Krzyżacy (Sienkiewicz, 1900)/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Krzyżacy
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca B. Milski
Data wyd. 1900
Druk B. Milski
Miejsce wyd. Gdańsk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

W Tyńcu, w gospodzie pod „Lutym Turem“, należącej do opactwa, siedziało kilku ludzi, słuchając opowiadania wojaka bywalca, który z dalekich stron przybywszy, prawił im o przygodach, jakich na wojnie i w podróży doznał.
Człek był brodaty, w sile wieku, pleczysty, prawie ogromny, ale wychudły. Włosy nosił ujęte w pętlik czyli siatkę, naszywaną paciorkami; na sobie miał skórzany kubrak z pręgami wyciśniętemi przez pancerz, na nim pas, cały z miedzianych klamr; za pasem nóż w rogowej pochwie, przy boku zaś krótki kord podróżny.
Tuż przy nim, za stołem, siedział młodzieńczyk o długich włosach i wesołem spojrzeniu, widocznie jego towarzysz lub może giermek, bo przybrany także po podróżnemu, w taki sam powyciskany od zbroicy skórzany kubrak.
Resztę towarzystwa stanowiło dwóch ziemian z okolic Krakowa i trzech mieszczan w czerwonych składanych czapkach, których cienkie końce zwieszały się im z boku aż na łokcie.
Gospodarz, Niemiec, w płowym kapturze, z kołnierzem wycinanym w zęby, lał im z konwi sytne piwo do glinianych stągiewek i nasłuchiwał ciekawie przygód wojennych.
Jeszcze ciekawiej jednak słuchali mieszczanie. W owych czasach, nienawiść, jaka za czasów króla Władysława Łokietka dzieliła miasto od rycerskiego ziemiaństwa czyli szlachty, znacznie już była przygasła i mieszczanie nosili głowy górniej niż w wiekach późniejszych. Dla tego też nieraz zdarzało się widzieć w gospodach kupców pijących za pan brat ze szlachtą. Widziano ich nawet chętnie, bo u nich o gotowy grosz było łatwiej i płacili zwykle za herbowych.
Tak więc mieszczanie siedzieli i rozmawiali, mrugając od czasu do czasu na gospodarza, aby napełniał stągiewki.
— Toście, szlachetny rycerzu, zwiedzili kawał świata — rzekł jeden z kupców.
— Niewielu z tych, którzy teraz ze wszystkich stron ściągają do Krakowa, widziało tyle — odrzekł przybyły rycerz.
— A niemało ich ściągnie — mówił mieszczanin — bo to wielkie gody i wielka szczęśliwość dla królestwa! Prawią też, że król kazał całą łożnicę królowej złotogłowiem perłami szytem wysłać i takiż baldachim nad nią uczynić. Zabawy będą i gonitwy w szrankach, jakich świat dotąd nie widział.
— Kumotrze Gamroth[1] nie przerywajcie rycerzowi — odrzekł drugi kupiec.
— Nie przerywam ja, kmotrze Eyertreter[1], tylko tak myślę, że i on rad będzie wiedział, co prawią, bo pewnie sam do Krakowa jedzie. Do miasta i tak dziś nie wrócim, a w nocy gad, który się w wiorach rodzi, spać nie daje, więc mamy czas na wszystko.
— A wy na jedno słowo odpowiadacie dwadzieścia. Starzejecie się, kmotrze Gamroth?
— Ale sztukę wilgotnego sukna pod jedną pachą jeszcze dźwignę.
— O wa! takiego, co przez nie świeci, jak przez sito.
Lecz dalszą sprzeczkę przerwał podróżny wojak, który rzekł:
— Pewnie, że w Krakowie ostanę, bom słyszał o gonitwach i rad w szrankach siły mojej popróbuję. A i ten bratanek także, który choć młody i gołowąs, niejeden już pancerz widział na ziemi.
Goście spojrzeli na młodzieńca, który uśmiechnął się wesoło i założywszy rękoma długie włosy za uszy, podniósł do ust naczynie z piwem.
Stary rycerz zaś rzekł:
— Wreszcie choćbyśmy chcieli wracać, to nie mamy dokąd.
— Jakże to? — zapytał jeden ze szlachty. — Zkąd jesteście i jako was zowią?
— Ja zowię się Maćko z Bogdańca, a ten tu wyrostek, syn mego rodzonego, woła się Zbyszko. Herbu jesteśmy Tępa Podkowa, a zawołania Grady.
— Gdzieże jest wasz Bogdaniec?
— Ba, lepiej pytajcie, panie bracie, gdzie był, bo go już nie ma. Hej! jeszcze za czasów wojny Grzymalitczyków z Nałęczami spalili nam docna nasz Bogdaniec, a co było, pobrali — służebni zasie uciekli. Została goła ziemia, bo i kmiecie, co byli w sąsiedztwie, poszli dalej w puszczę. Odbudowaliśmy z bratem, ojcem tego oto wyrostka, ale następnego roku woda nam pobrała. Potem brat umarł, a jak umarł, ostałem sam z sierotą. Myślałem tedy: nie usiedzę! A prawili pod-onczas o wojnie, o tem, że Jaśko z Oleśnicy, którego król Władysław po Mikołaju z Moskorzowa do Wilna wysłał, szuka skrzętnie w Polsce rycerzy.
— Znając ja więc godnego opata Janka z Tulczy, zostawiłem mu ziemię, a za pieniądze kupiłem zbroiczkę, konie, opatrzyłem się jako zwykle na wojenną wyprawę, chłopca, co mu było dwanaście lat, wsadziłem na podjezdka i haj! do Jaśka z Oleśnicy.
— Z wyrostkiem?
— Nie był ci on wówczas nawet wyrostkiem, ale krzepkie to było od małego. Bywało, w dwunastym roku oprze kuszę (kusza to przyrząd starodawny do rzucania kamieni) o ziemię, przyciśnie brzuchem i tak korbą zakręci, że i żaden z Angielczyków, którycheśmy pod Wilnem widzieli, lepiej nie naciągnie.
— Takiż był mocny?
— Hełm za mną nosił, a jak mu przeszło 13 zim, to i pawęż.
— Już to wojny wam nie brakło.
— Książę Witołd siedział u Krzyżaków i co rok wyprawy na Litwę, pod Wilno czynili. Szedł z nimi różny naród: Niemcy, Francuzy, Angielczykowie do łuków najprzedniejsi, Czechy, Szwajcary i Burgundy. Lasy przesiekli, zamki po drodze stawiali i w końcu okrutnie Litwę ogniem i mieczem pognębili, tak, że cały naród, który tę ziemię zamieszkuje, chciał ją już porzucić i szukać innej, choćby na kraju świata, choćby między dziećmi Beliala, byle od Niemców daleko.
— Słychać było i tu, że wszyscy Litwini chcieli pójść z dziećmi i żonami precz, aleśmy temu nie wierzyli.
— A ja na to patrzył. Hej! Gdyby nie Mikołaj z Moskorzowa, gdyby nie Jaśko z Oleśnicy, a nie chwalący się, gdyby i nie my, nie byłoby Wilna.
— Wiemy. Zamku nie daliście.
— A nie daliśmy. Pilno tedy zważcie, co wam powiem, bom człek służały i wojny świadom. Starzy jeszcze mawiali: „zajadła Litwa“ — i prawda! Dobrze się oni potykają, ale z rycerstwem nie im się w polu mierzyć. Gdy konie Niemcom w bagnach polgną, albo gdy gęsty las, to co innego.
— Niemcy dobrzy rycerze! — zawołali mieszczanie.
— Murem oni chłop przy chłopie w żelaznych zbrojach stają, tak okryci, że ledwie psubratu oczy przez kratę widać. I ławą idą. Uderzy bywało Litwa i rozsypie się jako piasek, a nie rozsypie się, to ją mostem położą i roztratują. Nie sami też między nimi Niemcy, bo co jest narodów na świecie, to u Krzyżaków służy. A chrobre są! Nieraz pochyli się rycerz, kopię przed się wyciągnie i sam jeden, jeszcze przed bitwą, w całe wojsko bije, jako jastrząb w stado.
— Christ! — zawołał Gamroth — którzy też z nich najlepsi?
— Jak do czego. Do kuszy najlepszy Angielczyk, który pancerz na wylot strzałą przewdzieje, a gołębia na sto kroków utrafi. Czechowie okrutnie toporami sieką. Do dwuręcznego brzeszczota nie masz nad Niemca. Szwajcar rad żelaznym cepem hełmy tłucze, ale najwięksi rycerze są ci, którzy z francuzkiej ziemi pochodzą. Taki będzie ci się bił z konia i piechotą, a przytem będzie ci okrutnie waleczne słowa gadał, których wszelako nie wyrozumiesz, bo to jest mowa taka, jakobyś cynowe misy potrząsał, chociaż naród jest pobożny. Przymawiali nam przez Niemców, że pogan i Saracenów przeciw krzyżowi bronimy i obowięzywali się dowieść tego rycerskim pojedynkiem. Ma się też takowy sąd odbyć między czterema i czterema naszymi rycerzami, a zrok naznaczon jest na dworze u Wacława, króla rzymskiego i czeskiego.
Tu większa jeszcze ciekawość ogarnęła ziemian i kupców, tak, że powyciągali szyje ponad kuflami w stronę Maćka z Bogdańca i nuż pytać:
— A z naszych którzy są? Mówcie żywo!
— Maćko zaś podniósł naczynie do ust, napił się i odrzekł:
— Ej, nie bójcie się o nich. Jest Jan z Włoszczowy, kasztelan dobrzyński, jest Mikołaj z Waszmuntowa, jest Jaśko ze Zdakowa i Jarosz z Czechowa — wszystko rycerze na schwał i chłopy morowe. Pójdą-li na kopie, na miecze, albo na topory — nie nowina im! Będą miały oczy ludzkie na co patrzeć i uszy czego słuchać — bo, jako rzekłem, Francuzowi gardziel nogą przyciśniesz, a on ci jeszcze rycerskie słowa prawi. Tak mi też dopomóż Bóg i święty Krzyż, jako tamci przegadają, a nasi pobiją.
— Będzie sława, byle Bóg pobłogosławił — rzekł jeden ze szlachty.
— I święty Stanisław — dodał drugi.
Poczem zwróciwszy się do Maćka, jął rozpytywać dalej.
— Nuże! powiadajcie! Sławialiście Niemców i innych rycerzy, że chrobre są i że łatwo Litwę łamali. A z wami, nie ciężejże im było? Żali równie ochotnie na was szli? Jakże Bóg darzył? Sławcie naszych!
Lecz Maćko z Bogdańca nie był widocznie samochwał, bo odrzekł skromnie:
— Którzy świeżo z dalekich krajów przyszli, ochotnie na nas uderzali, ale popróbowawszy raz i drugi, już nie z takiem sercem. Bo jest nasz naród zatwardziały, którą to zatwardziałość często nam wymawiali: „Gardzicie śmiercią, ale Saracenów wspomagacie, przez co potępieni będziecie.“ A w nas zawziętość jeszcze rosła, gdyż nieprawda jest! Oboje królestwo Litwę ochrzcili i każden tam Chrystusa Pana wyznawa, chociaż nie każden umie, bo naród jeszcze nieświadomy i ztąd bałwanom się kłania. Niejeden też sobie mówi: „Kazał się kniaź ochrzcić, tom się ochrzcił, kazał Chrystusowi czołem bić, to biję, ale po co mam starym pogańskim dyabłom okruszyny twaroga żałować, albo im pieczonej rzepy nie rzucić, albo piany z piwa nie ulać. Nie uczynię tego, to mi konie padną, albo krowy sparszeją, albo mleko od nich krwią zajdzie, albo w żniwach będzie przeszkoda.“ I wielu tak też czyni, przez co się w podejrzenie podają. Ale oni to robią z nieświadomości. Potrzeba tam nauki wiary świętej, a nie niszczenia ogniem i mieczem.
— Dziwy też to dziwy! — zawołał jeden ze szlachty.
— Napatrzyłem ja się wielkich dziwów niemało i można rzec: naród to jest dobry, ale wszystko u nich osobliwe. Kudłaci są i ledwie który kniaź włosy trefi; pieczoną rzepą żyją, nad wszelkie jadło ją przekładając, bo mówią, że męstwo od niej rośnie. W numach swych czyli chatach razem z dobytkiem i wężami żyją. Za nic zamężne niewiasty mają, ale panny bardzo szanują i moc wielką im przyznają.
— A ładne tam niewiasty, zapytał kum Eyertreter.
— O to zapytajcie Zbyszka — odrzekł Maćko z Bogdańca.
Zbyszko roześmiał się, aż ława pod nim drgać poczęła.
— Bywają cudne! — rzekł — alboż Ryngałła nie była cudną?
— Coże to za Ryngałła?
— Jakże to? Nie słyszeliście o Ryngalle? — zapytał Maćko.
— Nie słyszeliśmy ni słowa.
— To przecie siostra księcia Witołda, a żona Henryka, księcia mazowieckiego.
— Jakiego księcia Henryka? Było jedno książę mazowieckie elektem płockim, ale zmarło.
— Ten ci sam był. Miały mu przyjść z Rzymu dyspensy, ale śmierć dała mu pierwej dyspensę, gdyż złamawszy śluby, widocznie nie zbyt postępkiem swoim Boga ucieszył. Byłem posłany z pismem od Jaśka z Oleśnicy do księcia Witołda, kiedy od króla przyjechał do Ryterswerder książę Henryk, elekt płocki. Już się była wtedy Witoldowi wojna uprzykrzyła dla tego właśnie, że Wilna nie mógł zdobyć, a królowi naszemu uprzykrzyli się rodzeni bracia i ich rozpusta. Widząc tedy król większą u Witołda niż u swych rodzonych obrotność i większy rozum, posłał do niego, by Krzyżaków porzucił i do posłuszeństwa się nakłonił, za co mu rządy Litwy miały być oddane. A Witołd, chciwy zawsze odmiany, mile poselstwa wysłuchał. Były też i uczty i gonitwy. Książę Henryk, elekt płocki, choć inni biskupi tego nie chwalą, w szrankach swą siłę okazywał. A mocarni są z rodu wszyscy książęta mazowieccy — jako jest wiadomo, że nawet niewiasty i dzieweczki z tego rodu łacnie podkowy łamią. Raz przeto zbił książę z siodeł trzech rycerzy, drugi raz pięciu — a z naszych mnie zwalił i pod Zbyszkiem koń przy natarciu na zadzie siadł. Nagrody zaś brał wszystkie z rąk cudnej Ryngałły, przed którą w pełnej zbroi klękał. I rozmiłowali się w sobie, choć ją brat Witołd hamował. Wielka była obraza Boska, bo książę Henryk ślub wziął, a złamał śluby pierwotne. Witołd nie chciał się sprzeciwiać, by posła królewskiego nie zrazić.
— Ba! — przerwał nagle Zbyszko — prawda jest! Ale potem ludzie mówili, że księżna Ryngałła, pomiarkowawszy, że nie przystoi jej być za elektem, otruła męża.
— No! no! — odrzekł Maćko. — A cudna Ryngałła wdowa jest i może cię na służbę wezwać.
— Po próżnicyby wzywała, bo ja sobie inną panią obiorę, której do śmierci będę służył, a potem i żonę znajdę.
— Pierwej znajdź rycerski pas.
— O wa! albo to nie będzie gonitew po słabości królowej? A przedtem, albo potem, król będzie niejednego pasował. Stanę ja każdemu. Książę nie byłby mnie także obalił, żeby mi koń na zadzie nie siadł.
— Będą tu lepsi od ciebie.
Na to ziemianie z pod Krakowa poczęli wołać:
— Na miły Bóg! toż tu przed królową wystąpią nie tacy, jak ty, ale rycerze w świecie najsławniejsi. Będzie gonił Zawisza z Garbowa, i Farurey i Dobko Złodziej z Biskupic, i taki Jaśko Naszan, i Abdank z Góry, i Andrzej z Brochocic, i Krystyn z Ostrowa, i Jakub z Kobylan. Gdzie ci się z nimi mierzyć, z którymi ni tu, ni na dworze czeskim, ni na węgierskim nikt mierzyć się nie może. Cóż to, prawisz: lepszyś od nich?
Po chwili spytali:
— Ile ci roków?
— Ośmnasty — odpowiedział Zbyszko.
— Tedy cię każdy między knykciami zgniecie.
— Obaczym.
Lecz Maćko rzekł:
— Słyszałem, że król hojnie nagradza rycerzy, którzy z wojny litewskiej wracają. Mówcie, którzy ztąd jesteście: prawda-li to?
