Przejdź do zawartości

Listy (Krasiński, 1882-1887)/Listy do Adama Sołtana/Przedmowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przedmowa
Pochodzenie Listy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1882-1887
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron

Zbiór ten listów do Adama Sołtana, musimy poprzedzić kilku słowami o rodzinie i stosunku jej do Zygmunta Krasińskiego.
Rodzina Sołtanów (z przydomkiem Pereświt) należy niezaprzeczenie do tych najstarszych książęcych rusko­‑litewskich domów, których pierwotne pochodzenie ginie we mroku okrywającym historyę Litwy w czasach przedjagiełłowej unii z Polską. Występuje ona na widownię razem z tą ziemią, której była dziecięciem i podanie Kojałowiczowskie już ją w bojach z Tatarami za Witołda wspomina.
Ale jak bardzo wiele innych rodów książęcych, najbliżéj nawet z dynastyą panującą połączonych (nie wyjmując najgłośniejszych późniéj) — Sołtanowie w owych czasach, gdy pochodzenie ich powszechnie było znaném i uznaném, nie troszczyli się wcale o swą genealogię. Dziś też, dla braku materyałów trudno byłoby wykazać to, za czem moralne przekonanie i stanowisko zajmowane przez rodzinę przemawia, pochodzenie z pnia Gedyminowskiego. Niektórzy wywodzą ich od Korybuta, ale zdaniem naszem wyżéjby sięgnąć potrzeba, aby gałęzi téj, dawniéj od drzewa odszczepionéj — właściwe naznaczyć miejsce. Z równą obojętnością zaniedbali Sołtanowie, albo się dobrowolnie dla równości szlacheckiej zrzekli, kniaziowskiego swojego tytułu, po którym im tylko mitra w herbie pozostała.
Wszystko to dziś pomniejszéj wagi, gdyż rodzina Sołtanów zapisała się na kartach dziejowych najświetniejszym z tytułów — ofiarnością swoją dla kraju. — Z pokolenia w pokolenie przechodził w niej jak spuścizna, obowiązek służenia ojczyźnie, mieniem, trudem, życiem. Tradycya poświęcenia stanowi charakter jej i znamię.
Z kolei idą na wygnanie i do więzień jedni po drugich, oddają na łup konfiskat majętności, cierpią, walczą, pracują i przekazują dzieciom tylko dziedzictwo męczeństwa.
Historya tego domu jest pasmem ofiar stanowiska, mienia i żywota.
Za Kaźmierza Jagiellończyka widzimy już Sołtanów zajmujących na Litwie stanowiska przeważne, właścicielami dóbr rozległych, w których skład wchodziła, późniéj Radziwiłłowska Nieświeżczyzna, Żyrowiee, Wołczyn i t. d. Jeden z nich Aleksander z polecającym listem króla odbywa podróż po świecie dla wykształcenia się rycerskiego i zwiedza z kolei dwór cesarza Fryderyka III., Rzym, Sycylię, Jerozolimę, w powrocie Medyolan i dwór Sforzów, Kastylję w chwili zaślubin Izabelli z Ferdynandem, Karola Zuchwałego księcia Burgundyi, który go ze szczególném przyjął odznaczeniem, mianował swym podkomorzym i przyozdobił łańcuchem Złotego Runa, potem Anglię i dwór Edwarda IV. Za powrotem do kraju podskarbi W. litewski, zajmował na Litwie ważne bardzo stanowisko. Dziwiło to niektórych, że o mężu takiego znaczenia za panowania Kaźmierza Jagiellończyka Długosz wcale nie wspomina, lecz wstręt ten jaki historyk nasz okazuje w swój kronice dla Litwy, dla jagiellońskiéj dynastyi, dla samego króla nawet — aż nadto tłumaczy to przemilczenie o ludziach, którzy na Litwie stali naówczas w antagonizmie z Polską.
