Ol-soni kisań (powieść)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Ol-soni kisań
Pochodzenie Ol-soni kisań
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I. STRYJASZEK.

Żółty kolor jest kolorem dworskim. Najpiękniejszy, jaskrawo-złoty jego odcień, jako własność rodziny królewskiej, został już przed dwoma tysiącami lat surowo wzbroniony zwykłym śmiertelnikom przez monarchę Si-dzo z dynastyi Pak. Następni władcy Krainy Cichego Poranku nie omieszkali zakazu tego potwierdzić. Ale ponieważ kolor żółty posiada co najmniej tyle odmian, ile mają stopni Wielkie Schody powodzenia, może więc każdy z wędrowców ku Słońcu, nie naruszając prawa, pieścić oczy swych gości milem sercu napomknieniem... A ma ta barwa tę dziwną właściwość, że otwiera nietylko ludzkie serca, lecz i ich kieszenie. Baczyć wszakże należy, aby nie była jota w jotę taką, jak królewska, oraz aby miejsce działalności administratora nie leżało zbyt blizko stolicy.
Powiat Ko-uöń zajmował jedną z najbardziej zapadłych okolic gór Dyamentowych. Dlatego pewnie druga poczekalnia pana Kim-juń-sika, naczelnika powyższego powiatu, miała nietylko żółte obicia i żółte maty na podłodze, ale również żółte, płaskie poduszki do siedzenia, żółty malowany parawanik i żółtą szafę, w której szeregiem stały stare, pękate książki w niebieskich teczkach chińskich.
Prócz żółtego koloru lubił Kim-juń-sik stare obyczaje i posłuszeństwo.
Właśnie znowu mówił o tem, siedząc z podwiniętemi nogami na ciepłej, z dołu ogrzanej podłodze swojej poczekalni. Przed nim klęczał z pochyloną głową, z rękami opartemi na ziemi, jego synowiec, młody Kim-ki. Światło dzienne, z trudnością przedzierając się przez papierowe okienka, łagodnie opływalo białe faldy i zwoje ich perkalowej odzieży domowej. Wyprostowany Kim-juń-sik wyglądał jak wspaniały stóg śniegu, uwieńczony siwobrodą głową w czarnym, przejrzystym kapeluszu a pochylony na czworakach Kim-ki w wielorogim studenckim birecie był bardzo podobny do kozła. Nieruchome postacie ich całkowicie wypełniały malutki, żółty pokoik, sufit nizko zawisał nad nimi a z pod sufitu spoglądały na nich poważnie wielkie czarne hieroglify chińskiego napisu, skreślonego na długiej i szerokiej wstędze białego papieru, w szarej tekturowej ramie. Było to słynne zdanie Kon-fu-tsy:
»Człowiek wzniosły poświęca się dla dobra ludu«.
— Niedługo kończysz żałobę po ojcu. Nadchodzi czas, aby pomyśleć o przyszłości. Czy czujesz się już na siłach udać się do Seulu i zdać egzamin państwowy? — mówił wolno i z przestankami Kim-juń-sik. — Gotów ci jestem dopomódz, gdyż widziałem, że uczyłeś się pilnie. Wiedza i cnota są ozdobami człowieka, ale wymagają oprawy, jak szkła okularów. Dam ci list do naczelnika naszego rodu, do samego Kim-ok-kiuma. Jest wielkim panem, szafarzem skarbu królewskiego. Skoro mu się spodobasz, uczyni cię, czem zechce. Ale pamiętaj, że na wysoką górę liczne wiodą stopnie i, aby uniknąć upadku, nie należy pomijać żadnego. Bądź uważny, grzeczny, nie pozwalaj się unosić nigdy namiętnościom, nie używaj nigdy brzydkich, ostrych wyrazów i nie postępuj porywczo... Sądź o wszystkiem z wysokości Nieba i Ziemi i rozważ, o ile ucierpiałyby one, gdybyś nie osiągnął zamierzonego celu przez nierozwagę. Staraj się przedewszystkiem o wewnętrzne udoskonalenie i zgodę swych postępków z przekonaniami. Umiejętnie wybieraj sobie towarzyszy, miłuj cnotę a gardź występkiem. Przedewszystkiem zaś czcij starszych, słuchaj przełożonych, staraj się pozyskać ludzkie serca skromnością i małomównością.. Lepsza chwila milczenia, niż godzina mowy...
