się o filary, inni przysiedli z opuszczonemi nogami na krawędzi fundamentu i przyglądali się pilnie przybyłym.

Gdy konia podróżników rozsiodłano i odprowadzono do stajni, pochodnia zagasła. Kim-ki’ego z Chakki’m umieszczono w małym pokoiku gościnnym, w gorszem skrzydle klasztornego przytułku. Ale i tu było dość czysto i przyjemnie. Cienkie maty z sitowia leżały na ogrzanej z dołu podłodze, której ciepło przyjemnie działało na zzięble, obrzmiale w podróży ich członki. Niezadługo podano im skromną wieczerzę z ryżu, kwaszonej sałaty i rzodkwi. Jednocześnie zajrzał: do nich mnich i wypytał szczególowo: kto są? skąd i dokąd idą? poco przybyli?
Chakki aż ręce uniósł: do góry:
— Któż z przejezdnych może oprzeć się urok owi klasztoru »Królewskiego Uśmiechu«. Wszak umyślnie zawracają ludzie i nawet odbywają długie podróże, aby nasycić wzrok ślicznym widokiem świętego przybytku i orzeźwić ducha mądrą rozmową z wielebnymi ojcami... Słyniecie po całym kraju z mądrości, z gościnności i z przywiązania do tronu, o co nam głównie chodzi w chwili obecnej, kiedy wstępujemy na drogę nauki i zaszczytów... Nasz opiekun, Kim-juń-sik, stryj mego młodego pana, stanowczo nam polecił prosić wielebnych ojców o błogosławieństwo, o wskazówki i modlitwy i kazał złożyć odpowiednie ofiary...
Lekki uśmiech przesunął się po gładko wygolonej twarzy mnicha, uśmiech prawie niedostrzegalny.
— Jego Królewska Mość — niech Dobrotliwy darzy go wieczną łaską — nie zapomina o skromnem schronisku swych przodków. Niedawno otrzymaliśmy złotem pisany list, ale transport ryżu, który miał przyjść w ślad za listem, jeszcze nie przybył... Czy zapiszecie wasze dostojne nazwiska w księdze?
Podał przybyłym księgę z tuszownicą i pędzlami, a gdy podpisali, oddalił się z nizkim ukłonem i japońskiem życzeniem:
— Komba-wa (dobranoc).
— Japończyk?! — obruszył się Kim-ki po jego odejściu.
— Nie. Ale te żółte szczury buddyjskie zawsze ciągną do Japonii. Słusznie twój dziad, Wielki Kim-cza-sań, wielkorządca zachodniej prowincyi mówił: buddysta zawsze półjapończyk. Dlatego religia ich jest w pogardzie i oni słusznie uważani są za korejczyków mało lepszych od chrześcijan...
Długo jeszcze Chakki gadał, wzdychał i mruczał w ciemnościach, podczas gdy Kim-ki dawno już spał znużony całodzienną jazdą. Sniło mu się, że jest młodym chłopaczkiem, że zaplatają mu warkocz w dzień wesela, że Sim-czen czeka nań za kotarą... Ale gdy chciał pocałować dziewczynę, zamieniła się niespodzianie w stryjaszka, który patrząc nań surowo powiedział: »Skromność i wstrzemięźliwość upiększają wiek młody«... W tej chwili zbudził go dźwięk rogów blizki i przejmujący. Zerwał się i usiadł w ciemnościach, niepewny, czy słyszane dźwięki są snem, czy rzeczywistością. Na zewnątrz działo się coś niezwykłego, skrzypiały wrzeciądze, dudniały końskie kopyta i czerwone, jarzące światło wdzierało się ze dworu przez szpary źle dosuniętych drzwi.
— Rozbójnicy! — pomyślał młodzieniec i podpełznął ostrożnie do proga. Ale to, co dostrzegł przez otworek, wydało mu się tak dziwaczne, iż ciekawość i ździwienie pokonały strach. Kopnął nogą niewolnika:
— Chakki, co to jest?