Po Aleksandrze, którego brat w sprawach kościoła jeździł także do Rzymu — szeregiem idą Aleksander II. marszałek w. litewski, Jan następca jego na tém dostojeństwie i inni równie ważne zajmujący w kraju posady, aż do Stanisława, marszałka nadwornego litewskiego, później prezesa rządu narodowego za czasów Napoleona, ożenionego z Franciszką księżniczką Radziwiłłówną.
Stanisław, urodzony w r. 1756, pan na Zdzięciole, najprzód jenerał­‑adjutant buławy polnéj litewskiéj, chorąży w. ks. litewskiego, jenerał­‑major, podkomorzy litewski, naostatek marszałek — był jedną z wybitnych osobistości sejmu czteroletniego i jednym z tych, co cierpieli za to, że do Targowicy akcessu uczynić nie chcieli. Synem jego był Adam, urodzony z Radziwiłłównej d. 2 lipca 1792 r. w Warszawie, zmarły dnia 7 lutego 1863 r. w Poznaniu, pułkownik wojsk polskich, którego wypadki 1831 r. na wygnanie skazały.
Z Zygmuntem Krasińskim łączyło go blizkie pokrewieństwo, gdyż zarówno matka Zygmunta Marya, żona jenerała Wincentego Krasińskiego, jak matka Sołtana, pochodziły z téj saméj linii Radziwiłłów, od Mikołaja Faustyna wojewody nowogródzkiego.
Nieco długim wywodem tym byliśmy zmuszeni poprzedzić to, co o korespondencyi Zygmunta Krasińskiego z Adamem Sołtanem powiedzieć mamy, gdyż stosunek familijny, nie mniéj jak osobiste sympatye i przyjaźń najczulsza, nadają listom tym zupełnie odrębny, właściwy im charakter.
Ze wszystkich tych, z któremi Zygmunt Krasiński zamieniał myśli, z którymi potrzebował być w ciągłym związku ducha, Adam Sołtan z pewnością był jedynym, przed którym nie ukrywał się z najtajniejszemi uczuciami i myślami, jedynym dla którego nic skrytego nie miał.
Korespondencya też tego rodzaju, im droższa, im większego psychologicznego znaczenia, tem — naszém zdaniem — mniej była może przeznaczoną do bezwzględnego ogłoszenia jéj do druku.
Dla tego, od lat kilkunastu mając ją sobie powierzoną, zamierzając ją wydać, wahaliśmy się tak długo, aż wypadek dał ją w ręce prof. Stanisława hr. Tarnowskiego, który pospieszył zdać z niej sprawę, rozebrać ją i ogłosić wyjątki z niéj w „Przeglądzie polskim“.
Czytelnicy polscy bezwątpienia wdzięczni być powinni hr. Tarnowskiemu za zużytkowanie tak szacownego materyału do swych studjów i charakterystyki poety. Nas jednak w początku zabolało niemal dotknięcie świeżych jeszcze blizn i żywych nadto wspomnieli. Obok tego odważymy się też postawić za prawidło, że w żywotach ludzi zmarłych i żyjących są pewne strony, które mogą drażnić i nasycać ciekawość, ale do poważnie pojętego obrazu nie należą.
Z tych też względów, przystępując do wydania niniejszej korespondencyi, musieliśmy poddać ją właściwej kontrolli i zgodzie się na pewne opuszczenia. To jednak co jest, starczy na okazanie, jak serdeczny stosunek wiązał Zygmunta z Adamem, z jakiem zaufaniem tulił się do jego łona, spowiadając się przed nim ze wszystkich swych bólów, pragnień, zwątpień i nadziei.