— Dalibóg, prawda! — odrzekł jeden ze szlachty. — Wiadoma po świecie hojność królewska, jeno się teraz docisnąć do niego nie będzie łatwo, gdyż w Krakowie aż roi się od gości, którzy się na chrzciny na dworze królewskim zjeżdżają, chcąc przez to panu naszemu cześć albo hołd oddać. Ma być król węgierski, będzie, jak powiadają, i cesarz rzymski, i różnych książąt, a komtesów i rycerzy jako maku, że to każdy się spodziewa, że z próżnemi rękoma nie odejdzie. Owoż w takim natłoku nie łatwo będzie o dostęp, ale byle dostęp znaleźć, a pana pod nogi podjąć — to już zasłużonego hojnie opatrzy.
— To go i podejmę, bom się wysłużył, a jeżeli wojna będzie, to jeszcze pójdę. Wzięło się tam coś łupem, a coś od księcia Witołda w nagrodę i biedy nie ma, a na starość, gdy siła z kości wyjdzie, radby człowiek miał kąt spokojny.
— Mile król widział tych, którzy z Litwy pod Jaśkiem z Oleśnicy wrócili — i wszyscy oni teraz tłusto jadają.
— Widzicie! A jam i wtedy jeszcze nie wrócił — i dalej wojowałem. Bo trzeba wam wiedzieć, że się ta zgoda między królem a kniaziem Witołdem na Niemcach skrupiła. Kniaź chytrze zakładników pościągał, a potem haj-że na Niemców! Zamki poburzył, popalił, rycerzy pobił, siła ludu nakładł. Chcieli się Niemcy mścić, razem ze Świdrygiełłą, który do nich uciekł. Była znów wielka wyprawa. Sam mistrz Konrad na nią poszedł z mnogim ludem. Wilno oblegli, próbowali z okrutnych wież zamki burzyć, próbowali zdradą ich dostać — nic nie wskórali! A za powrotem tyle ich legło, że i połowa nie wyszła. Wychodziliśmy w pole jeszcze przeciw Ulrykowi z Jungingen, bratu mistrzowemu, który jest wójtem sambijskim. Ale się wójt kniazia przeląkł i z płaczem uciekł, od której to ucieczki jest spokój i miasto na nowo się buduje. Jeden też pobożny zakonnik przepowiadał, że od tej pory, póki świat światem, Wilno zbrojnego Krzyżaka pod murami nie obaczy. Ale jeśli tak będzie, to czyjeż to ręce uczyniły?
To rzekłszy, Maćko z Bogdańca wyciągnął przed się dłonie — szerokie i nadmiar potężne — inni zaś poczęli kiwać głowami i przyświadczać:
— Tak, tak, prawda w tem, co powiada! Tak!
Lecz dalszą rozmowę przerwał gwar, dochodzący przez okna, z których błony były powyjmowane, albowiem noc zapadła ciepła i pogodna. Zdala słychać było brząkania, ludzkie głosy, parskanie koni i śpiewy. Zdziwili się obecni, albowiem godzina była późna i księżyc wysoko wybił się na niebo. Gospodarz Niemiec wybiegł na podwórzec gospody, lecz nim goście zdołali wychylić do dna ostatnie kufle, wrócił, wołając!
— Dwór jakowyś wali!
W chwilę zaś później, we drzwiach zjawił się pachołek w błękitnym kubraku i w składanej czerwonej czapce na głowie. Stanął, spojrzał po obecnych i ujrzawszy gospodarza, rzekł:
— Wytrzeć tam stoły i światło zaniecić; księżna Anna Danuta na odpoczynek się tu zatrzyma.
To rzekłszy, zawrócił. W gospodzie uczynił się ruch; gospodarz począł wołać na czeladź, a goście spoglądali ze zdumieniem jeden na drugiego.
— Księżna Anna Danuta — mówił jeden z mieszczan — toć to Kiejstutówna, żona Janusza mazowieckiego. Ona już od dwóch niedziel w Krakowie, jeno że wyjeżdżała do Zatora, do księcia Wacława w odwiedziny, a ninie pewno wraca.
— Kmotrze Gamroth — rzekł drugi mieszczanin — pójdźmy na siano do stodółki; za wysoka to dla nas kompania.
— Że nocą jadą, to mi nie dziwno — ozwał się Maćko — bo w dzień upał, ale czemu mając pod bokiem klasztor, do gospody zajeżdżają?
Tu zwrócił się do Zbyszka:
— Rodzona siostra cudnej Ryngałły — rozumiesz?
A Zbyszko odrzekł:
— I mazowieckich panien siła musi z nią być. Hej!



II.

A wtem przez drzwi weszła księżna, — pani średnich lat ze śmiejącą się twarzą, przybrana w czerwony płaszcz i szatę zieloną, obcisłą, z pozłoconym pasem na biodrach, idącym wzdłuż pachwin i zapiętym nisko wielką klamrą. Za panią szły panny dworskie, niektóre starsze, niektóre jeszcze niedorosłe, w różowych i liliowych wianuszkach na głowach, po większej części z lutniami w ręku. Były i takie, które niosły całe pęki kwiatów świeżych, widocznie uzbieranych po drodze. Zaroiła się izba, bo za pannami ukazało się kilku dworzan i małych pacholików. Weszli wszyscy raźno, z wesołością w twarzach, rozmawiając głośno lub pośpiewując, jakoby upojeni pogodną nocą i jasnym blaskiem księżyca. Między dworzanami było dwóch rybałtów, jeden z lutnią, drugi z gęślikami u pasa. Jedna z dziewcząt, młódka jeszcze, może dwunastolatka, niosła też za księżną małą luteńkę, nabijaną miedzianemi ćwiekami.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! — ozwała się księżna, stając w pośrodku świetlicy.
— Na wieki wieków, Amen! — odpowiedzieli obecni, bijąc zarazem niskie pokłony.
— A gdzie gospodarz?
Niemiec, usłyszawszy wezwanie, wysunął się naprzód i przyklęknął obyczajem niemieckim.
— Zatrzymamy się tu dla wypoczynku i posiłku — rzekła pani. — Żywo się jeno zakrzątnij, bośmy głodni.
Mieszczanie już byli odeszli, teraz zaś dwaj miejscowi szlachcice, a wraz z nimi Maćko z Bogdańca i młody Zbyszko skłonili się powtórnie i zamierzali opuścić świetlicę, nie chcąc dworowi przeszkadzać.
Lecz księżna zatrzymała ich.
— Szlachtą jesteście: nie przeszkodzicie! Zróbcie znajomość z dworzany. Zkądże Bóg prowadzi?
Oni wówczas zaczęli wymieniać swoje imiona, herby, zawołania i wsie, z których się pisali. Dopieroż pani, usłyszawszy od włodyki Maćka, zkąd wraca, klasnęła w dłonie i rzekła:
— Otóż się przygodziło. Prawcie nam o Wilnie, o moim bracie i siostrze. Żali zjedzie tu książę Witold na chrzciny?
— Chciałby, ale nie wie, czy będzie mógł; dla tego kolebkę srebrną przez księży i bojarzynów naprzód w darze królowej przysłał. Przy której kolebce i myśmy z bratańcem przyjechali, strzegąc jej w drodze.
— To kolebka tu jest? chciałabym obaczyć. Cała srebrna?
— Cała srebrna, ale jej tu nie ma. Powieźli ją do Krakowa.
— A cóż wy w Tyńcu robicie?
— My tu nawrócili do klasztornego prokuratora, naszego krewnego, by pod opiekę zacnych zakonników oddać, co nam wojna przysporzyła i co książę podarował.
— To Bóg poszczęścił. Godneż łupy. Ale powiadajcie, czemu to brat niepewien, czy przyjedzie?
— Bo wyprawę na Tatarów gotuje.
— Wiemci ja to; jeno mnie trapi, że królowa nie prorokowała szczęśliwego końca tej wyprawie, a co ona prorokuje, to się zawsze ziści.
Maćko uśmiechnął się.
— Ej, świątobliwa nasza pani, nijak przeczyć, ale z księciem Witołdem siła naszego rycerstwa pójdzie, chłopów dobrych, przeciw którym nikomu nie sporo.
— A wy to nie pójdziecie?
— Bom z kolebką przy innych wysłan i przez pięć roków nie zdejmowałem z siebie blach — odrzekł Maćko, pokazując na bruzdy, powyciskane na łosiowym kubraku od pancerza — ale niech jeno wypocznę, pójdę; a choćbym sam nie szedł, to tego oto bratanka Zbyszka panu Zbytkowi z Melsztyna oddam, pod którego wodzą wszyscy nasi rycerze pójdą.
Księżna Danuta spojrzała na dorodną postać Zbyszka, lecz dalszą rozmowę przerwało przybycie zakonnika z klasztoru, który powitawszy księżnę, począł jej pokornie wymawiać, że nie przysłała gońca z oznajmieniem o swojem przybyciu i że nie zatrzymała się w klasztorze, ale w zwyczajnej gospodzie, niegodnej jej majestatu. Nie brak przecie w klasztorze domów i gmachów, w których nawet pospolity człowiek znajdzie gościnę, a cóż dopiero majestat, zwłaszcza zaś małżonki księcia, od którego przodków i pokrewnych tylu dobrodziejstw opactwo doświadczyło.
Lecz księżna odpowiedziała wesoło:
— My jeno tu nogi wstąpili rozprostować, a na ranek trzeba nam do Krakowa. Wyspaliśmy się w dzień i jedziemy nocą dla chłodu, a że to już kury piały, nie chciałam pobożnych zakonników budzić, zwłaszcza z taką kompanią, która więcej o śpiewaniu i pląsach niżeli o odpocznieniu myśli.
Gdy jednak zakonnik nalegał ciągle, dodała:
— Nie. Tu już ostaniem. Dobrze czas na słuchaniu świeckich pieśni zejdzie, ale na jutrznię do kościoła przyjdziemy, aby dzień z Bogiem zacząć.
— Będzie msza na pomyślność miłościwego księcia i miłościwej księżny — rzekł zakonnik.
— Książę mój małżonek dopiero za cztery, albo pięć dni zjedzie.
— Pan Bóg potrafi i z daleka szczęście zdarzyć, a tymczasem niech nam, ubogim, wolno będzie choć wina z klasztoru przynieść.
— Radzi odwdzięczym — rzekła księżna.
Gdy zaś zakonnik wyszedł, poczęła wołać:
— Hej Danusia! Danusia! wyleźno na ławkę i uwesel nam serce tą samą pieśnią, którą w Zatorze śpiewałaś.
Usłyszawszy to, dworzanie prędko postawili na środku izby ławkę. Rybałci siedli po jej brzegach, między nimi zaś stanęła owa młódka, która niosła za księżną nabijaną miedzianemi ćwiekami lutnię. Na głowie miała wianeczek, włosy puszczone po ramionach, suknię niebieską i czerwone trzewiczki z długiemi końcami. Stojąc na ławce, wydawała się małem dzieckiem, ale zarazem przecudnem.
— Dalej, Danusia! dalej — wołały panny dworskie.
Ona zaś wzięła przed się lutnię, podniosła do góry głowę, jak ptak, który chce śpiewać, i przymknąwszy oczęta, poczęła srebrnym głosikiem:

„Gdybym ci ja miała

Skrzydełeczka, jak gąska,
Poleciałaby ja
Za Jaśkiem do Szląska!“

Rybałci zawtórowali jej zaraz, jeden na gęślikach, drugi na dużej lutni; księżna, która miłowała nad wszystko świeckie pieśni, poczęła kiwać głową na obie strony, a dzieweczka śpiewała dalej głosem cieniuchnym, dziecinnym i świeżym, jak śpiewanie ptaków w lecie na wiosnę:

„Usiadłaby ci ja

Na śląskowskim płocie:
Przypatrz się, Jasiulku,
Ubogiej sierocie.“

I znów wtórowali rybałci. Młody Zbyszko z Bogdańca, który, przywykłszy od dzieciństwa do wojny i srogich jej widoków, nigdy nic podobnego w życiu nie widział, trącił w ramię stojącego obok Mazura i zapytał:
— Co to za jedna?
— To dzieweczka z dworu księżny. Nie brak ci u nas rybałtów, którzy dwór rozweselają, ale z niej najmilszy rybałcik i księżna niczyich pieśni tak chciwie nie słucha.
— Nie dziwno mi to. Myślałem, że zgoła anioł i odpatrzyć się nie mogę. Jakże ją wołają?
— A to nie słyszeliście? — Danusia. A jej ojciec jest Jurand ze Spychowa, pan możny i mężny, który do przedchorągiewnych należy.
— Hej! nie widziały takiej ludzkie oczy.
— Miłują ją też wszyscy i za śpiewanie i za urodę.
— A któren jej rycerz?
— Dyć to jeszcze dziecko.
Dalszą rozmowę znów przerwał śpiew Danusi. Zbyszko patrzał z boku na jej jasne włosy, na podniesioną głowę, na zmrużone oczki i na całą postać, oświeconą zarazem blaskiem świec woskowych i blaskiem wpadających przez otwarte okna promieni miesiąca — i zdumiewał się coraz bardziej. Zdawało mu się, że już ją niegdyś widział, ale nie pamiętał, czy we śnie, czy gdzieś w Krakowie na szybie kościelnej.
I znów trąciwszy dworzanina, pytał przyciszonym głosem:
— To ona z waszego dworu?
— Matka jej przyjechała z Litwy z księżną Anną Danutą, która wydała ją za hrabię Juranda ze Spychowa. Gładka była i możnego rodu, nad wszystkie inne panny księżnie miła i sama księżnę miłująca. Dla tego też córce dała to samo imię, Anna Danuta. Ale pięć lat temu, gdy przy Złotoryi Niemcy napadli na nasz dwór, ze strachu zmarła. Wtedy księżna wzięła dzieweczkę i od tej pory ją hoduje. Ojciec też często na dwór przyjeżdża i rad widzi, że mu się dziecko zdrowo w miłości książęcej chowa. Jeno, ilekroć na nią spojrzy, tylekroć łzami się zalewa, nieboszczkę swoją wspominając, a potem wraca na Niemcach pomsty szukać za swoją krzywdę okrutną. Miłował ci on tak tę swoją żonę, jako nikt do tej pory swojej na całem Mazowszu nie miłował — i siła już Niemców za nią pomorzył.
A Zbyszkowi zaświeciły oczy w jednej chwili i żyły nabrały mu na czole.
— To jej matkę Niemcy zabili? — spytał.
— Zabili i nie zabili. Sama umarła ze strachu. Pięć roków temu pokój był, nikt o wojnie nie myślał i każden bezpieczno chadzał. Pojechał książę wieżę jedną w Złotoryi budować, bez wojska, jeno z dworem, jako zwyczajnie czasu pokoju. Tymczasem wpadli zdrajcy Krzyżacy, bez wypowiedzenia wojny, bez żadnej przyczyny... Samego księcia, nie pomnąc ni na bojaźń Boską, ni na to, że od jego przodków wszystkie dobrodziejstwa na nich spadły, przywiązali do konia i porwali, ludzi pobili. Długo książę w niewoli u nich siedział i dopiero, gdy król Władysław wojną im pogroził, ze strachu go puścili; ale przy owym napadzie umarła matka Danusi, bo ją serce udusiło, które jej pod gardło podeszło.
— A wy, panie, byliście przy tem? Jako-że was zowią, bom zapomniał?
— Ja się zowię Mikołaj z Długolasu, a przezywają mnie Obuch. Przy napadzie byłem. Widziałem, jako matkę Danusiną jeden Niemiec, z pawiemi piórami na hełmie, chciał do siodła troczyć i jako w oczach mu na sznurze zbielała. Samego też mnie halebardą zacięli, od czego znak noszę.
To rzekłszy, ukazał głęboką bliznę w czaszce, ciągnącą się z pod włosów na głowie aż do brwi.
Nastała chwila milczenia. Zbyszko począł znów patrzeć na Danusię. Poczem spytał:
— I rzekliście, panie, że ona nie ma rycerza?
Lecz nie doczekał odpowiedzi, gdyż w tej chwili śpiew ustał. Jeden z rybałtów, człowiek tłusty i ciężki, podniósł się nagle, przez co ława przechyliła się w jedną stronę. Danusia zachwiała się i rozłożyła rączki, lecz nim zdołała upaść lub zeskoczyć, rzucił się Zbyszko, jak żbik, i porwał ją na ręce.
Księżna, która w pierwszej chwili krzyknęła ze strachu, roześmiała się zaraz wesoło i poczęła wołać:
— Oto rycerz Danusin! Bywajże rycerzyku, i oddaj nam naszą miłą śpiewaczkę!
— Chwacko ci ją ułapił! — ozwały się głosy wśród dworzan.
Zbyszko zaś szedł ku księżnie, trzymając przy piersiach Danusię, która, objąwszy go jedną ręką za szyję, drugą podnosiła w górę luteńkę z obawy, by się nie zgniotła. Twarz miała śmiejącą się i uradowaną, choć trochę przestraszoną.