— Nie wiem, co to jest! — szeptał stary, przylgnąwszy okiem do szpary. — Może wojna, a może... sam król zjeżdża do klasztoru... Ci ludzie w futrach, z oszczepami w ręku, to myśliwcy na tygrysów... Ci w żółtych kaftanach, to łucznicy klasztorni... Poco oni się zebrali? Poco ta gromada chłopów? Jedzie, widzisz, mówiłem, że jedzie!...
Aby lepiej zobaczyć, co się dzieje, Kim-ki nawet drzwi nieznacznie rozsunął. Z czarnych czeluści roztwartych wrót wynurzył się właśnie łeb konia w bogatym rynsztunku, dalej figura jeźdźca w jedwabnej niebieskiej sukni, wzorzysto wyszytej na przedzie. Na głowie miał kołpak futrzany z rozwartej paszczy tygrysa. Wąsy zwierza sterczały mu nad czołem, jak kity, białe kły szczerzyły się tuż nad brwiami, dalej skóra pstra pływała na ramiona i na plecy, spięta na piersiach łapami. Nogi w chińskich, aksamitnych butach opierały się na ciężkich, srebrem wykładanych strzemionach. Twarz miał smagłą, bez zarostu, bystre, płomienne oczy, nos prosty z rozdętemi nozdrzami, usta małe i zaciśnięte. Za pasem miał zatknięty miecz w czarnej, lakowej pochwie. Z za pleców wystawały mu łuk i sajdak, pełen skrzydlatych strzał.
Pachołkowie, prowadzący z dwóch stron konia za cugle, przywiedli go do samych schodów kamiennych, gdzie po obu stronach na słupach zakończonych kamiennemi tarczami, płonęły stosy smolniaka i gdzie na skrzydłach stały gromady biało ubranych pątników oraz zbrojnych myśliwców, mnichów i rycerzy. Orszak przybysza zatrzymał się opodal u wrót i zsiadał porywczo z siodeł; on zaś zeskoczył zręcznie na ziemię i czekał skromny i poważny na schodzącego ku niemu przełożonego klasztoru w żółtej wspaniałej szacie powłóczystej, w żółtym kołpaku na głowie, z srebrną misą w ręku. Z obu stron kapłana szło dwóch, również żółto ubranych mnichów, którzy podtrzymywali pieczołowicie końce niezmiernie długich rękawów jego szaty. Rycerz ręce przycisnął do piersi, wziął misę, uniósł ją: wyżej głowy i wychylił niezwłocznie przyjemny napój chłodzący z wody i miodu: następnie w towarzystwie mnichów rozmawiając z nimi uprzejmie, wstąpił na schody i znikł w szeroko rozsuniętych drzwiach górnej komnaty. Ognie na słupach dogasły, ludzie rozeszli się, konia zaprowadzono do stajni. W pokojach, zajętych przez przybyłego rycerza, długo paliło się światło i długo stamtąd dobiegały szmery rozmów, lecz trudno było rozpoznać, o czem tam radzą. Daremnie nasluchiwał Kim-ki, daremnie Chakki wysunął się na zewnątrz — nie dowiedzieli się nic. W pokojach mówiono w obcym języku, może po japońsku a może gwarą tygryśników, znaną jedynie bractwu wtajemniczonych myśliwców.
Dopiero nazajutrz zbudził młodzieńca wierny Chakki i z trwogą oznajmił:
— Śpiesz się!... Uciekajmy!... To jacyś spiskowcy, może sami ton-hacy!... Łatwo dać głowę w tej sprawie!... Słyszałem, jak ten wczorajszy rycerz mówił do ludu pod filarami, że należy oswobodzić króla od wpływu cudzoziemców, że należy żądać ziemi i zrównania stanów, uczynienia wszystkich szlachtą... Słychana rzecz?!
Młodzieniec natychmiast zerwal się i pełen przerażenia z pośpiechem przygotował się do drogi. Klasztoru, rzecz prosta, nie obejrzeli.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.