Listy do Sołtana pisane różnią się wielce od tych, jakie pisywał do przyjaciół swej młodości, do ludzi z którymi pracował na jedném polu myśli — filozofii i poezyi. Jest i w nich bardzo często filozofja, poezya, to co w danéj chwili uciskało piersi człowieka, ale więcej niż poeta, i myśliciel, człowiek maluje się w tych zwierzeniach, które ulgę mu czynią, bo w nich nie potrzebuje z niczem się taić, nic zamykać w sobie. Ta struna męczeńska brzmi tu może najsilniéj. Walki serca i obowiązków, uczuć i względów towarzyskich, ofiary jakie składać im musi, nienasycone pragnienia ideału, który sobie Zygmunt stwarza z każdego promiennego obrazku, jaki spotyka — wyryte są mistrzowska ręką boleści na kartach nieoszacowanych tych listów poufnych, tych spowiedzi braterskich.
Do psychologicznego studyum nad człowiekiem i poetą, nad tę korespondencyę nie ma nic droższego, nic wyrazistszego, coby w lepszém świetle malowało temperament, charakter, wielkie i szlachetne serce, a potęgę umysłową po nad tém wszystkiem jaśniejącą jak aureola.
Jako Polak, jako syn przywiązany, jako członek tego społeczeństwa, którego on przymioty i słabości odczuwa z gorączkową drażliwością, miłując i cierpiąc a sromając się za miliony; — jako osamotniona przez swą wielkość istota, która współczesnych przerosła, stęskniona bratniego serca, miłości, współczucia, równego jej ducha — nigdzie Zygmunt nie przedstawia się pełniój jak w tych listach.
Rzadka w nich nuta weselsza, dźwięk pogodniejszy — chyba gdy wspomina długie swe poufne rozmowy z Sołtanem, słucha marząc muzyki Danielewicza, rozgrzewa się poezyą Schillera na teatrze w Burgu, pociesza panią Delfinę, rozkoszuje pięknóm włoskiem niebem lub spotyka tak mu sympatycznych ludzi, jak Orcio (Jerzy Lubomirski) i August Cieszkowski.
W ogóle dusza to za młodu już smętna, zmęczona, uciśnięta nie tyle własném cierpieniem i niepokojem o przyszłość swoją, jak raczéj tém co ją otacza, co dochodzi z kraju, rozraniając serce świadectwem jego upadku, braku powagi i poszanowania siebie w nieszczęściu... Ustępy w których maluje Polskę pod panowaniem rosyjskiem są przejmującej siły, prawdy i potęgi, a — niestety — wiele z nich, dziś jeszcze nic na prawdzie nie straciły i do położenia obecnego tak jak przed laty zastosować się dają.
Nie męczeństwo Polski go przeraża, ale brak siły i majestatu w męczennikach, dobrowolne ich poniżenie, zrzeczenie się godności własnej, któréj ofiarą tylko szyderstwo wrogów się okupuje.
Ten wstręt, jaki ma do przypatrywania się ze krwią zimną upodleniu, — wypędza go z kraju, czyni dobrowolnym wygnańcem, miota nim, bo nigdzie nie ma pokoju od ścigających go myśli, zawsze tęskni za czemś i czegoś pragnie...
Dusza to nienasycona, właśnie dla tego, że pragnie, czego ziemia dać nie może, a spętana położeniem wyjątkowém, wkładającém na nią obowiązki i brzemiona nad wiek i siły.
W każdym niemal liście odbrzmiewa ta boleść polskiego jego serca.
Miłość najczulsza dla najlepszego z ojców jest drugą nutą panującą w tych zwierzeniach,, czystą i przepiękną. Uczucie to, poszanowanie, wdzięczność i przywiązanie, którym Zygmunt wiele poświęcać musiał — stawi go ciągle w sprzeczności z pragnieniami swobody, z potrzebą rzucenia się w świat ideałów, aby uniknąć zetknięcia i przejednania z nielitościwą rzeczywistością.