Tymczasem młodzieńczyk, doszedłszy do księżny, postawił przed nią Danusię, sam zaś klęknął i podniósłszy głowę, rzekł z dziwną w jego wieku śmiałością:
— Niechże będzie wedle waszych słów, miłościwa pani! Pora tej wdzięcznej panience mieć swego rycerza, a pora i mnie mieć swoją panią, której urodę i cnotę będę wyznawał, zaczem z waszem pozwoleństwem tej oto właśnie chcę ślubować i do śmierci wiernym jej w każdej przygodzie ostać.
Na twarzy księżny przemknęło zdziwienie, ale nie z powodu słów Zbyszkowych, tylko dla tego, że wszystko stało się tak nagle. Obyczaj rycerskiego ślubowania nie był wprawdzie polski, jednakże Mazowsze, leżąc na rubieży niemieckiej i widując często rycerzy z dalekich nawet krajów, znało go lepiej nawet niż inne dzielnice i naśladowało dość często. Księżna słyszała też o nim dawniej jeszcze, na dworze swego wielkiego ojca, gdzie wszystkie obyczaje zachodnie były uważane za prawo i wzór dla szlachetniejszych wojowników; z tych przeto powodów nie znalazła w chęci Zbyszka nic takiego, coby obrazić mogło ją lub Danusię. Owszem, uradowała się, że miła sercu dworka poczyna zwracać ku sobie rycerskie serca i oczy.
Więc z rozbawioną twarzą zwróciła się do dziewczyny:
— Danuśka, Danuśka! chceszli mieć swego rycerza?
A przetowłosa Danusia podskoczyła naprzód trzy razy do góry w swoich czerwonych trzewiczkach, a następnie chwyciwszy księżnę za szyję, poczęła wołać z taką radością, jakby jej obiecywano jakąś zabawę, w którą się tylko starszym bawić wolno:
— Chcę, chcę, chcę!
Księżnie ze śmiechu aż łzy napłynęły do oczu, a z nią śmiał się cały dwór; wreszcie jednak pani, uwolniwszy się z rąk Danusinych, rzekła do Zbyszka:
— Aj! ślubuj! ślubuj! cóż zasię jej poprzysiężesz?
Lecz Zbyszko, który wśród śmiechu zachował niezachwianą powagę, ozwał się równie poważnie, nie wstając z klęczek:
— Ślubuję jej, iże stanąwszy w Krakowie, powieszę pawęż na gospodzie, a na niej kartę, którą mi uczony w piśmie kleryk foremnie napisze: jako panna Danuta Jurandówna najurodziwsza jest i najcnotliwsza między pannami, które we wszystkich królestwach będą. A ktoby temu się przeciwił, z tym będę się potykał póty, póki sam nie zginę, albo on nie zginie, chybaby w niewolę radziej poszedł.
— Dobrze! Widać rycerski obyczaj znasz. A co więcej?
— A potem, uznawszy od pana Mikołaja z Długolasu, jako mać panny Jurandówny za przyczyną Niemca z pawim grzebieniem na hełmie, ostatni dech puściła, ślubuję pod gołe boki konopnym sznurem się przepasać, i choćby mi też do kości się wżarł, póty go nie zdjąć, póki trzech takowych czubów, wpoprzód rycerzy pobiwszy, z hełmów niemieckich nie zedrę i pod nogi mojej pani nie położę.
Na to spoważniała księżna i spytała:
— Nie dla śmiechu-li ślubujesz?
A Zbyszko odrzekł:
— Tak mi dopomóż Bóg i święty Krzyż, któren ślub w kościele przed księdzem powtórzę.
— Chwalebna jest z lutym nieprzyjacielem naszego plemienia walczyć, ale mi cię żal, boś młody i łatwo zginąć możesz.
Wtem przysunął się Maćko z Bogdańca, który dotychczas, jako człowiek dawniejszych czasów, ramionami tylko wzruszał, teraz jednak uznał za stosowne przemówić:
— Co do tego, nie frasujcie się, miłościwa pani. Śmierć w bitwie każdemu się może przygodzić, a włodyce, stary-li czy młody, to nawet chwalebna jest. Ale nie cudza temu chłopcu wojna, bo chociaż mu roków nie dostaje, nieraz już trafiało mu się potykać z konia i piechotą, kopią i toporem, długim albo krótkim mieczem, z pawężą albo bez. Nowotny to jest obyczaj, że rycerz dziewce, którą rad widzi, ślubuje, ale że Zbyszko swojej trzy pawie czuby obiecał, tego mu nie przyganię. Wiskał już Krzyżaków, niech jeszcze powiska, a że od tego wiskania parę łbów pęknie, to mu jeno sława z tego urośnie.
— To widzę, nie z byle otrokiem sprawa — rzekła księżna.
A potem do Danusi:
— Siadaj-że na mojem miejscu, jako pierwsza dzisiaj osoba: jeno się nie śmiej, bo nie idzie.
Danusia siadła na miejscu pani. Chciała przytem udać powagę, ale modre jej oczki śmiały się do klęczącego Zbyszka, i nie mogła się powstrzymać od przebierania z radości nóżkami.
— Daj mu rękawiczki — rzekła księżna.
Danusia wyciągnęła rękawiczki i podała Zbyszkowi, który przyjął je ze czcią wielką, i przycisnąwszy do ust, rzekł:
— Przypnę je do hełmu, a kto po nie sięgnie, gorze mu!
Poczem ucałował ręce Danusi, a po rękach nogi, i wstał. A wówczas opuściła go dotychczasowa powaga, a napełniła mu serce wielka radość, że odtąd za dojrzałego męża wobec całego tego dworu będzie uchodził, więc potrząsając Danusine rękawiczki, począł wołać na wpół wesoło, na wpół zapalczywie:
— Bywajcie, psubraty z pawimi czubami, bywajcie!
Lecz w tej chwili wszedł do gospody ten sam zakonnik, który już był poprzednio, a wraz z nim dwóch innych, starszych. Słudzy klasztorni nieśli za nimi kosze z wikliny, a w nich łagiewki z winem i różne zebrane naprędce przysmaki. Dwaj owi poczęli witać księżną i znów wymawiać jej, że nie zajechała do opactwa, a ona tłómaczyła im powtórnie, że wyspawszy się w dzień wraz z całym dworem, podróżuje nocą dla chłodu, więc wypoczynku jej nie trzeba i że nie chcąc budzić ni znakomitego opata, ni zacnych zakonników, wolała zatrzymać się dla wyprostowania nóg w gospodzie.
Po wielu grzecznych słowach, stanęło wreszcie na tem, że po jutrzni i mszy porannej, księżna z dworem przyjmie śniadanie i wypoczynek w klasztorze. Uprzejmi zakonnicy zaprosili też wraz z Mazurami ziemian krakowskich i Maćka z Bogdańca, który i tak miał zamiar udać się do opactwa, aby dostatek zdobyty na wojnie, albo darem od hojnego Witołda otrzymany, a przeznaczon na wykupno z zastawu Bogdańca, w klasztorze złożyć. Ale młody Zbyszko nie słyszał zaprosin, skoczył bowiem do wozów swoich i stryjowskich, stojących pod strażą służby, by się odziać i w przystojniejszej odzieży księżnie i Danusi się przedstawić. Wziąwszy więc z wozu łuby, kazał je nieść do izby czeladnej i tam począł się przebierać. Utrefiwszy naprzód pospiesznie włosy, wsunął je w pątlik jedwabny, bursztynowemi paciorkami wiązany, z przodu zaś mający perełki prawdziwe. Następnie wdział „jakę” z białego jedwabiu, naszytą w złote gryfy, u dołu zaś szlakiem ozdobną; z wierzchu opasał się pasem pozłocistym, podwójnym, przy którym wisiał mały kord w srebro i kość słoniową oprawny. Naciągnął następnie Zbyszko prześliczne spodnie, w których jedna nogawica była w podłużne pasy zielone i czerwone, druga w fioletowe i żółte, obie zaś kończyły się u góry pstrą szachownicą. Zaczem wdziawszy jeszcze purpurowe, z długimi nosami trzewiki, piękny i wyświeżony, udał się do izby ogólnej.
Jakoż, gdy stanął we drzwiach, widok jego mocne na wszystkich sprawił wrażenie. Księżna, widząc teraz, jak urodziwy rycerz ślubował miłej Danusi, uradowała się jeszcze bardziej, Danusia zaś skoczyła w pierwszej chwili ku niemu, jak sarna. Lecz, czy to piękność młodzieńca, czy głosy podziwu dworzan, wstrzymały ją, nim dobiegła, tak, że zatrzymawszy się na krok przed nim, spuściła nagle oczki i splótłszy dłonie, poczęła wykręcać paluszki, zapłoniona i zmieszana.
Lecz za nią przybliżyli się inni: sama pani, dworzanie i dwórki, i rybałci i zakonnicy, wszyscy bowiem chcieli mu się lepiej przypatrzeć. Panny mazowieckie patrzały na niego, jak w tęczę, żałując teraz każda, że nie ją wybrał, starsze podziwiały kosztowność ubioru tak, że naokół utworzyło się koło ciekawych; Zbyszko zaś stał w środku z chełpliwym uśmiechem na swej młodzieńczej twarzy i okręcał się nieco na miejscu, aby lepiej mogli mu się przyjrzeć.
— Któż to jest? — zapytał jeden z zakonników.
— To jest rycerzyk, bratanek tego oto włodyki — odrzekła księżna, ukazując na Maćka — ten dopiero co Danusi ślubował.
A zakonnicy nie okazali też zdziwienia, albowiem takie ślubowanie nie obowiązywało do niczego.
Tymczasem służba klasztorna powydobywała z wiklinowych koszów wino i przysmaki, a z czeladnej izby dziewki służebne poczęły wynosić misy, pełne dymiącej jajecznicy, a okolone kiełbasami, od których rozszedł się po całej izbie mocny, a smakowity zapach wieprzowego tłuszczu. Na ten widok wezbrała we wszystkich ochota do jedzenia i ruszono ku stołom.
Nikt jednak nie zajmował miejsca przed księżną, ona zaś siadłszy w pośrodku, kazała Zbyszkowi i Danusi usiąść naprzeciw siebie.
Po wyprzątnięciu mis, słudzy klasztorni poczęli nalewać wino słodkie i pachnące, mężom obficie, paniom po trochu, lecz rycerskość Zbyszkowa okazała się szczególnie wówczas, gdy wniesiono pełne garncówki przysłanych z klasztoru orzechów. Były tam laskowe i rzadkie podówczas, bo z daleka sprowadzone, włoskie, na które też rzucili się biesiadnicy z wielką ochotą tak, że po chwili w całej izbie słychać było tylko trzask skorup, kruszonych w szczękach. Lecz napróżnoby kto mniemał, że Zbyszko myślał tylko o sobie, albowiem wolał on pokazywać i księżnie i Danusi swoją rycerską siłę i wstrzemięźliwość, niż łapczywością na rzadkie przysmaki poniżyć się w ich oczach. Jakoż, nabierając co chwila pełną garść orzechów, czy to laskowych, czy włoskich, nie wkładał ich między zęby, jak czynili inni, ale zaciskał swe żelazne palce, kruszył je, a potem podawał Danusi wybrane z pośród skorup ziarna. Wymyślił nawet dla niej i zabawę, albowiem po wybraniu ziarn, zbliżał do ust pięść i wydmuchiwał nagle swym potężnym tchem skorupy aż pod pułap. Danusia śmiała się tak, że aż księżna z obawy, że się dziewczyna udławi, musiała mu nakazać, by tej zabawy zaniechał, widząc jednak uradowanie dziewczyny, spytała:
— A co Danuśka? dobrze mieć swego rycerza?
— Oj, dobrze! — odpowiedziała dziewczyna.
Zadzwoniono na jutrznię.
— Pójdziem piechotą, na chwałę Bogu — rzekła księżna.
I wziąwszy za rękę Danusię, wyszła pierwsza z gospody, a za nią wysypał się cały dwór.
Noc już zbielała. Na wschodzie nieba widać było leciuchną jasność, zieloną u góry, różową od spodu, a pod nią jakby wązką, złotą wstążeczkę, która rozszerzała się w oczach. Od zachodniej strony księżyc zdawał się cofać przed tą jasnością. Czynił się brzask coraz różowszy, jaśniejszy. Świat budził się mokry od obfitej rosy, radosny i wypoczęty.
— Bóg dał pogodę, ale upał będzie okrutny, — mówili dworzanie książęcy.
— Nie szkodzi — uspokajał ich pan z Długolasu — wyśpimy się w opactwie, a do Krakowa przejedziem pod wieczór.
— Pewnikiem znów na ucztę.
— Co dzień tam teraz uczty, a po słabości królowej i po gonitwach nastąpią jeszcze większe.
— Obaczym, jako się pokaże rycerz Danusin.
— Ej, dębowe to jakieś chłopy!...
— Może do naszego dworu przystaną, bo się jakoś między sobą naradzają.
A oni rzeczywiście się naradzali, gdyż starszy Maćko nie był zbyt rad z tego, co zaszło, idąc więc na końcu orszaku i przystając umyślnie, by swobodniej pogadać, mówili:
— Po prawdzie, nic ci po tem. Ja się tam jakoś do króla docisnę, choćby z tym oto dworem — i może coś dostaniem. Okrutnieby mnie się chciało jakowegoś zameczku, alboli gródka... No, obaczym. Bogdaniec swoją drogą z zastawu wykupim, bo co ojce dzierzyli, to i nam dzierzyć. Ale zkąd chłopów? Co opat osadził, to i napowrót weźmie — a ziemia bez chłopów tyle co nic. Tedy miarkuj co ci rzekę: ty sobie ślubuj, nie ślubuj, komu chcesz, a z panem z Mielsztyna idź do księcia Witołda na Tatary. Jeśli wyprawę otrąbią, tedy na gonitwy rycerskie nie czekaj, jeno idź, bo tam może być korzyść. Kniaź Witołd wiesz, jak jest hojny — a ciebie już zna. Sprawisz się, to obficie nagrodzi. A nadewszystko zdarzy-li Bóg — niewolnika możesz nabrać bez miary. Tatarów, jak mrowia na świecie. W razie zwycięstwa przypadnie i kopa na jednego.
Tu Maćko, który chciwy na ziemię i robociznę, począł marzyć:
— Boga mi! Przygnać tak z pięćdziesiąt chłopa i osadzić na Bogdańcu! Przetrzebiłoby się puszczy szmat. Uroślibyśmy oba. A ty wiedz, że nigdzie tylu nie nabierzesz, ilu tam można nabrać!
Lecz Zbyszko począł głową kręcić.
— O wa! koniuchów natroczę, końskiem padłem żyjących, roli niezwyczajnych! Co po nich w Bogdańcu?... A przytem ja trzy niemieckie grzebienie ślubowałem! Gdzieże je znajdę między Tatary?
— Ślubowałeś, boś głupi, ale takie to tam i śluby.
— A moja włodycka i rycerska cześć? jakże?
— A jak było z Ryngałłą?
— Ryngałła księcia otruła — i pustelnik mnie rozwiązał.
— To cię w Tyńcu opat rozwiąże. Lepszy opat od pustelnika.
— A nie chcę.
Maćko zatrzymał się i zapytał z widocznym gniewem:
— No, to jakoże będzie?
— Jedźcie sobie sami do Witołda, bo ja nie pojadę.
— Ty knechcie! A kto się królowi pokłoni?... i nie żal ci to moich kości?
— Na wasze kości drzewo się zwali, jeszcze ich nie połamie. A choćby mi też było was żal, nie chcę do Witołda.
— Cóże będziesz robił? Sokolnikiem, czyli też rybałtem przy dworze mazowieckim zostaniesz?
— Albo to sokolnik co złego? Skoro wolicie mruczeć, niż mnie słuchać, to mruczcie.
— Gdzie pojedziesz? Za nic ci Bogdaniec? Pazurami będziesz w nim orał? bez chłopów?
— Nieprawda! Chwackoście wymądrowali z Tatarami. Zobaczyliście, co prawili Rusini, że Tatarów tyle najdziesz, ile ich pobitych na polu leży, a niewolnika nikt nie ułapi, bo Tatara w stepie nie zgoni. Na czemże go będę gonił? Na onych ciężkich ogierach, któreśmy na Niemcach wzięli. Widzicie-no! A co za łup wezmę? Parszywe kożuchy i nic więcej. O to dopiero bogaczem do Bogdańca zjadę! to dopiero mnie komesem nazowią!
Maćko umilkł, albowiem w słowach Zbyszkowych wiele było słuszności, i dopiero po chwili rzekł:
— Aleby cię kniaź Witołd nagrodził.
— Ba, wiecie: jednemu da on za dużo, drugiemu nic.
— To gadaj, gdzie pojedziesz?
— Do Juranda ze Spychowa.
Maćko przekręcił ze złości pas na skórzanym kaftanie i rzekł:
— Bodajżeś olsnął!