Kim-ki poruszył się z lekka, słuchał już dość długo, pot wystąpił mu na czoło a co gorsza, rogaty beret zsunął się cokolwiek z czubka głowy i groził spełznięciem na bok, rozwiązując po drodze wspaniały kok, dumę wszelkiego, szanującego się, żonatego mężczyzny. Wiedział wszakże, że stryj posiada nieprzebrane zapasy mądrości, więc skorzystał natychmiast z jego rady, powściągnął swoje namiętności i nieznacznym ruchem głowy postarał się przywrócić równowagę swemu beretowi
— Jesteś szlachcicem i musisz pozyskać urząd. Choć słyszałem, że z woli naszego Najmiłościwszego Monarchy mają zostać zrównane obecnie wszystkie stany, ale posada rządowa zawsze pozostanie dla szlachcica kwiatem życia, owocem drzewa... Zresztą cóżbyś robił innego? Gospodarować na wsi nie umiesz i nie masz na to pieniędzy! Handel wymaga większych jeszcze środków i nieodpowiedni jest dla osób twego pochodzenia... Masz obowiązki względem twego rodu!... Los rzemieślnika lub drobnego rolnika godny jest pożałowania! Cóż więc poczniesz, skoro nie dostaniesz urzędu?
Nastąpiła dłuższa przerwa, podczas której Kim-juń-sik ssał zaciekle metalowy cybuszek swej fajeczki i przyglądał się z pod oka pochylonej pokornie głowie siostrzeńca. Przegląd wypadł pomyślnie, lekki uśmiech przewinął się mu po ukrytych pod wąsami ustach.
— Zostało ci trochę ojcowizny, masz ziemię... ale dzierżawcy obecnie płacą jedynie tym, którzy są w stanie do tego ich zmusić... Płacą sianem, sałatą, rzodkwią, włóknem pokrzywy, bawełną... Tak było od wieków i będzie zawsze, gdyż lud nigdy nie będzie miał pieniędzy. Co poczniesz gdy będziesz stąd daleko, albo gdy mnie stąd przeniosą na inne miejsce? Kto zajmie się odbiorem i sprzedażą należnych ci zbiorów? Przyszło mi do głowy, iż najlepiej, abyś ziemię sprzedał.
Kim-ki podniósł głowę i usiadł.
— Dużo nie dostaniesz, ale nawet nieduża suma gotówki może ci zapewnić powodzenie!... — ciągnął stryjaszek, nie spuszczając zeń oka.
Rzęsy chłopaka zadrgały, ale obyczaj nakazywał mu milczenie.
— Jako opiekun twój i najbliższy krewny mógłbym rozporządzić się twoim majątkiem zgoła bez twej zgody, wiesz o tem dobrze... Jeżeli nie czynię tego, winieneś rozumieć pobudki, płynące z mego dobrego serca, łagodnego usposobienia i pojęcia sprawiedliwości... Cóż mi na to odpowiesz?
— Cokolwiek uczynisz, wiem, że uczynisz dla mego dobra!
Kim-juń-sik ujął w palce prawej ręki koniec brody i odchrząknął.
— A więc zgadzasz się?!... Chodzi obecnie o kupca... Trudno, bardzo trudno znaleźć gotówkę... A potrzebujesz przedewszystkiem pieniędzy. Za obietnicę nie najmiesz nauczycieli, nie kupisz na kredyt urzędu. Komu więc możnaby ofiarować twą ziemię? Może masz już kogo upatrzonego?... Doprawdy tracę głowę!... Stary Pak-sen właśnie nabył niedawno spory działek roli i wydal pewnie, co miał. Niu-san obieca góry srebra, ale nie dotrzyma... Możnaby w Towarzystwie pożyczkowem wziąć na zastaw małą sumkę, ale... miałbyś wciąż kłopot z dzierżawcami... Troska przeszkadzałaby ci w naukach... Nie wiem doprawdy, co zrobić z twoim majątkiem!
Kim-juń-sik umilkł i wyczekująco spojrzał na siostrzeńca, ale ten niczego się nie domyślał i milczał pokornie.