Biedny ojciec dumny był swym genialnym Zygmuntem, ale zarazem drżał o niego; — chciał go mieć głową rodziny, wymagał ofiary teraźniejszości dla przyszłości, — ukojenia na duchu, rezygnacyi, ożenienia, pracy spokojnéj dla rodu i imienia. Zygmunt długo z całą siłą młodzieńczą odpraszał się, wymadlał od tego kielicha... Przewidzieć jednak było łatwo, że ojciec nie siłą, ale wielką miłością dziecka zwycięży...
Tymczasem szukał Zygmunt ideałów na ziemi i rozbijał się o te śliczne zjawiska dziewicze i niewieście, których urok, blask piękności, na chwilę czynił je aniołami. We wszystkich tych pokuszeniach i pogoniach za ideałem widzimy go nie żadnym zmysłowym pociąganego wdziękiem, ale szukającego w powłoce piękna promienistéj duszy jakiejś Beatrycy... Przywiązuje się, przylega nie do tych pączków nierozwitych, które dla innych mają urok zagadki zamkniętéj w ich łonie dziewiczém — ale do istot zbolałych, złamanych, do męczennic którym życie skroń cierniem oplotło.
W miłości jest to przedewszystkiem poeta; postacie z których tworzy ideały, wcale nie są niemi, on je ubiera w purpurę i blaski, podnosi, ozłaca, odtwarza na nowo... Każda taka miłość, której wszystkie koszta on ponosi, jest dla niego źródłem nowych natchnień, bodźcem do nowych polotów, drogo opłaconą pieśnią, płynącą z zakrwawionego serca. Zawiedziony, znękany, zaledwie rany się po jednéj zabliźniły, nienasycony szuka nowéj, bo samotną duszą wyżyć nie może.
Miłości do życia, w najszerszém znaczeniu tego wyrazu, potrzeba mu jak powietrza. Gorzko żaląc się na ludzi, wytrwać bez nich nie może, sercem i myślą nieustannie dzielić się musi, wzdycha i jęczy, gdy z niemi sam na sam pozostanie... Z tą tęsknotą samotnika stokroć się odzywa do Sołtana, przypominając spędzone z nim na rozmowach noce. Z nim jednym, jak ciągle powtarza, mógł całą swą wylewać duszę, jemu jednemu wszystkie swe zwierzyć bole...
Serce w nim złote, dla rodziny, dla przyjaciół, dla tych, z któremi żył, wylane całe, troskliwe o nich, nawet w tych chwilach, gdy własna boleść dolegała... Gdy mu znikną z oczów Sołtan lub Danielewicz, ściga ich myślą, odgaduje kroki, domaga się listów.
Razem wzięte życie to, jak nam je malują listy do Sołtana — prawdziwie męczeńskiem nazwać się może. Chwile jaśniejsze przelatują je jak błyskawice — horyzont ciągle chmurny i ciemny. Za tło służy tu Polska Mikołajewska, skuta żelaznemi pętami, z zawiązanemi usty, w proch wtłoczona, którą najmniéj godni reprezentowania jéj, przedstawiają. — „Codzień, pisze Zygmunt w r. 1836, dochodzą mnie wieści o stanie społeczeństwa warszawskiego, które przenikają zgrozą; podłość doszła nieprzebranéj miary: — niema prawie człowieka, któryby umiał nawet powierzchowną godność zachować; dobry byt pieniężny i gospodarski ukołysał serca zranione — burakami i pszenicą grób Polski zasypali, na wyścigi się uniżają i liżą“. Daléj nieco, tegoż roku: „Dobra podrożały w Królestwie, wszystkiego jadła i napitku dostatek, karmny drób, opasłe bydło, fabryki cukru burakowego zakładają się, — czegóż żądać więcej?“ (Nieprawdaż? zdaje się to jakby wczoraj napisanem?).