— Posłuchajcie — odpowiedział spokojnie Zbyszko. — Gadałem z Mikołajem z Długolasu, i ten prawi, że Jurand pomsty na Krzyżakach za żonę szuka. Pójdę, pomogę mu. Po pierwsze samiście rzekli, że nie cudnie mi już z Niemcami się potykać, bo i ich i sposoby na nich znamy. Po drugie prędzej ja tam nade granicą one pawie czuby dostanę, a po trzecie, to wiecie, że pawi grzebień nie lada knecht na łbie nosi, więc jeśli Pan Jezus przysporzy grzebieni, to przysporzy i łupu. W końcu: niewolnik tamtejszy, to nie Tatar. Takiego w boru osadzić nie żal się Boże.
— Cóżeś ty, chłopie, rozum stracił? przecie nie ma teraz wojny i Bóg wie, kiedy będzie!
— O moiście wy! Zawarły niedźwiedzie pokój z bartnikami i barci nie psowają ni miodu nie jedzą! Ha, ha! A czy to nowina wam, że choć wielkie wojska nie wojują, i choć król z mistrzem pod pergaminem pieczęcie położą, na granicy zawsze mąt okrutny? Zajmą li sobie bydło, trzody, to się za jeden krowi łeb po kilka wsiów pali i zamki oblegają. A porywanie chłopców i dziewek? a kupców na gościńcach? wspomnijcie na czasy dawniejsze, o których samiście mi rozpowiadali. Źle to było onemu Nałęczowi, który czterdziestu rycerzy do Krzyżaków jadących chwycił, w podziemiu osadził i póty nie puścił, póki mu pełnego woza grzywien mistrz nie przysłał? Jurand ze Spychowa też nic innego nie czyni i nad granicą zawsze gotowa robota.
Przez chwilę szli w milczeniu, tymczasem rozwidniło się zupełnie i jasne promienie słońca rozświeciły skały, na których pobudowane było opactwo.
— Bóg wszędzie może poszczęścić — rzekł wreszcie udobruchanym głosem Maćko — proś, żeby ci błogosławił.
— Pewno, że wszystko Jego łaska!
— I myśl o Bogdańcu, bo w tem mnie nie przekonasz, że ty dla Bogdańca, nie dla tego kaczego kłapaka do Juranda ze Spychowa chcesz jechać.
— Nie powiadajcie tak, bo się rozgniewam. Rad ją widzę i tego się nie zapieram. Spotkaliście urodziwszą?
— Co mi ta jej uroda! Wolej weź ją, jak dorośnie, jeśli możnego komesa córka.
A Zbyszkowi rozjaśniła się twarz młodym, dobrym uśmiechem.
— Może i to być. Ni innej pani, ni innej żony! Jak wam kości sparcieją, będziecie wy jeszcze wnuki po mnie i po niej piastowali.
Na to uśmiechnął się z kolei Maćko i odrzekł całkiem już udobruchany:
— Grady! Grady!... a niechże ich będzie jako gradu. Na starość radość, a po śmierci zbawienie. To nam, Jezu, daj.



III.

Księżna Danuta, Maćko i Zbyszko bywali już poprzednio w Tyńcu, ale w orszaku byli dworzanie, którzy widzieli go po raz pierwszy — i ci, podnosząc oczy, patrzyli ze zdumieniem na wspaniałe opactwo, na zębate mury, biegnące wzdłuż skał nad urwiskami, na gmachy stojące to na zboczach góry, to wewnątrz blanków, spiętrzone, wyniosłe i jaśniejące złotem od wschodzącego słońca. Z tych okazałych murów i gmachów, z domów, z budowli, przeznaczonych na rozliczne użytki, z ogrodów, leżących u stóp góry i ze starannie uprawnych pól, które wzrok z wysoka ogarniał, można było na pierwszy rzut oka poznać bogactwo odwieczne, nieprzebrane, do którego nie przywykli i którem zdumiewać się musieli ludzie z ubogiego Mazowsza. Istniały wprawdzie starożytne a możne opactwa benedyktyńskie i w innych częściach kraju, jak naprzykład w Lubuszu nad Odrą, w Płocku, w Wielkopolsce, w Mogilnie i w innych miejscach, żadne wszelako nie mogło porównać się z Tynieckiem, którego posiadłości przewyższały niejedno księstwo udzielne, a dochody mogły budzić zazdrość nawet ówczesnych królów.
Między dworzany rósł więc podziw, a niektórzy oczom prawie nie chcieli wierzyć. Tymczasem księżna chcąc sobie drogę skrócić i zaciekawić panny przyboczne, poczęła prosić jednego z zakonników, by opowiedział starodawną a straszną powieść o Walgierzu, Wdałym, którą opowiadano jej już, chociaż niezbyt dokładnie, w Krakowie.
Usłyszawszy to, panny zbiły się ciasnym stadkiem koło pani i szły zwolna pod górę, we wczesnych promieniach słońca do idących kwiatów podobne.
— Niech o Walgierzu prawi brat Hidulf, któremu on się pewnej nocy ukazał — rzekł jeden z zakonników, spoglądając na drugiego, człowieka sędziwych już lat, który w pochylonej nieco postawie szedł obok Mikołaja z Długolasu.
— Żali widzieliście go własnemi oczyma, pobożny ojcze? — spytała księżna.
— Widziałem — odpowiedział posępnie zakonnik — albowiem zdarzają się takowe terminy, w których z woli Bożej wolno mu jest opuszczać piekielne podziemia i ukazywać się światu.
— Kiedyż to bywa?
Zakonnik spojrzał na dwóch innych i zamilkł, albowiem istniało podanie, że duch Walgierza pojawia się wówczas, gdy w zakonie psują się obyczaje i gdy zakonnicy więcej niż wypada o światowych dostatkach i uciechach myślą.
Tego właśnie żaden nie chciał głośno wyznać, że jednak mówiono także, iż widmo przepowiada również wojnę lub inne nieszczęścia, przeto brat Hidulf po chwili milczenia rzekł:
— Ukazanie się jego nie wróży nic dobrego.
— Nie chciałabym też go widzieć — rzekła, żegnając się, księżna — ale czemu to on jest w piekle, skoro, jak słyszałam, za ciężką własną krzywdę się pomścił?
— Choćby też i całe życie był cnotliwy — odparł surowo zakonnik — byłby i tak potępiony, albowiem żył za pogańskich czasów i chrztem świętym nie został z pierworodnego grzechu obmyty.
Po tych słowach brwi księżny ściągnęły się boleśnie przyszło jej bowiem na myśl, że jej wielki ojciec, którego miłowała całą duszą, zmarł także w błędach pogańskich — i miał gorzeć całą wieczność.
— Słuchamy — rzekła po chwili milczenia.
A brat Hidulf począł opowiadać:
— Był za czasów pogańskich grabia możny, którego dla wielkiej urody zwano Walgierzem Wdałym. Cały ten kraj, jako okiem sięgnąć, należał do niego, a na wyprawy, prócz pieszego ludu, wodził po stu kopijników, wszyscy bowiem włodycy, na zachód aż po Opole, a na wschód po Sandomierz, wasalami jego byli. Trzód jego nie mógł nikt zliczyć, a w Tyńcu miał wieżę całą nasypaną pieniędzmi, jako teraz mają w Malborku Krzyżacy.
— Wiem, mają! — przerwała księżna Danuta.
— I był jako wielkolud — ciągnął dalej zakonnik — i dęby z korzeniami wyrywał, a w piękności, w graniu na lutni i w śpiewaniu nikt w całym świecie sprostać mu nie mógł. A raz, gdy był na dworze króla francuzkiego, rozmiłowała się w nim królewna Helgunda, którą ojciec na chwałę Bogu do zakonu chciał oddać, i uciekła z nim do Tyńca, gdzie w sprosności oboje żyli, gdyż żaden ksiądz ślubu chrześciańskiego dać im nie chciał. Był zaś w Wiślicy Wisław Piękny, z rodu króla Popiela. Ten podczas niebytności Walgierza Wdałego grabstwo Tynieckie pustoszył. Tego pokonał Walgierz i do Tyńca do niewoli przywiódł, nie bacząc, że która tylko niewiasta ujrzała Wisława, gotowa była zaraz ojca, matki i męża odstąpić, byle być przy nim. Tak stało się i z Helgundą. Zaraz ona takowe więzy na Walgierza wymyśliła, że on wielkolud, choć dęby wyrywał, przerwać ich nie mógł — i Wisławowi go oddała, który do Wiślicy go powiózł. Lecz Rynga, siostra Wisława, usłyszawszy w podziemiu śpiewanie Walgierzowe, wnet rozmiłowana, uwolniła go z podziemia — a ów Wisława i Helgundę mieczem posiekłszy, ciała ich krukom zostawił, a sam z Ryngą do Tyńca powrócił.
— Zali niesłusznie uczynił? — spytała księżna.
A brat Hidulf rzekł:
— Gdyby był chrzest przyjął i Tyniec Benedyktynom oddał, byłby mu Bóg grzechy odpuścił, ale że tego nie uczynił, przeto go ziemia pożarła.
— A to Benedyktyni byli już w tem królestwie?
— Benedyktynów w tem królestwie nie było, albowiem tu sami wówczas żyli poganie.
— To jakże mógł chrzest przyjąć albo Tyniec oddać?
— Nie mógł — i właśnie dla tego skazan jest do piekła na męki wiekuiste — odrzekł z powagą zakonnik.
— Pewnie! słusznie mówi! — ozwało się kilka głosów.
Lecz tymczasem zbliżyli się do głównej bramy klasztornej, w której czekał na księżnę opat na czele licznego orszaku zakonników i szlachty.
Był to człowiek wysokiego wzrostu, z twarzą suchą, rozumną, z głową wygoloną na wierzchu, niżej zaś, nad uszami, otoczoną wieńcem siwiejących włosów. Na czole miał bliznę po ranie, widocznie za młodych rycerskich czasów otrzymanej, oczy przenikliwe, wyniośle z pod czarnych brwi patrzące.
Ubrany był w habit, jak inni, ale na wierzchu miał czarny płaszcz, podbity purpurą, na szyi zaś złoty łańcuch, na którego końcu zwieszał się również złoty, drogiemi kamieniami sadzony krzyż — godło opackiej godności.
Witał księżnę uprzejmie, a nawet uniżenie, pamiętał bowiem, że mąż jej pochodził z tego samego rodu książąt mazowieckich, z którego pochodzili królowie Władysław i Kazimierz, a po kądzieli i obecnie panująca królowa, władczyni jednego z największych państw w świecie. Przestąpił więc próg bramy, skłonił nizko głowę, a następnie przeżegnawszy Annę Danutę i cały dwór małą złotą puszką, którą trzymał w palcach prawej ręki, rzekł:
— Witaj, miłościwa pani, w ubogich progach zakonnych. Niechaj święty Benedykt z Nurcyi, święty Maurus, święty Bonifacy i święty Benedykt z Aniane, a także i Jan z Tolomei — patronowie nasi w światłości wiekuistej żyjący, obdarzą cię zdrowiem, szczęściem i niechaj błogosławią cię po siedem razy dziennie, przez wszystek czas żywota twego.
— Chybaby głusi byli, gdyby nie mieli wysłuchać słów tak wielkiego opata — rzekła uprzejmie księżna — tembardziej, że my tu na mszę przybyli, podczas której ich opiece się oddamy.
To rzekłszy, wyciągnęła ku niemu rękę, którą on, przyklęknąwszy dwornie na jedno kolano, ucałował po rycersku, a następnie przeszli zaraz bramę. Ze mszą czekano już widocznie, gdyż w tej chwili ozwały się dzwony i dzwonki; trębacze zadęli przy drzwiach kościelnych na cześć księżny w donośne trąby, inni uderzyli w ogromne kotły, wykute z miedzi czerwonej i obciągnięte skórą, dającą huczny rozgłos. Na księżnę, która nie urodziła się w kraju chrześciańskim, każdy kościół silne dotychczas czynił wrażenie, ów zaś, tyniecki, sprawiał tem większe, że pod względem wspaniałości mało innych mogło się z nim porównać. Mrok napełniał głębię świątyni, tylko przy wielkim ołtarzu drgały pasemka świateł rozmaitych, pomieszane z blaskiem świec, rozjaśniających złocenia i rzeźby. Zakonnik, przybrany w ornat, wyszedł ze mszą, skłonił się księżnie — i rozpoczął ofiarę. Wnet wzniosły się dymy wonne a obfite, które przysłoniwszy księdza i ołtarz, szły w spokojnych kłębach ku górze, powiększając uroczystość kościoła. Anna Danuta pochyliła w tył głowę i rozłożywszy ręce na wysokości twarzy, poczęła się modlić żarliwie. Lecz gdy ozwały się rzadkie jeszcze wówczas po kościołach organy i poczęły to potrząsać całą nawę grzmotem wspaniałym, to wypełniać ją anielskiemi głosami, to zasypywać jakoby pieśnią słowiczą, wówczas oczy księżny wzniosły się do góry, na twarzy jej, obok pobożności i lęku, odmalowała się rozkosz bez granic — i patrzącemu na nią zdawać się mogło, że to jakowaś błogosławiona, która w cudownem widzeniu ogląda niebo otwarte.
Tak to modliła się urodzona w pogaństwie córka Kiejstuta, która, choć w życiu codziennem, równie, jak i wszyscy ludzie tych czasów, po przyjacielsku i poufale wspominała Imię Boże, jednakże w domu Pana z dziecinną bojaźnią i pokorą wznosiła oczy ku tajemniczej i niezmierzonej potędze.
A tak samo pobożnie, choć z mniejszym lękiem, modlił się cały dwór. Zbyszko klęczał przed stallami wśród Mazurów, bo tylko dworki weszły z księżną za stalle, i polecał się opiece Boskiej. Chwilami spoglądał na Danusię, która siedziała z przymkniętemi oczkami koło księżny — i myślał, że warto było wprawdzie zostać rycerzem takiej dzieweczki, ale że też nie lada rzecz jej obiecał. Powrozem konopnym, już się był, biorąc swoją zdobyczną „jakę”, przepasał, ale w tem tkwiła tylko połowa ślubu, po której należało spełnić i drugą, nierównie trudniejszą. Więc teraz, gdy piwo i wino, które w gospodzie wypił, wywietrzało mu z głowy, zatroskał się nie mało, jakim sposobem ją wypełni. Wojny nie było. Wśród nadgranicznego mętu łatwo było wprawdzie natknąć się na jakiego zbrojnego Niemca i albo jemu kości pokołatać, albo samemu głową nałożyć. Tak to on i mówił Maćkowi. „Jeno — myślał — nie byle Krzyżak nosi pawi lub strusi czub na hełmie”. Z gości krzyżackich, chyba jacy grafowie, a z samych Krzyżaków chyba komtur — i to nie każdy. Jeśli wojny nie będzie, to lata mogą upłynąć, nim on swoje trzy grzebienie dostanie, bo i to jeszcze przyszło mu do głowy, że nie będąc dotąd pasowany, może tylko nie pasowanych na pojedynkę w bój wyzywać. Spodziewać się mógł wprawdzie, że pas rycerski otrzyma z rąk królewskich w czasie gonitw, które zapowiadano na chrzciny, bo na to dawno zarobił, ale potem co? Pojedzie do Juranda ze Spychowa, będzie mu pomagał, natłucze knechtów, ile się da — i na tem koniec. Knechci krzyżaccy, to nie rycerze z pawiemi piórami na głowach.
Więc w tem utrapieniu i niepewności, widząc, że bez szczególnej łaski Bożej niewiele wskórać potrafi, począł się modlić:
— Daj, Jezu, wojnę z Krzyżaki, którzy są nieprzyjaciołmi królestwa tego i wszystkich narodów, w naszej mowie Imię Twoje święte wyznawających. I nam błogosław, a ich zetrzyj, którzy radziej staroście piekielnemu, niżeli Tobie służąc, przeciwko nam zawziętość w sercu noszą, najbardziej o to gniewni, że król nasz z królową, Litwę okrzciwszy, wzbraniają im mieczem krześcijańskich sług Twoich ścinać. Za któren gniew ich ukarz.
A ja, grzeszny Zbyszko, kajam się przed Tobą i od piąci ran Twoich wspomożenia błagam, abyś mi trzech znacznych Krzyżaków z pawiemi czuby na hełmach, jako najprędzej zesłał i w miłosierdziu swojem pobić mi ich do śmierci pozwolił. A to z takowej przyczyny, iżem ja one czuby pannie Danucie, Juranda córce, a Twojej służce, obiecał i na moją rycerską cześć poprzysiągł.
Co zasię więcej przy pobitych się znajdzie, z tego ja dziesięcinę wiernie kościołowi Twemu świętemu oddam, abyś i Ty, słodki Jezu, pożytek i chwałę ze mnie odniósł i abyś poznał, żem Ci szczerem sercem, nie po próżnicy obiecował. A jako to jest prawda, tak mi dopomóż, amen!