— Widzisz, ta ziemia jest właściwie naszą ziemią — zaczął naówczas z pewnem rozdrażnieniem. — Należy do rodu naszego z tej samej zasady, z jakiej ty jesteś moim synowcem. Ojciec twój odziedziczył ją po przodkach, a chociaż dużo następnie dokupił, zrobił to jedynie dlatego, że miał już dziedzictwo i że miał poparcie rodu. Gdyby go nie miał, ziemiby nie nabywał, rzecz prosta... Wistocie więc początek twej własności pochodzi od przodków, od dziada, który pierwej był moim ojcem, niż twoim dziadem... Przed twem urodzeniem się należała ona do mnie i w razie twej śmierci wróciłaby do mnie... Dopóki nie masz syna, jest ona moją własnością... Ale nie bój się, zapłacę ci! Przecie jesteś moim synowcem... Dam ci...
Nałożył fajeczkę tytoniem i łaskawie podsunął Kim-ki swój jasno-zielony kapciuch. Czas jakiś palili obaj w głębokiem milczeniu.
— Musisz przyzwoicie wystąpić w Seulu, ofiarować ładny podarunek Kim-ok-kiumowi, opłacić egzaminatorów, patent, musisz dać podarunki urzędnikom w ministeryum, gdzie będziesz się starał o miejsce... Musisz drogę odbyć konno i stanąć w stolicy w przyzwoitym hotelu, gdyż inaczej wszystko ci pójdzie o wiele trudniej. Wiesz co, niech stracę, ale dam ci pięć tysięcy srebrnych jenów japońskich, gdyż mniej nie wystarczy ci...
Kim-ki nic nie odrzekł, ale żal mu nagle ścisnął serce. Ee...e Więc to zaraz, za chwilę ma się wyrzec starego domu na wzgórku pod olbrzymimi kasztanami, rzeczki bulkokącej nieopodal w głębokim jarze, omszałej, dobrze znanej ryżowej tłuczki pod słomianą strzechą, cmentarzyska ojców, dokąd rodzina cała urządzała sobie wesołe wycieczki... A Sim-czen?... Co się z nią stanie?
— A Sim-czen? — spytał nieśmiało.
— Co? Sim-czen?!... Sim-czen zostanie dalej u swego ojca! Przecież żałoba nie skończyła się jeszcze, więc nie weźmiesz jej z sobą. Zresztą w stolicy trudno dać sobie radę z młodą żoną... Tysiące pokus!... W ostateczności Sim-czen będzie mogła zamieszkać u mnie, dopóki nie pozyskasz odpowiedniego twemu urodzeniu urzędu...
Twarz starego dziada zwolna czerwieniała, gdy mówił o młodej kobiecie, w oczach latały mu niespokojne ogniki, ale Kim-ki nie zauważył tego; myślą już błądził gdzieindziej, był w Seulu, zdawał egzamin, zdobywał urząd i wprowadzał wesołą, różową Sim-czen do własnego gniazda, do małych, ciepłych pokoików, wyklejonych jasnem obiciem...
— Dodam ci jeszcze 500 jenów! — bąknął wspaniałomyślnie stryj, zupełnie opacznie tłómacząc sobie zamyślenie synowca. — Razem pięć tysięcy pięćset jen... Przecież nie powiesz, że to mało!
— Nie, stryju, zapewne, że wystarczy! — odrzekł zupełnie szczerze.
Kim-juń-sik wytrząsnął starannie popiół z fajeczki i ściągnął sznureczki kapciucha, co znaczyło, że posiedzenie na teraz skończone.
Kim-ki z uczuciem ulgi wymknął się z dusznej komnaty, poczem w ustronnym kąciku podwórza, za pomocą deski rachunkowej zamienił jeny japońskie na jany i phuny korejskie.
— Dwadzieścia pięć tysięcy janów, całe dwa many (miliony) pięćset tysięcy phunów. Jeżeli codzień wydam nawet 350 phunów, to mi starczy na dwadzieścia lat! Ale na co mogę wydać 350 phunów dziennie? Wydam o wiele mniej i zrobię nawet oszczędności; zato dobrze zapłacę za miejsce, nie pożałuję... kupię sobie odrazu wysoki urząd, znaczne dochody i zabiorę niezwłocznie Sim-czen... Zle jej tu będzie u starego!... Skąpy stary i chociaż szczególniej ją lubi i wyróżnia, będzie zawsze wolała być panią u siebie w swoim domu... Czy to mieliśmy czas się z sobą nacieszyć, wciąż żałoba i żałoba: wkrótce po ślubie umarła jej matka a rychło potem mój ojciec... Rozłączono nas... Tylem ją miał, co nic!
Z młodzieńczą pożądliwością rozmyślał o piękności swej żony i postanawiał jak najrychlej zdobyć sobie byt niezależny.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.