O godność narodową i rodową szło mu wiele... wymagał od wielkich imion czynów wielkich lub bohaterskiego, majestatycznego stoicyzmu w męczeństwie. W jednym z tych listów pisze: „Tęczyński straciwszy dwóch synów, podpisywał się zawsze: ultimus virorum de Tęczyn, my wszyscybyśmy się tak podpisywać powinni. Jeszcze i to łaska bożka kiedy kto ma prawo powiedzieć o sobie: ultimus vir; ale kiedy ultimus Polichinel! to nędza i przekleństwo„.
Przywiązanie Zygmunta do Sołtana, oparte na harmonii przekonań, na zgodzie ducha, w listach wyraża się z taką siłą, z takiém uczuciem, iż przyjacielowi temu i krewnemu daje przy nim zupełnie wyjątkowe stanowisko. Z jaką czułością wymowną, przejętą, pociesza go po śmierci ojca, jak cudownie maluje mu pogrzeb zmarłej jego córeczki, jak stara się o ułatwienie przybycia do ojca drugiéj córce jego Maryi, jak czuwa nad synami porwanemi do Petersburga, troszcząc się o najmniejsze nawet posługi, mogące los mu osłodzić... „Zmiłuj się, pisze w r. 1836 z Florencyi, przebądźmy jeszcze razem chwil kilka. Rzadko się kochają ludzie na ziemi, a kiedy się kochają, niechże będą razem, niechże pomówią jeszcze z sobą, niech się uścisną jeszcze, bo każde jutro może ich rozdzielić na wieki“.
„Ty, którego tak szczerze kocham i tak święcie szacuję, wyraża się w drugim liście... — „ty jesteś jeszcze z tych, w małej liczbie pozostałych na dzisiejszym świecie ludzi, którzy wierzą w czucie głębokie, w honor, w pewne myśli święte — ale, strach mnie ogarnia Adamie, bo takich ludzi przez Boga już mało bardzo...“ „O Sołtanach, pisze w r. 1837 — „o was jeden głos na całéj ziemi naszéj — zacni i cnotliwi.“
„Ty wśród kilku, powtarza późniéj, stoisz jak posąg w sercu mojém.“ — „Składałeś zawsze trójkę ową serca mego z Konstantym“.
Wszystko to, cały ton i nastrój korespondencyi gdyśmy ją sobie mieli po raz pierwszy udzieloną, skłoniło nas do zwrócenia szezególnéj uwagi na tę wybitną i piękną postać Adama Sołtana, i na żywot jego w emigracyi.
Chcieliśmy, jako komentarz do listów, dać charakterystykę tego, do którego były pisane, postawić dwu przyjaciół i braci obok siebie. Obfity materyał, udzielony nam z familijnego archiwum przez syna pułkownika Adama Lwa hr. Sołtana, starczył do skreślenia bardzo szczegółowego wizerunku żywota przyjaciela Zygmunta — aleśmy się przekonali, przystępując do téj pracy, że studyum zamierzone, z listami się połączyć nie dawało, nie czyniąc uszczerbku i nie rozpraszając się w fragmentach.
Dziś więc ograniczamy się kilku tylko temi pobieżnemi słowami, bardziéj wyczerpujacy, pełniejszy wizerunek odkładając do oddzielnej, przedsięwziętej, rozpoczętej, a dotąd niestety, niedokończonej biografii Sołtana.
Życie pułkownika w emigracyi, jak świadczy korespondencya, działalność jego patryotyczna, były pasmem pracy niezmordowanej. Obarczony osobistemi, familijnemi interesami, troską o dzieci, o rodzinę i jéj losy, pułkownik wraz z innemi wybitnemi osobistościami, z któremi go najściślejsze wiązały stosunki — wszędzie gdzie się znajdował, wywierał wpływ wielki i zbawienny na zorganizowanie się emigracyi, na spożytkowanie jéj sił i utrzymanie ich w karności...
Mąż to był godzien wielkiej i stałej miłości Zygmunta i pamięć jego uczczoną być powinna.

Drezno, 1883 r.


J. I. Kraszewski.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.