Lecz w miarę jak się modlił, topniało w nim coraz bardziej z pobożności serce i nową obietnicę przyrzucił, że po wykupieniu z zastawu Bogdańca, odda także na kościół wszystek wosk, który pszczoły przez cały rok w barciach zrobią. Spodziewał się, że stryj Maćko temu się nie sprzeciwi, a Pan Jezus szczególniej będzie rad z wosku na świece i chcąc go prędzej dostać, prędzej mu też pomoże. Ta myśl wydała mu się tak słuszną, iż radość napełniła mu całkiem duszę; był teraz prawie pewien, że zostanie wysłuchany i że wojna niebawem nastąpi, a choćby nie nastąpiła, to i tak on swego dokaże. Poczuł w rękach i w nogach moc tak wielką, że w tej chwili byłby sam jeden na całą chorągiew uderzył. Pomyślał nawet, że przyczyniwszy obietnic Bogu, możnaby i Danusi ze dwóch Krzyżaków przyrzucić. Zapalczywość młodzieńcza popychała go do tego, lecz tym razem roztropność wzięła górę, albowiem bał się, by zbytniem żądaniem cierpliwości Boskiej się nie uprzykrzyć.
Jednakże ufność jego wzrosła jeszcze gdy po mszy i po długim wypoczynku, na który udał się cały dwór, wysłuchał rozmowy, którą opat prowadził przy śniadaniu z Anną Danutą.
Owczesne żony książąt i królów zarówno przez pobożność, jak i w skutek wspaniałych darów, których nie szczędzili im Mistrzowie Zakonu, wielką okazywały przyjaźń Krzyżakom. Nawet świątobliwa Jadwiga powstrzymywała, póki jej życia stało, wzniesioną nad nim rękę swego władnego małżonka. Jedna tylko Anna Danuta, doznawszy od nich okrutnych krzywd rodzinnych, nienawidziła ich z całej duszy. To też gdy opat zapytał ją o Mazowsze i jego sprawy, poczęła gorzko skarżyć się na zakon:
— Jakoż się ma dziać w księstwie mającem takich sąsiadów? Niby jest pokój, mijają się poselstwa i listy, a mimo tego nie można być pewnym dnia i godziny. Kto wieczorem na pograniczu układa się spać, nigdy nie wie, czyli nie rozbudzi się w pętach, albo z ostrzem miecza na gardzieli, albo z płonącym pułapem nad głową. Nie ubezpieczą od zdrady przysięgi, pieczęcie i pergaminy. Nie inaczej przecie zdarzyło się pod Złotoryją, gdy w czasach najgłębszego pokoju, porwano księcia w niewolę. Prawili Krzyżacy, że zamek ów groźnym dla nich stać się może. Aleć zamki naprawia się dla obrony, nie dla napadu i któryż książę nie ma prawa we własnej ziemi ich stawiać, albo przebudowywać? Nie przejedna Zakonu ni słaby, ni mocny, bo słabym gardzą, mocnego zaś do upadku przywieść usiłują. Kto im dobrze uczyni, temu się złem wypłacą. Jest-że na świecie zakon, któryby w innych królestwach takie dobrodziejstwa otrzymał, jakie oni od polskich książąt otrzymali — a jakże się wypłacili? Oto nienawiścią, oto grabieżą ziem, oto wojną i zdradą. I próżno wyrzekać, próżno samej Stolicy Apostolskiej się na nich skarzyć, gdyż oni w zatwardziałości i pysze żyjąc, nawet Papieża rzymskiego nie słuchają. Przysłali niby teraz poselstwo na chorobę królowej i na spodziewane chrzciny, ale tylko dla tego, że chcą od siebie gniew potężnego króla za to, co uczynili na Litwie, odwrócić. W sercach zawsze jednak myślą o zagładzie królestwa i całego plemienia polskiego.
Opat słuchał uważnie i potakiwał, a potem rzekł:
— Wiem, iż przyjechał do Krakowa na czele poselstwa komtur Lichtenstein, brat w Zakonie dla znakomitego rodu, męstwa i rozumu wielce szanowany. Może go tu niebawem miłościwa pani ujrzycie, albowiem przysłał mi wczoraj wiadomość, że chcąc się przy naszych relikwiach pomodlić, zjedzie do Tyńca w odwiedziny.
Usłyszawszy to księżna poczęła nowe żale rozwodzić:
— Prawią ludzie i bogdaj słusznie, że wkrótce musi wielka wojna nastąpić, w której po jednej stronie będzie królestwo polskie i wszystkie narody, mówiące podobną do polskiej mową, a z drugiej wszyscy Niemcy i Zakon. Jest podobno o tej wojnie proroctwo jakowejś świętej.
— Brygidy — przerwał uczony opat — osiem roków temu została ona w poczet świętych zaliczona. Pobożny Piotr z Alwastra i Maciej z Linköping spisali jej objawienia, w których wielka wojna istotnie jest przepowiedziana.
Zbyszko aż zadrzał z radości na te słowa i nie mogąc wytrzymać, zapytał:
— A prędko ma być?
Lecz opat, zajęty księżną, nie dosłyszał, a może udał, że nie dosłyszał pytania.
Księżna zaś mówiła dalej:
— Cieszą się i u nas młodzi rycerze na oną wojnę, ale starsi i rozważniejsi tak mówią: „Nie Niemców się boim, choć wielka jest ich potęga i pycha, nie ich kopii i mieczów, ale relikwi[2] krzyżackich się boim, bo przeciw tym na nic wszelka moc ludzka”.
Tu Anna Danuta spojrzała z przestrachem na opata i dodała cichszym głosem:
— Podobno prawdziwe drzewo Krzyża świętego mają; jakże z nimi wojować?
— Przysłał im je król francuski — odrzekł opat ponuro.
Nastała chwila milczenia, poczem zabrał głos Mikołaj z Długolasu, zwany Obuchem, człowiek bywały i doświadczony.
— Byłem w niewoli u Krzyżaków — rzekł — i widywałem procesye, na których ową wielką świętość noszono. Ale oprócz tego jest w klasztorze w Oliwie siła innych najprzedniejszych relikwii, bez których nie byłby Zakon do takiej potęgi doszedł.
Na to powyciągali Benedyktyni głowy ku mówiącemu i z wielkiem zaciekawieniem poczęli go pytać:
— Powiadajcie, co jest?
— Jest krajka ze szaty Najświętszej Panny — odrzekł włodyka z Długolasu — jest trzonowy ząb Maryi Magdaleny i głowienki z krza ognistego, w którym się sam Bóg Ojciec Mojżeszowi pokazał, jest ręka świętego Liberyusza, a co kości innych świętych, tychbym na palcach u rąk i nóg nie zliczył.
— Jakoże z nimi wojować? — powtórzyła z westchnieniem księżna.
A opat zmarszczył swe wyniosłe czoło i zastanowiwszy się przez chwilę, tak odrzekł:
— Ciężko z nimi wojować choćby i dla tego, że są zakonnikami i krzyż na płaszczach noszą, ale jeśli przebrali miarę w grzechach, tedy i tym relikwiom może mieszkanie między nimi obrzydnąć, a naonczas nie tylko one mocy im nie dodadzą, ale im ją odejmą dla tego, żeby między pobożniejsze ręce się dostać. Niech Bóg oszczędzi krwi chrześciańskiej, ale jeśli wielka wojna nastąpi, są też i w naszem królestwie relikwie, które za nas będą wojować. Głos zasię, w objawieniu świętej Brygidy mówi: „Postanowiłem ich pszczołami pożyteczności i utwierdziłem na brzegu ziem chrześciańskich. Ale oto powstali przeciwko mnie. Bo nie dbają o dusze i nie litują się ciał tego ludu, który z błędu nawrócił się ku wierze katolickiej i ku mnie. I uczynili z niego niewolników i nie uczą go przykazań Bożych i odejmując mu Sakramenta święte, na większe jeszcze męki piekielne go skazują, niż gdyby był w pogaństwie pozostał. A wojny toczą ku rozpostarciu swej chciwości. Dla tego przyjdzie czas, iże wyłamane będą ich zęby i będzie im ucięta ręka prawa, a prawa noga im uchromieje, aby uznali grzechy swoje“.
— Tak Bóg daj! — zawołał Zbyszko.
Inni rycerze i zakonnicy nabrali także wielkiej otuchy, słysząc słowa proroctwa, opat zaś zwrócił się do księżny i rzekł:
— Dla tego miejcie ufność w Bogu, miłościwa pani, albowiem prędzej to ich dni, niż wasze są policzone, a tymczasem przyjmijcie wdzięcznem sercem tę oto puszkę, w której palec od nogi świętego Ptolomeusza, jednego z naszych patronów, się znajduje.
Księżna wyciągnęła drzące ze szczęścia dłonie i klęknąwszy, przyjęła puszkę, którą zaraz poczęła do ust przyciskać. Radość pani podzielali dworzanie i dworki, nikt bowiem nie wątpił, że z takiego podarku spłynie błogosławieństwo i pomyślność na wszystkich, a może i na całe księstwo. Zbyszko czuł się także szczęśliwym, gdyż zdało mu się, że wojna powinna zaraz po uroczystościach krakowskich nastąpić.



IV.

Było już dobrze z południa, gdy księżna wraz z orszakiem wyruszyła z gościnnego Tyńca do Krakowa.
Gwoli okazałości tak Maćko, jak i Zbyszko przybrali się w wyborne pancerze i w naramienniki, zdobyte na rycerzach fryzyjskich, jasne, błyszczące i po brzegach wpuszczoną nicią złotą ozdobne. Mikołaj z Długolasu, który dużo świata i wielu rycerzy w życiu widział, a był rzeczy wojennych znawcą niemałym, poznał zaraz, iż są to zbroje kowane przez medyolańskich, najsłynniejszych w świecie płatnerzy, takie, na jakie najbogatsi tylko rycerze wzdomódz się mogą i z których każda za dobrą majętność starczy. Wnioskował z tego, że owi Fryzowie musieli być znakomitymi ludźmi w swoim narodzie i z tem większym szacunkiem począł spoglądać na Maćka i Zbyszka. Lecz hełmy ich, lubo także niepoślednie, nie były tak bogate; natomiast olbrzymie ogiery, pięknie pokryte, wzbudziły między dworzanami podziw i zazdrość. I Maćko i Zbyszko, siedząc na niezmiernie wysokich kulbakach, spoglądali z góry na cały dwór. Każdy z nich dzierżył w ręku długą kopię, każdy miał miecz przy boku i topór u siodła. Tarcze oddali wprawdzie dla wygody na wozy, ale i bez nich obaj wyglądali tak, jakby ciągnęli na bitwę, nie do miasta.
Obaj też jechali w pobliżu kolaski, w której na tylnem siedzeniu siedziała księżna z Danusią, na przodku zaś stateczna dworka Ofka, wdowa po Krystynie z Jarząbkowa i stary Mikołaj z Długolasu. Danusia spoglądała z wielkiem zajęciem na żelaznych rycerzy, księżna zaś, dobywając od czasu do czasu z zanadrza puszkę z relikwiami św. Ptolomeusza, podnosiła ją do ust.
— Ciekawam okrutnie, jakie kości w środku się znajdują — rzekła wreszcie — ale sama nie otworzę, aby świętego nie urazić. Niech otworzy biskup w Krakowie.
Na co ostrożny Mikołaj z Długolasu odrzekł:
— Ej, lepiej tego z rąk nie popuszczać, zbyt to łakoma rzecz.
— Może i słusznie mówicie — rzekła po chwili zastanowienia księżna, poczem dodała:
— Dawno mi nikt nie sprawił takiej uciechy, jak ów zacny opat i tym podarkiem i tem, że strach mój przed krzyżackiemi relikwiami uspokoił.
— Mądrze mówił, sprawiedliwie — ozwał się Maćko z Bogdańca. — Mieli oni i pod Wilnem rozmaite relikwie, a to tembardziej, że chcieli gości przekonać, iż z poganami wojna. No i co? Obaczyli nasi, że byle w garście splunąć, a od ucha toporem machnąć, to i hełm puszczał i łeb puszczał. Święci pomagają, grzechby mówić inaczej, ale jeno sprawiedliwym, którzy wedle słuszności w imię Boże do bitwy idą. Tak też i myślę, miłościwa pani, że przyjdzie-li do wielkiej wojny, to chociażby wszystkie Niemcy pomagały Krzyżakom, zbijem ich na pował, bo większy jest nasz naród i Pan Jezus większą moc spuścił nam w kości. A co do relikwii, albo to u nas w klasztorze Świętokrzyskim nie ma drzewa Krzyża świętego?
— Prawda, jako mi jest Bóg miły — rzekła księżna. — Ale u nas ono w klasztorze zostanie, a oni swoje ze sobą w potrzebie wożą.
— Wszystko jedno! dla mocy Bożej nie ma dalekości.
— Prawda-że to? powiadajcie, jak jest? — pytała księżna, zwracając się do mądrego Mikołaja z Długolasu, a on odrzekł:
— Temu i każdy biskup przyświadczy. Do Rzymu też daleko, a Papież światem rządzi, coże dopiero Bóg!
Słowa te uspokoiły do reszty księżnę, więc zwróciła rozmowę na Tyniec i jego wspaniałości.
— Kazimierzowe to królewskie gospodarstwo — rzekła księżna — ale też żyć tu i nie umierać.
— To mi i dziwno — ozwała się pani Ofka, wdowa po Krystynie z Jarząbkowa, że Walgierz Wdały, o którym zakonnicy prawili, może się w Tyńcu pokazować, gdzie siedm razy na dzień dzwony biją.
Uwaga ta zakłopotała na chwilę Mikołaja, który też dopiero po pewnym namyśle odrzekł:
— Naprzód wyroki Boskie są niezbadane.
— A niech ta będzie jak chce, alem rada, że w klasztorze nie nocujemy. Umarłabym chyba ze strachu, gdyby mi się taki piekielny wielkolud pokazał.
— Hej! nie wiadomo, bo mówią, że okrutnie wdały.
— Choćby był i najurodziwszy, nie chcę ja widzieć takiego, któremu siarka z gęby bucha.
— Ej, nie wywołujcie wilka z lasu — odpowiedział Mazur — bo jędzon często i po gościńcu między Krakowem a Tyńcem się włóczy, a szczególniej pod wieczór; nuż się wam w postaci wielkoluda ukaże!
— Na psa urok — odrzekła Ofka.
Lecz w tej chwili Maćko z Bogdańca, który siedząc na wyniosłym ogierze, dalej mógł widzieć, niż ci, którzy siedzieli w kolasce, ściągnął lejce i rzekł:
— O, jak mi Bóg miły, a to co?
— Co takiego?
— Wielkolud jakowyś z za wzgórza przed nami wyjeżdża.
— A słowo stało się ciałem! — zawołała księżna. — Nie powiadajcie byle czego.
Lecz Zbyszko uniósł się na strzemionach i rzekł:
— Jako żywo, wielkolud Walgierz, nikt inny.
Na to woźnica osadził ze strachu konie, i nie wypuszczając z rąk lejc, począł się żegnać, albowiem i on dojrzał już z kozła na przeciwległem wzgórzu olbrzymią postać jeźdźca.
Księżna podniosła się i zaraz usiadła z twarzą zmienioną przez trwogę, Danusia pochowała głowę w fałdy sukni księżny. Dworzanie, dworki i rybałci, którzy jechali konno za kolaską, usłyszawszy złowrogie imię, poczęli skupiać się koło niej. Mężowie niby śmieli się jeszcze, ale w oczach mieli niepokój; panny pobladły, jeno Mikołaj z Długolasu, który z niejednego pieca chleb jadał, zachował pogodne oblicze i chcąc uspokoić księżnę, rzekł:
— Nie bójcie się, miłościwa pani. Toć słońce jeszcze nie zaszło, a choćby była i noc, święty Ptolomeusz da rady Walgierzowi.
Tymczasem nieznany jeździec, wjechawszy na podługowaty grzbiet wzgórza, zatrzymał konia i stanął nieruchomie. W promieniach zachodzącego słońca widać go było doskonale i istotnie postać jego zdawała się przechodzić ogromem zwykłe ludzkie rozmiary. Przestrzeń między nim a orszakiem księżnej nie wynosiła więcej nad trzysta kroków.
— Czego on stoi? — rzekł jeden z rybałtów.
— Bo i my stoim — odpowiedział Maćko.
— Spogląda ku nam, jakby sobie kogo chciał wybrać — zauważył drugi rybałt — żebym wiedział, że człowiek, a nie złe, tobym ku niemu podjechał i lutnią go przez łeb zwalił.
Kobiety przestraszyły się już całkiem i poczęły się głośno modlić, Zbyszko zaś, chcąc się popisać odwagą wobec księżny i Danusi rzekł:
— A ja i tak pojadę. Co mi tam Walgierz.
Na to Danusia poczęła wołać nawpół z płaczem:
— Zbyszku, Zbyszku!
Lecz on ruszył koniem i jechał coraz prędzej, ufny, że choćby i prawdziwego Walgierza znalazł to na wskroś go kopią przebodzie.
A Maćko, który miał wzrok bystry, rzekł:
— Wydaje się wielkoludem, bo na wzgórzu stoi. Chłopisko jakieś duże, ale człek zwyczajny, nic innego. O wa! pojadę i ja, żeby do zwady między nim a Zbyszkiem nie dopuścić.
Zbyszko tymczasem jadąc rysią, rozmyślał, czy od razu kopię nadstawić, czy też wpierw zbliska obaczyć, jak wygląda ów stojący na wzgórzu człowiek. Postanowił jednak wpierw zobaczyć i zaraz przekonał się, że była to myśl lepsza, albowiem w miarę, jak się zbliżał nieznajomy począł tracić w jego oczach swoje nadzwyczajne wymiary. Mąż był ogromny i siedział na ogromnym koniu, roślejszym jeszcze od Zbyszkowego ogiera — ale miary ludzkiej nie przechodził. Był nadto bez zbroi, w czapce aksamitnej na głowie, mającej kształt dzwona i w białej płociennej, osłaniającej od kurzu opończy, z pod której wyglądała zielona szata. Stojąc na wzgórzu, głowę miał wzniesioną i modlił się. Widocznie też zatrzymał konia, by skończyć wieczorne pacierze.
— Ej, co mi za Walgierz! — pomyślał młody chłopak.
Dojechał już tak blisko, że mógłby był dosięgnąć kopią nieznajomego; ów zaś, widząc przed sobą wspaniale uzbrojonego rycerzyka, uśmiechnął się do niego życzliwie i rzekł:
— Pochwalony Jezus Chrystus!
— Na wieki wieków.
— Żali to nie dwór księżnej mazowieckiej tam w dole?
— Tak jest.
— To z Tyńca jedziecie?
Lecz na to nie było już odpowiedzi, albowiem Zbyszko zdumiał się tak, że nawet nie usłyszał zapytania. Przez chwilę stał jak skamieniały, oczom własnym nie wierząc, gdyż oto, na ćwierć stai za nieznanym mężem ujrzał kilkunastu konnych żołnierzy, na czele których, ale znacznie naprzód, jechał rycerz przybrany cały w świecącą zbroję, w biały sukienny płaszcz z czarnym krzyżem i w stalowy hełm z przepysznym pawim czubem w grzebieniu.
— Krzyżak — szepnął Zbyszko.
I na ten widok pomyślał, że modlitwy jego zostały wysłuchane, że Bóg w miłosierdziu swojem zsyła mu takiego Niemca, o jakiego w Tyńcu prosił, że trzeba z łaski Boskiej korzystać, więc nie wahając się ani chwili, zanim wszystko przemknęło mu przez głowę, zanim miał czas ochłonąć ze zdumienia, pochylił się w kulbace, złożył glewiję w pół końskiego ucha i wydawszy rodowy okrzyk: „Grady! Grady!“ ruszył co koń wskoczy na Krzyżaka.
A tamten zdumiał się także, gdyż wstrzymał konia i nie pochylając kopii, sterczącej w górę od strzemienia, patrzył przed siebie, jakby niepewny czy w niego godzą.
— Pochyl kopię! — wrzeszczał Zbyszko, wbijając żelazne końce strzemion w boki końskie.
— Grady! Grady!
Przestrzeń dzieląca ich poczęła się zmniejszać. Krzyżak widząc, że napad wymierzony jest naprawdę ku niemu, ściągnął konia, nadstawił broń i już już kopia Zbyszkowa miała się roztrzaskać o jego piersi, gdy naraz jakaś potężna dłoń przełamała ją Zbyszkowi przy samem ręku, jak zeschłą trzcinę, poczem taż sama dłoń ściągnęła cugle jego konia z tak straszliwą siłą, aż rumak zarył się wszystkiemi czterema nogami w ziemię i stanął, jak wkopany.
— Szalony człecze, co czynisz? — ozwał się głęboki groźny głos — w posła godzisz, króla znieważasz.
Zbyszko spojrzał i poznał tegoż samego olbrzymiego męża, który poczytan za Walgierza, przestraszył przed chwilą dworskie niewiasty księżnej.
— Puszczaj na Niemca! Coś za jeden? — zawołał, chwytając za rękojeść topora.
— Precz z toporem! na miły Bóg, precz z toporem — mówię — bo z konia zwalę! — zawołał groźniej jeszcze nieznajomy. — Obraziłeś majestat króla i pod sąd pójdziesz.
Poczem zwrócił się ku ludziom, którzy jechali za Krzyżakiem i krzyknął:
— Bywaj!
Ale tymczasem nadjechał Maćko, z twarzą niespokojną i złowrogą. Rozumiał i on jasno, że Zbyszko postąpił jak szalony i że z tej sprawy zgubne dla niego mogą wyniknąć skutki, ale jednak gotów był do bitki. Cały orszak nieznanego rycerza i Krzyżaka wynosił zaledwie piętnastu ludzi, uzbrojonych po części w dzidy, po części w kusze; dwóch więc całkiem pokrytych rycerzy mogło się z nimi potykać nie bez nadziei zwycięstwa. Myślał też Maćko, że jeżeliby w następstwie miał im zagrozić sąd, to może i lepiej uniknąć go, przejechawszy przez tych ludzi, a potem pochować się gdzie, póki burza nie przeminie. Więc twarz skurczyła mu się zaraz, jak paszcza wilka gotowego kąsać i wparłszy konia między Zbyszka a nieznajomego męża, począł pytać imając się jednocześnie miecza:
— Coście za jedni? zkąd wasze prawo?
— Prawo moje ztąd — odparł nieznajomy — że król mi nad bezpieczeństwem okolicy czuwać rozkazał, a zowią mnie Powała z Taczewa.
Na te słowa Maćko i Zbyszko spojrzeli na rycerza, a następnie pochowali nawpół już wyciągniętą broń do pochew i pospuszczali głowy. Nie strach ich obleciał, ale pochylili czoła przed głośnem i dobrze sobie znanem nazwiskiem, albowiem Powała z Taczewa, szlachcic znakomitego rodu i pan możny, posiadający liczne ziemie wedle Radomia, był zarazem jednym z najsławniejszych rycerzy w królestwie. Rybałci opiewali go w pieśniach, jako wzór honoru i męstwa, sławiąc jego imię na równi z imieniem Zawiszy z Garbowa, i Farureja, i Skarbka z Góry, i Dobka z Oleśnicy, i Jaśka Namszana, i Mikołaja z Moskorzowa, i Zyndrama z Maszkowic. W tej chwili przedstawiał on przytem poniekąd osobę królewską, więc porwać się na niego znaczyło tyle, ile oddać głowę pod topór kata.
Maćko też ochłonąwszy, ozwał się pełnym poszanowania głosem:
— Cześć i pokłon wam, panie, waszej sławie i męstwu.
— Pokłon i wam, panie — odpowiedział Powała — choć wolałbym nie w tak ciężkiej przygodzie uczynić z wami znajomość.
— Czemu to? — spytał Maćko.
A Powała zwrócił się do Zbyszka:
— Cożeś ty młodzieniaszku najlepszego uczynił? Na publicznym gościńcu, pod bokiem królewskim porwałeś się na posła! Żali wiesz, co cię za to czeka?
— Porwał się na posła, bo młody i głupi, przeto o uczynek łatwiej mu, niż o zastanowienie — rzekł Maćko. — Ale nie osądzicie go surowie, gdy całą sprawę rozpowiem.
— Nie ja go będę sądził. Moja rzecz jeno więzy mu nałożyć.
— Jakże-to? — ozwał się Maćko, obrzucając znów ponurem wejrzeniem całą gromadę ludzi.
— Wedle królewskiego rozkazania.
Po tych słowach zapadło milczenie.
— Szlachcic jest — rzekł wreszcie Maćko.
— To niech zaprzysięże na rycerską cześć, że stawi się na wszelki sąd.
— Poprzysięgnę na rycerską cześć! — zawołał Zbyszko.
— To dobrze. Jakoże was zowią?
Maćko wymienił nazwisko i herb.
— Jeśliście z dworu księżnej Januszowej, to proście jej, by się wstawiła za wami do króla.
— Nie z dworu jesteśmy. Z Litwy od księcia Witołda jedziem. Bogdajeśmy byli nijakiego dworu nie napotkali. Z tego to spotkania przyszło na chłopa nieszczęście.
I tu Maćko począł opowiadać, co się zdarzyło w gospodzie, więc mówił o spotkaniu dworu księżnej i o ślubowaniu Zbyszkowem, ale w końcu chwycił go nagły gniew na Zbyszka, przez którego nierozwagę popadli w tak ciężkie położenie, więc zwróciwszy się do niego, zawołał:
— A bodajżeś ty był legł pod Wilnem! Cożeś ty sobie warchlaku myślał?
— Ba — rzekł Zbyszko — po ślubowaniu modliłem się do Pana Jezusa, by mi Niemców przysporzył i dań mu obiecałem, więc gdym pawie pióra a przy nich opończę z czarnym krzyżem ujrzał, zaraz jakiś głos zawołał we mnie: „Bij w Niemca, co to cud!“ No, i skoczyłem, ktoby nie skoczył?
— Słuchajcie — przerwał Powała. — Nie życzę ja wam złego, bo to widzę jasno, że ów młodzianek więcej przez płochość przyrodzoną wiekowi, niźli przez złość zawinił. Radbym też zgoła na jego uczynek nie baczyć i pojechać sobie dalej, jakoby się nic nie stało. Ale mógłbym to tylko w takim razie uczynić, gdyby ów komtur obiecał, że się królowi nie poskarzy. Proście go o to, może i jemu żal się uczyni wyrostka.
— Wolej pójdę pod sąd, niźlibym się miał Krzyżakowi pokłonić! — zawołał Zbyszko. — Nie przystoi to mojej czci włodyckiej.
Na to Powała z Taczewa spojrzał na niego surowo i rzekł:
— Źle czynisz. Lepiej od ciebie starsi wiedzą, co przystoi, a co nie przystoi czci rycerskiej. O mnie, też ludzie słyszeli, a to ci powiadam, że gdybym taki uczynek popełnił, nie sromałbym się o darowanie winy prosić.
Zbyszko zawstydził się, ale rzuciwszy wokół oczyma, odrzekł:
— Tu ziemia równa, byle ją trochę udeptać. Niźli Niemca przepraszać, wolejbym się z nim potykał konno, albo pieszo, na śmierć albo niewolę.
— Głupiś — przerwał Maćko. — Jakże to z posłem będziesz się potykał? Ni tobie z nim, ni jemu z takim chłystkiem!
Tu zwrócił się do Powały:
— Wybaczcie, szlachetny panie. Do reszty rozwydrzyło mi się chłopisko przez wojnę, ale lepiej niech do Niemca nie gada, bo jeszczeby go zwymyślał. Ja będę gadał, ja będę prosił, a jeśliby po skończonem posłowaniu chciał się ów komtur w ogrodzieńcu samowtór potykać, to i ja mu stanę.
— Wielkiego rodu to jest rycerz, który nie każdemu stanie — odrzekł Powała.
— Jakże? albo to ja pasa i ostróg nie noszę? Mnie choćby i książę może stanąć.
— Prawda jest, ale mu o tem nie mówcie, chybaby sam wspomniał, bo się boję, żeby się na was nie zawziął. No, niech was tam Pan Bóg wspomaga.
— Pójdę za cię oczyma świecić — rzekł do Zbyszka Maćko — ale poczekaj!
I to rzekłszy, zbliżył się do Krzyżaka, który zatrzymawszy się o kilka kroków, siedział nieruchomie na swym ogromnym, jak wielbłąd koniu, podobny do odlanego z żelaza posągu i słuchał z największą obojętnością poprzedniej rozmowy. Maćko podczas długich lat wojny nauczył się po niemiecku, więc począł teraz tłomaczyć komturowi w jego rodowitym języku co się stało, składać winę na młody wiek i porywczy umysł chłopca, któremu wydało się, że to sam Bóg zesłał mu rycerza z pawim czubem, a wreszcie prosić o darowanie Zbyszkowi winy.
A twarz komtura ani drgnęła. Sztywny i wyprostowany, z podniesioną głową, spoglądał na mówiącego Maćka swemi stalowemi oczyma tak obojętnie a zarazem pogardliwie, jakby spoglądał nie na rycerza i nawet nie na człowieka, ale na kołek w płocie. Włodyka z Bogdańca dostrzegł to i lubo słowa jego nie przestały być dworne, dusza poczęła się w nim widocznie burzyć; mówił z coraz większym przymusem, a na ogorzałych policzkach pokazały mu się rumieńce. Widocznem było, że wobec tej zimnej pychy walczył ze sobą, by nie zazgrzytać zębami i nie wybuchnąć okropnie.
Powała zaś, spostrzegł to i mając dobre serce, postanowił mu przyjść w pomoc. I on szukając za młodych lat na dworach węgierskim, rakuskim, burgundzkim i czeskim, różnych rycerskich przygód, które szeroko rozsławiły jego imię, wyuczył się był po niemiecku, więc teraz ozwał się w tym języku do Maćka głosem pojednawczym i umyślnie żartobliwym:
— Widzicie panie, że szlachetny komtur mniema, że cała sprawa nawet i słowa jednego nie warta. Nie tylko w naszym królestwie, ale i wszędzie wyrostkowie bywają niespełna rozumu, ale taki rycerz z dziećmi nie wojuje, ni mieczem ni prawem.
Na to Lichtenstein wydął swe płowe wąsy i nie rzekłszy ni słowa, ruszył koniem przed siebie, pomijając Maćka i Zbyszka.
A im gniew szalony począł podnosić włosy pod hełmami, a ręce drzały im ku mieczom.
— Czekaj krzyżacka mać — mówił przez zaciśnięte zęby starszy włodyka z Bogdańca — teraz ja ci będę ślubował i znajdę cię, byleś posłować przestał.
Lecz Powała, któremu serce poczęło również zapływać krwią rzekł:
— To potem. Niech teraz księżna przemówi za wami, bo inaczej gorze chłopcu.
To rzekłszy, pojechał za Krzyżakiem, zatrzymał go i przez czas jakiś rozmawiali z ożywieniem. I Maćko i Zbyszko zauważyli, że rycerz niemiecki nie spoglądał jednakże na Powałę z twarzą tak dumną, jak na nich i to ich do większej jeszcze złości przywiodło. Po chwili Powała zawrócił ku nim i poczekawszy chwilę, by się Krzyżak oddalił, rzekł im:
— Mówiłem za wami, ale to nieużyty człek. Powiada, że tylko w takim razie się nie poskarzy, jeśli uczynicie to, czego będzie chciał.
— Czego chce?
— Powiedział tak: „Ja zatrzymam się, by księżnę mazowiecką powitać; niech nadjadą, niech zlezą z koni, niech zdejmą hełmy i z ziemi z gołemi głowami mnie proszą“.
Tu spojrzał Powała bystro na Zbyszka.
Po chwili dodał:
— Ciężko to ludziom szlachetnego rodu, rozumiem, ale muszę cię przestrzedz, że jeśli tego nie uczynisz, kto wie, co cię czeka; może katowski miecz.
Twarze Maćka i Zbyszka uczyniły się jakby kamienne. Nastało znów milczenie.
— No i co? — spytał Powała.
A Zbyszko odrzekł spokojnie i z taką powagą, jakby mu przez tę jedną chwilę dwadzieścia lat przybyło:
— A cóż! Moc Boska nad ludźmi.
— Jakto?
— Tak, że chociażbym miał dwie głowy i choćby mi kto obiedwie miał uciąć — jedną mam cześć, której mi pohańbić nie wolno.
Na to spoważniał Powała i zwróciwszy się do Maćka, spytał jeszcze:
— A wy co powiadacie?
— Ja powiadam, — odrzekł posępnie Maćko — żem tego chłopa od małości wypiastował... Na nim też stoi nasz ród, bom stary — ale tego on uczynić nie może, choćby miał zczeznąć.
Tu sroga twarz poczęła mu drgać, i nagle miłość do bratanka wybuchnęła w nim z taką siłą, że chwycił go w swoje okute żelazem ręce i począł wołać:
— Zbyszku! Zbyszku!
A młody rycerz aż zdziwił się i oddawszy stryjcowi uścisk, rzekł:
— Aj! tom nie wiedział, że mnie tak miłujecie!
— Widzę, żeście prawi rycerze, — rzekł wzruszony Powała, — a skoro młody przysiągł mi na cześć, że się stawi, to go nie będę więził; takim, jak wy ludziom można zaufać. Bądźcie też dobrej myśli. Niemiec w Tyńcu z dzionek zabawi, więc ja króla pierwej obaczę i tak mu sprawę opowiem, żeby go jak najmniej rozsierdzić. Szczęście, żem zdążył kopię przyłamać, wielkie szczęście!
Lecz Zbyszko rzekł:
— Jeśli już koniecznie mam głowę dać, to niechbym miał przynajmniej tę uciechę, żem Krzyżakowi gnaty połamał.
— Że też to swojej czci potrafisz bronić, a tego nie rozumiesz, że na cały nasz naród hańbębyś ściągnął — odparł niecierpliwie Powała.
— Rozumieć, to ja rozumiem — rzekł Zbyszko — ale dla tego mi i żal...
Powała zaś zwrócił się do Maćka:
— Wiecie panie, jeśli temu wyrostkowi uda się jakowym sposobem wykręcić, powinniście mu kaptur na głowę nałożyć jako czynią sokołom. Inaczej nie skończy on własną śmiercią.
— Udałoby się mu wykręcić, gdybyście wy panie chcieli zataić przed królem to, co się przygodziło.
— A z Niemcem cóż uczynim? Języka mu przecież na węzeł nie zawiążę.
— Prawda, prawda!
Tak rozmawiając, ruszyli z powrotem ku dworowi księżny. Słudzy Powały, którzy przedtem pomieszani byli z ludźmi Lichtensteina, jechali teraz za nim. Zdaleka widać było wśród mazowieckich czapek, chwiejące się w powiewie pawie pióra Krzyżaka i jego jasny, świecący w słońcu hełm.
— Dziwna to jest natura krzyżacka — ozwał się jakby w zamyśleniu rycerz z Taczewa. — Gdy z Krzyżakiem źle, będzie ci wyrozumiały, jak Franciszkanin, pokorny jako jagnię i słodki jako miód, tak, że lepszego na świecie nie znajdzie. Ale niech jeno poczuje za sobą moc, nikt ci się więcej nie napuszy i u nikogo nie znajdziesz mniej zmiłowania. Widać Pan Jezus dał im krzemienie zamiast serc. Przypatrywałem ja się przeróżnym narodom i nieraz widziałem, jako prawy rycerz oszczędzi drugiego, który jest słabszy, mówiąc sobie: „Nie przybędzie mi czci, skoro leżącego potratuję.“ A Krzyżak wtedy właśnie najzawziętszy. Dzierż-że go za łeb i nie puszczaj, bo inaczej gorze ci. Oto i ów poseł; zaraz chciał nie tylko waszego przeproszenia, ale i waszej hańby. Ale rad jestem, że tego nie będzie.
— Niedoczekanie jego! — zawołał Zbyszko.
— Miarkujcie też, żeby frasunku po was nie poznał, bo zarazby się ucieszył.
Po tych słowach dojechali do orszaku i połączyli się z dworem księżny. Poseł krzyżacki ujrzawszy ich, przybrał natychmiast wyraz pychy i wzgardy, lecz oni zdawali się go wcale nie widzieć. Zbyszko stanął od strony Danusi i jął wesoło mówić jej, że ze wzgórza widać już dobrze Kraków. Maćko zaś opowiadał jednemu z rybałtów o nadzwyczajnej sile pana z Taczewa, który przyłamał kopię w ręku Zbyszka, jak suchy badyl.
— A po co-że ją przyłomił? — spytał rybałt.
— Bo się chłopak do Niemca złożył, ale jeno dla śmiechu.
Rybałtowi, który był szlachcic i człek obyty, nie wydał się taki żart zbyt przystojnym, ale widząc, że Maćko mówi o nim lekko, nie brał go także do serca. Tymczasem Niemca poczęło takie zachowanie się korcić. Raz i drugi spojrzał na Zbyszka, potem na Maćka, wreszcie zrozumiał, że z koni nie zsiędą i że umyślnie na niego nie zważają. Wówczas błysnęło mu coś w oczach jakby stal i zaraz począł się żegnać.
W chwili zaś, gdy ruszył, pan z Taczewa nie mógł się powstrzymać i rzekł mu na rozstaniu:
— Jedźcie śmiele, mężny rycerzu. Kraj to spokojny i nikt na was nie napadnie, chyba jakowy dziecisk krotofilny.
— Choć dziwne są obyczaje w tym kraju, nie obrony, ale towarzystwa waszego szukałem — odparł Lichtenstein — jakoż tuszę, że się jeszcze spotkamy i na tutejszym dworze i gdzieindziej.
W ostatnich słowach brzmiała jakby ukryta groźba, dla tego Powała odrzekł poważnie:
— Bóg to da...
To powiedziawszy, skłonił się i odwrócił; poczem wzruszył ramionami i rzekł półgłosem, tak jednak, aby go najbliżsi słyszeli:
— Chuchraku! zdjąłbym się z kulbaki ostrzem kopii i przez trzy pacierze dzierżył w powietrzu!
I począł rozmawiać z księżną, którą znał dobrze. Anna Danuta pytała go, co robi na gościńcu, on zaś oznajmił jej, że jeździ z królewskiego rozkazania, by utrzymać bezpieczeństwo w okolicy, w której z powodu wielkiej liczby gości, ściągających zewsząd do Krakowa, łatwo jakowaś zwada zdarzyć się może. I na dowód, przytoczył to, czego przed chwilą sam był świadkiem. Pomyślawszy jednak, że o orędownictwo księżnej za Zbyszkiem dość będzie czasu prosić wówczas, gdy okaże się tego potrzeba, nie nadawał zajściu zbyt wielkiego znaczenia, nie chcąc psuć wesołości. Jakoż księżna śmiała się nawet ze Zbyszka, że mu tak pilno było do pawich czubów — inni zaś, dowiedziawszy się o przyłamaniu kopii, podziwiali pana z Taczewa, że tak łatwo to jedną ręką uczynił...
On zaś, chełpliwym nieco będąc, cieszył się w sercu, że go sławią, i sam wreszcie począł opowiadać o swoich czynach, które głośnem uczyniły imię jego szczególniej w Burgundyi na dworze Filipa Śmiałego. Raz on tam w czasie turnieju, chwycił po skruszeniu kopii pewnego rycerza ardeńskiego w pół, wywlókł go z kulbaki i wyrzucił na wysokość kopii w górę, chociaż Ardeńczyk cały był w żelazo zakuty. Filip Śmiały ofiarował mu za to złoty łańcuch, a księżna aksamitny trzewiczek, który on odtąd na hełmie nosi.
Słysząc to, wszyscy wpadli w wielkie zdumienie, z wyjątkiem Mikołaja z Długolasu, który rzekł:
— Nie ma już w dzisiejszych zniewieściałych czasach takich mężów, jacy bywali za mojej młodości, albo takich, o jakich mój ojciec mi opowiadał. Zdarzy się teraz szlachcicowi rozedrzeć pancerz, naciągnąć kuszę bez korby, albo skręcić między palcami tasak żelazny, to się już mocarzem powiada i nad innych się wynosi. A drzewiej czyniły to i dziewki...
— Nie przeciwię ja się temu, że dawniej byli ludzie tężsi, — odpowiedział Powała — ale znajdą się i dziś chłopy krzepkie. Mnie Pan Jezus siły w kościach nie poskąpił, wszelako nie powiadam się najmocniejszym w tem królestwie. Widziałeś waść kiedy Zawiszę z Garbowa? Tenby mnie zmógł.
— Widziałem. Bary u niego tak szerokie, jak wał od krakowskiego dzwonu.
— A Dobko z Oleśnicy? Raz on na turnieju, który Krzyżacy w Toruniu wyprawili, rozciągnął dwunastu rycerzy z wielką, chwałą dla siebie i dla naszego narodu...
— Ale nasz, Mazur, Staszko Ciołek tęższy był, panie, i od was, i od Zawiszy, i od Dobka. Powiadali o nim, że wziąwszy w garść świeży kołek, sok z niego wyciskał.
— Sok ja też wycisnę! — zawołał Zbyszko.
I nim go kto poprosił o próbę skoczył na brzeg drogi, udarł sporą gałąź z drzewa, a następnie ścisnął ją za koniec w oczach księżnej i Danusi tak silnie, że sok począł istotnie kapać kroplami na drogę.
— Aj, Jezu! — zawołała na ten widok Ofka z Jarząbkowa — nie chadzaj-że na wojnę, bo szkodaby była, żeby taki zginął przed ożenkiem...
— Szkodaby! — powtórzył, ząsępiwszy się nagle, Maćko.
Lecz Mikołaj z Długolasu począł się śmiać, a z nim i księżna. Inni wszelako wychwalali w głos siłę Zbyszkową, że zaś w owych czasach żelazną rękę ceniono nad wszystkie inne przymioty, więc panny wołały na Danusię: „Raduj się!“ — ona zaś rada była, chociaż nie rozumiała dobrze, co jej przyjść może z tego kawałka wyciśniętego drzewa. Zbyszko, zapomniawszy całkiem o krzyżaku, spoglądał tak górnie, iż Mikołaj z Długolasu, pragnąc przywieść go do pomiarkowania rzekł:
— Próżnobyś puszył siłą, bo są lepsi od ciebie. Jam tego nie widział, ale ojciec mój był świadkiem czegoś lepszego, co przygodziło się na dworze Karola, cesarza rzymskiego. Pojechał do niego w odwiedziny król Kazimierz, z wielu dworzany, między którymi był właśnie i ów słynny z mocy Staszko Ciołek, syn wojewody Andrzeja. Pocznie się tedy raz chełpić cesarz, że ma między swoimi ludźmi pewnego Czecha, który niedźwiedzia wpół obłapiwszy, na miejscu go udusi. Dopieroż wyprawili widowisko i Czech dwóch niedźwiedzi po kolei udusił. Bardzo się tem zafrasował nasz król, żeby ze wstydem nie odjechać i rzeknie: „Ale mój Ciołek nie da mu się pohańbić“. Naznaczyli, że za trzy dni będą się zmagać. Nazjeżdżało się pań i rycerzy a po trzech dniach chwycili się Czech z Ciołkiem na zamkowem dworzyszczu; ale niedługo tego było, bo ledwie się objęli, przełomił Ciołek Czechowi krzyż, pokruszył wszystkie żebra i dopiero nieżywego, z wielką chwałą królewską, z rąk wypuścił. Tenże przezwan od tej pory Łomignatem, raz dzwon wielki na wieżę sam jeden zaniósł, którego dwudziestu mieszczan z miejsca ruszyć nie mogło.
— A ile mu było roków? — pytał Zbyszko.
— Młody był.
Tymczasem Powała z Taczewa, jadąc po prawej stronie przy księżnej, pochylił się wreszcie do jej ucha i powiedział całą prawdę o ważności przygody, a zarazem prosił ją, by go poparła, gdy się będzie wstawiał za Zbyszkiem, który ciężko może za swój postępek odpowiadać. Księżna, której się Zbyszko podobał, przyjęła tę wiadomość ze smutkiem i zaniepokoiła się bardzo.
— Biskup krakowski rad mnie widzi — rzekł Powała — to może go uproszę i królowę też, ale im więcej będzie orędowników, tem będzie dla młodzieniaszka lepiej.
— Byle królowa za nim się ujęła, włos mu z głowy nie spadnie — rzekła księżna — bo król ją i za świątobliwość i za wiano czci wielce. Ale jest przecie w Krakowie umiłowana siostra królewska, księżna Ziemowitowa, do niej się udajcie. Ja też uczynię, co będę mogła, ale ona mu rodzona, a ja stryjeczna.
— Kocha król i was, miłościwa pani.
— Ej, nie tak — odrzekła z pewnym smutkiem księżna — dla mnie ogniwko, dla niej cały łańcuch; dla mnie liszka, dla niej soból. Nikogo z rodzonych nie miłuje król tak, jak Aleksandrę. Nie ma takiego dnia, żeby z próżnemi rękoma odeszła.
Tak rozmawiając, zbliżyli się do Krakowa. Gościniec, rojny od samego Tyńca, zaroił się jeszcze bardziej. Spotykali ziemian, ciągnących do miasta, na czele pachołków, czasem w zbrojach, czasem w letnich szatach i słomianych kapeluszach. Niektórzy jechali konno, niektórzy koleśno, z żonami i córkami, które chciały widzieć zapowiadane zdawna gonitwy. Miejscami cały gościniec zawalony był przez wozy kupców, którym nie wolno było omijać Krakowa, by nie pozbawiać miasta licznych opłat.
Wieziono na tych wozach sól, wosk, zboże, ryby, skóry bydlęce, konopie, drzewo. Inne szły z miasta ładowne suknem, beczkami piwa i przeróżnym miejskim towarem.
Kraków było już widać dobrze; ogrody królewskie, pańskie i mieszczańskie, otaczające zewsząd miasto, za nimi mury i wieże kościołów. Im było bliżej, tem ruch czynił się większy, a przy kramach trudno było wśród ogólnego skrzętu przejechać.
— To miasto! nie masz chyba takiego drugiego na świecie — rzekł Maćko...
— Zawsze jakoby jarmark, — odrzekł jeden z rybałtów. — Dawnoście tu byli, panie?
— Dawno. I dziwuję się, jakobym je pierwszy raz widział, gdyż z dzikich krajów przyjeżdżamy.
— Mówią, że Kraków okrutnie urósł od króla Jagiełły.
— Była to prawda; od czasu wstąpienia na tron wielkiego księcia Litwy, niezmierzone kraje litewskie i ruskie otwarte zostały dla krakowskiego handlu, w skutek czego miasto z dnia na dzień porastało w ludność, w dostatki w budowle — i czyniło się jednem ze znaczniejszych w świecie...
— Krzyżackie miasta też zacne, — ozwał się znów gruby rybałt.
— By jeno się do nich dostać, — odpowiedział Maćko.— Byłby łup godny!
Lecz Powała myślał o czem innem, mianowicie, że młody Zbyszko, który tylko przez głupią zapalczywość zawinił, idzie jednak jak wilkowi w gardziel. Pan z Taczewa, srogi i zawzięty w czasie wojny, miał jednak gołębie serce — że zaś lepiej rozumiał od innych, co winowajcę czeka, więc zdjęła go nad nim litość...
— Waguję się i waguję, — rzekł znów do księżny — czy mówić królowi, co się stało, czy nie mówić. Jeśli Krzyżak się nie poskarży, to i nijakiej sprawy nie będzie, ale jeśli się ma skarżyć, to możeby lepiej wszystko pierwej powiedzieć, by pan nagłym gniewem nie zagorzał...
— Krzyżak jak może kogo zgubić, to zgubi, — odrzekła księżna — ale ja przedtem rzekę młodzieńcowi, żeby do naszego dworu przystał. Może też król nie tak srodze dworzanina naszego ukarze...
To rzekłszy, zawołała Zbyszka, który dowiedziawszy się o co idzie, zeskoczył z konia, podjął ją pod nogi i z największą radością zgodził się być jej dworzaninem, nie tyle dla większego bezpieczeństwa, ile dla tego, że w ten sposób mógł blizko Danusi pozostać...
Powała zaś spytał tymczasem Maćka:
— A gdzie zamieszkacie?
— W gospodzie.
— W gospodach zdawna nie masz żadnego miejsca.
— To pójdziem do kupca znajomka, Amyleja, może nas przenocuje...
— A ja wam powiem tak: pójdźcie w gościnę do mnie. Bratanek wasz mógłby z dworzany księżny na zamku zamieszkać, ale lepiej mu będzie nie być królowi pod ręką. Co się w pierwszym gniewie uczyni, tego się w drugim nie uczyni. Pewnie się przytem rozdzielicie dostatkiem, wozami i służbą, a na to potrzeba czasu. Wiecie! — dobrze wam u mnie będzie i przezpiecznie...
Powała zaprowadził Maćka i Zbyszka do swego domostwa przy ulicy Świętej Anny, kazał im dać izbę obszerną, polecił ich swym giermkom, sam zaś udał się na zamek, z którego wrócił na wieczerzę dość późną nocą. Wraz z nim przybyło kilku jego przyjaciół — i używając obficie na winie i mięsie, ucztowali wesoło, sam tylko gospodarz był jakiś zatroskany — a gdy wreszcie goście porozchodzili się do domów, rzekł do Maćka:
— Gadałem z jednym kanonikiem, biegłym w piśmie i w prawie, któren powiada, że zniewaga posła to sprawa gardłowa. Proścież tedy Boga, by się Krzyżak nie skarzył...
Usłyszawszy to, obaj rycerze, lubo przy uczcie przebrali nieco miarę, jednakże udali się na spoczynek nie z tak już wesołem sercem. Maćko nie mógł nawet zasnąć i po niejakim czasie, gdy się już pokładli ozwał się do bratańca:
— Zbyszku?
— A co?
— Bo, tak pomiarkowawszy wszystko, myślę wszelako, że ci głowę utną.
— Myślicie? — spytał Zbyszko sennym głosem.
I obróciwszy się do ściany, zasnął smaczno, gdyż był utrudzon drogą...
Następnego dnia obaj włodycy z Bogdańca, wraz z Powałą, udali się na ranną mszę do katedry, tak dla nabożeństwa, jak i dla tego, by widzieć dwór i gości, którzy schodzili się na zamek. Jakoż po drodze już Powała spotkał mnóstwo znajomych, a między nimi wielu rycerzy sławnych w kraju i zagranicą, na których z podziwem patrzał młody Zbyszko, obiecując sobie w duszy, że jeśli sprawa z Lichtensteinem ujdzie mu na sucho, to będzie się starał im wyrównać w męstwie i we wszystkich cnotach. Jeden z tych rycerzy, Toporczyk, krewny kasztelana krakowskiego, powiedział im nowinę o powrocie z Rzymu Wojciecha Jastrzębca, scholastyka, który jeździł do Papieża Bonifacego IX z listem królewskim, zapraszającym na chrzciny do Krakowa. Bonifacy przyjął zaprosiny, a jakkolwiek wyraził wątpliwość, czy będzie mógł przybyć własną osobą, upoważnił posła, aby w jego imieniu trzymał do chrztu nowonarodzone dziecię, a zarazem prosił, by w dowód osobliwszej jego miłości dla obojga królestwa, dziecku nadano imię Bonifacy lub Bonifacya.
Mówiono także o bliskim przyjeździe króla węgierskiego, Zygmunta i spodziewano się go napewno. Zygmunt bowiem przyjeżdżał proszony i nie proszony, zawsze, gdy zdarzyła się sposobność jakowychś odwiedzin, uczt i gonitw, w których z zamiłowaniem brał udział, pragnąc zasłynąć po świecie i jako władca, i jako śpiewak, i jako jeden z pierwszych rycerzy.
Powała, Zawisza z Grabowa, Dobko z Oleśnicy, Naszan i inni podobnej miary mężowie z uśmiechem wspominali sobie, jako za poprzednich bytności Zygmunta, król Władysław prosił ich po cichu, aby na turnieju nie nacierali zbyt ostro i oszczędzali „węgierskiego gościa“, którego znana w świecie próżność była tak wielka, że w razie niepowodzenia wyciskała mu łzy z oczu. Lecz największe zajęcie między rycerstwem budziły sprawy Witołdowe. Rozpowiadano cuda o wspaniałości owej kolebki, ulanej ze szczerego srebra, która od Witołda i żony jego Anny przywieźli w darze kniazie i bojarzyni litewscy. Potworzyły się, jako zwykle przed nabożeństwem, gromadki ludzi, opowiadające sobie nowiny. W jednej z nich, Maćko, posłyszawszy o kolebce, zabrał głos i opisywał kosztowności daru, ale więcej jeszcze opowiadał o zamierzonej wyprawie Witołda przeciw Tatarom, gdyż zarzucano go o nią pytaniami. Wyprawa była prawie gotowa, albowiem ogromne wojska ruszyły już na wschód Rusi, gdyby zaś się udała, rozciągnęłaby zwierzchnictwo króla Jagiełły niemal na pół świata, aż do nieznanych głębin azyatyckich, po granice Persyi i brzegi Aralu. Maćko, który poprzednio był blisko osoby Witołda i mógł znać jego zamiary, umiał o nich rozpowiadać dokładnie, a nawet i tak wymownie, że zanim zadzwoniono na mszę, przed wschodami katedry utworzył się naokół niego krąg ciekawych. Szło — mówił — poprostu o wyprawę krzyżową. Sam Witołd, chociaż go piszą wielkim kniaziem, rządzi przecie Litwą z ramienia Jagiełły i jest tylko wielkorządcą, zasługa więc spadnie na króla. I co za chwała będzie dla nowoochrzconej Litwy i dla potęgi Polski, gdy połączone wojska poniosą krzyż w takie strony, w których jeśli wspominają imię Zbawiciela, to chyba dla tego, by mu bluźnić, i w których nie postała dotąd noga Polaka, ni Litwina! Wypędzony Tochtamysz, gdy polskie i litewskie wojska posadzą na nowo na utraconym kopczackim tronie, uzna się „synem“ króla Władysława i, jako obiecywał, wraz z całą Złotą Ordą pokłoni się krzyżowi.
Słuchano z natężeniem tych słów, lecz wielu nie wiedziało dobrze, o co chodzi, komu Witołd ma pomagać, przeciw komu wojować — więc niektórzy poczęli pytać:
— Powiadajcie wyraźnie, z kim wojna?
— Z kim? Z Tymurem Chromym — odrzekł Maćko.
Nastała chwila milczenia. O uszy rycerstwa zachodniego odbijały się wprawdzie niejednokrotnie nazwy Ord Złotych, Sinych, Azowskich i rozmaitych innych, ale sprawy tatarskie i wojny domowe pomiędzy pojedyńczemi Ordami nie były mu dobrze wiadome. Natomiast nie znalazłbyś ani jednego człowieka w ówczesnej Europie, któryby nie słyszał o straszliwym Tymurze Chromym, czyli Tamerlanie, którego imię powtarzano z niemniejszą trwogą, niż niegdyś imię Atylli. Był to przecież „pan świata“ i „pan czasów“, władca dwudziestu siedmiu zawojowanych państw, władca Rusi moskiewskiej, władca Sybiru, Chin po Indye, Bagdadu, Ispahanu, Alepu, Damaszku, którego cień padał przez arabskie piaski na Egipt, a przez Bosfor na cesarstwo greckie, tępiciel ludzkiego rodzaju, potworny budowniczy piramid z czaszek ludzkich, zwycięzca we wszystkich bitwach, nie zwyciężony w żadnej „pan dusz i ciał“.
Tochtamysz przez niego posadzon jest na tronie Złotej i Sinej Ordy i uznan „synem“. Lecz gdy władztwo jego rozciągnęło się od Aralu do Krymu, przez więcej ziem, niż ich było w reszcie Europy, „syn“ chciał być władcą niepodległym, za co „jednym palcem“ strasznego ojca pozbawiony tronu, uciekł do litewskiego rządcy, wzywając go o pomoc. Jego to właśnie zamierzył Witołd wprowadzić napowrót na państwo, ale, aby to uczynić, trzeba się było wpierw zmierzyć ze światowładnym Kulawcem.
Z tego też powodu, imię jego silne na słuchaczach sprawiło wrażenie i po chwili milczenia jeden z najstarszych rycerzy, Kaźko z Jagłowa, rzekł:
— Nie z byle kim sprawa.
— A i byle o co — ozwał się roztropnie Mikołaj z Długolasu. — Bo czy tam za dziesiątą ziemią będzie Tochtamysz, czy jakowyć Kutłuk panował synom Beliala, cóż nam z tego przyjdzie?
— Tochtamysz wiarę chrześcijańską by przyjął — odpowiedział Maćko.
— Przyjąłby, albo nie przyjął. Żali można psubratom wierzyć, którzy Chrystusa nie wyznawają?
— Lecz dla imienia Chrystusowego godzi się poledz — odparł Powała.
— I dla czci rycerskiej — dodał Toporczyk, krewny kasztelana — są przecie między nami tacy, którzy pójdą. Pan Spytko z Melsztyna młodą ma żonę i umiłowaną, a dla tego już do kniazia Witołda pociągnął.
— Bo i nie dziwno — wtrącił Jaśko Naszan — choćbyś miał najbezecniejszy grzech na duszy, odpust za taką wojnę pewny i zbawienie pewne.
— A sława po wieki wieków — rzekł znów Powała z Taczewa. — Jak wojna, to wojna, a że nie z byle kim, to lepiej. Tymur świat zawojował i ma dwadzieścia siedm królestw pod sobą. Tożby była chwała dla naszego narodu, żebyście go starli.
— Dla czegoby nie? — odrzekł Toporczyk — choćby i sto królestw posiadał, niech się go inni boją — nie my! Godnie mówicie! Skrzyknąćby jeno z dziesięć tysięcy kopijników dobrych — to i świat przejedziem.
— A któryż naród ma Chromego pokonać, jeśli nie nasz?...
Tak rozmawiali rycerze, a Zbyszko aż się zdziwił, że przedtem nigdy nie przyszła mu ochota pociągnąć z Witołdem w dzikie stepy... Ale za czasu pobytu w Wilnie, chciało mu się widzieć Kraków, dwór, wziąć udział w gonitwach rycerskich, a teraz — pomyślał — że tu znaleźć może niesławę i sąd, tam zaś, w najgorszym razie znalazłby śmierć pewną chwały...
Lecz stuletni Kaźko z Jagłowa, któremu ze starości trzęsła się już szyja i który rozum miał odpowiedni wiekowi, oblał zimną wodą ochotę rycerzy:
— Głupiście — rzekł. — Żali to żaden z was nie słyszał, że wizerunek Chrystusów przemówił do królowej, a jeżeli sam Zbawiciel do takiej ją dopuszcza poufałości, czemużby Duch Święty, który jest trzecią Trójcy osobą, miał być na nią mniej miłościw. Przez to ona przyszłe rzeczy widzi, jakoby się przed nią działy i mówiła tak...
Tu zatrzymał się i przez chwilę trząsł głową, a następnie rzekł:
— Zapomniałem, co powiedziała, ale zaraz sobie przypomnę.
I począł się namyślać, oni zaś czekali w skupieniu, albowiem powszechne było mniemanie, że królowa widzi przyszłe zdarzenia.
— Aha! — rzekł wreszcie — jużem się obaczył! Królowa powiedziała, że gdyby wszystko rycerstwo tutejsze poszło z kniaziem Witołdem na Chromego, tedy byłaby moc pogańska skruszona. Ale to nie może być dla niepoczciwości panów chrześciańskich. Trzeba granic pilnować i od Czechów i od Węgrzynów i od Zakonu, bo nikomu ufać nie można. Gdy zaś garść jeno Polaków z Witołdem pójdzie, pokona go Tymur Kulawy, albo jego wojewodowie, którzy ćmom nieprzeliczonym przywodzą...
— Przecie teraz jest spokój, — ozwał się Toporczyk — i sam Zakon daje podobno jakowąś pomoc Witołdowi. Nie mogą nawet Krzyżacy inaczej uczynić, choćby dla wstydu — żeby Ojcu świętemu pokazać, iże z pogany walczyć gotowi. Prawią też dworscy, że Kuno Lichtenstein nie tylko dla krzcin, ale i dla narad z królem tu bawi...
— A oto i on! — zawołał ze zdziwieniem Maćko...
— Prawda! — rzekł, oglądając się Powała. — Dalibóg on! Krótko bawił u opata i musiał chyba do dnia z Tyńca wyjechać.
— Jakoś mu było pilno — odrzekł posępnie Maćko.
Tymczasem Kuno Lichtenstein przeszedł koło nich. Maćko poznał go po krzyżu, wyszytym na płaszczu, ale on nie poznał ni jego, ni Zbyszka, gdyż widział ich poprzednio w hełmach, z hełmu zaś nawet przy otwartej przyłbicy widać było tylko małą część twarzy rycerza. Przechodząc, skinął głową Powale z Taczewa i Toporczykowi, poczem, wraz ze swymi giermkami, począł wstępować po schodach do katedry, krokiem poważnym i pełnym majestatu.
Wtem ozwały się dzwony, płosząc stado kawek i gołębi, gnieżdżących się na wieżach, a zarazem oznajmiając, iż msza niebawem się rozpocznie. Maćko i Zbyszko weszli razem z innymi do kościoła, nieco zaniepokojeni szybkim powrotem Lichtensteina.
Nie czekano długo i król wszedł pierwszy, drzwiami od zakrystyi i zanim doszedł przed ołtarz, można mu się było dobrze przypatrzeć. Włosy miał czarne, zwichrzone i rzedniejące nieco nad czołem, długie, po bokach założone za uszy, twarz smagłą, całkiem ogoloną, nos garbaty i dość śpiczasty, koło ust zmarszczki, oczki czarne, małe, świecące, któremi rzucał na wszystkie strony, jakby chciał, zanim dojdzie przed ołtarz, porachować wszystkich ludzi w kościele. Oblicze jego miało wyraz dobrotliwy, ale zarazem i czujny, człowieka, który wyniesion przez fortunę nad własne spodziewanie, musi myśleć ustawicznie o tem, czy jego postępki odpowiadają godności, i który obawia się złośliwych przygan. Ale właśnie dla tego była w jego twarzy i ruchach jakby pewna niecierpliwość. Łatwo było odgadnąć, że gniew jego musi być nagły, straszny i że jest to zawsze ten sam książę, który swego czasu, zniecierpliwiony matactwami Krzyżaków, wołał do ich wysłanników: „Ty do mnie z pergaminem, a ja do ciebie z dzidą!“
Lecz już teraz tę przyrodzoną zapalczywość hamowała wielka i szczera pobożność. Nie tylko świeżo nawróceni kniazie litewscy, ale i pobożni z dziada pradziada wielmoże polscy budowali się widokiem króla w kościele. Często on, odrzuciwszy poduszkę, klękał dla większego umartwienia na gołych kamieniach; często, wzniósłszy ręce do góry, trzymał je wzniesione dopóty, dopóki mu same nie opadły ze zmęczenia. Słuchał najmniej trzech mszy dziennie i słuchał ich niemal z chciwością. Odkrycie kielicha i odgłos dzwonka na Podniesienie napełniały zawsze duszę jego uniesieniem, zachwytem, rozkoszą i przestrachem. Po skończonej mszy wychodził z kościoła jakby zbudzon ze snu, uspokojony, łagodny, i dworzanie wcześnie zwiedzieli się, że wówczas najlepiej jest go prosić czy o przebaczenie, czy o dary.
Jadwiga weszła przez drzwi od zakrystyi. Ujrzawszy ją, rycerze bliżsi stallów, jakkolwiek msza się jeszcze nie zaczęła, poklękali natychmiast, mimowoli oddając jej cześć jakoby świętej. Zbyszko uczynił to samo, albowiem w całem tem zgromadzeniu nikt nie wątpił, że ma naprawdę przed sobą świętą, której obrazy będą zdobiły zczasem ołtarze kościelne. Szczególniej od kilku lat, surowe, pokutnicze życie Jadwigi sprawiało, że obok czci winnej królowej, oddawano jej cześć niemal religijną. Z ust do ust między panami i ludem chodziły głosy o cudach, spełnianych przez królowę. Mówiono, iż dotknięcie jej dłoni leczyło chorych; ludzie pozbawieni władzy w rękach i nogach, odzyskiwali ją po włożeniu starych szat królowej. Czcili ją na klęczkach monarchowie zagraniczni, czcił i obawiał się ją obrazić nawet hardy Zakon krzyżacki. Papież Bonifacy IX nazywał ją świątobliwą i wybraną córką Kościoła. Świat patrzył na jej postępki i pamiętał, że to dziecię domu Andegaweńskiego i polskich Piastów, że to córka potężnego Ludwika, wychowanka najświetniejszego dworu, a wreszcie najpiękniejsza z dziewic na ziemi, zrzekła się szczęścia, zrzekła się pierwszej dziewiczej miłości i poślubiła, jako królowa, „dzikiego“ księcia Litwy, aby wraz z nim skłonić do stóp Krzyża ostatni pogański naród w Europie. Czego nie dokazały siły wszystkich Niemców, potęga Zakonu, wyprawy Krzyżowe, morze przelanej krwi — tego dokazało jedno jej słowo.
Nigdy chwała apostolstwa nie opromieniała młodszego i cudowniejszego czoła — nigdy apostolstwo nie połączyło się z takiem poświęceniem — nigdy niewieścia piękność nie zaświeciła taką anielską dobrocią i takim cichym smutkiem.
Opiewali ją też minstrele na wszystkich dworach Europy; zjeżdżali się do Krakowa rycerze z najodleglejszych ziem, by widzieć tę „polską królową“, kochał ją jak źrenicę oka, jej własny naród, któremu przez związek z Jagiełłą przymnożyła potęgi i sławy. Jedna tylko wielka troska zaciążyła nad nią i nad narodem — oto tej wybrance swojej Bóg odmawiał przez długie lata potomstwa.
Lecz gdy nareszcie i ta niedola minęła, radosna wieść o uproszonem błogosławieństwie rozbiegła się jak błyskawica, od Bałtyku po morze Czarne, po Karpaty i napełniła weselem wszystkie ludy olbrzymiego państwa. Z wyjątkiem stolicy krzyżackiej przyjęto ją radośnie nawet na dworach zagranicznych. W Rzymie śpiewano „Te Deum“.
Przychodzili do królowej Jadwigi ludzie błagać, by uprosiła im zdrowie, przychodzili wysłańcy od ziem i powiatów, by w miarę potrzeby modliła się to o deszcz, to o pogodę na żniwa, to o szczęśliwą kośbę, to o pomyślne miodobranie, to o obfitość ryby w jeziorach, to zwierza w lasach. Groźni rycerze z nadgranicznych zamków i gródków, którzy przejętym od Niemców zwyczajem trudnili się zbójnictwem lub wojną między sobą, na jedno jej napomnienie wkładali miecze do pochew, puszczali jeńców bez okupu, zwracali zagarnięte stada i podawali sobie dłonie do zgody. Wszelka niedola, wszelkie ubóstwo cisnęło się do bram krakowskiego zamku. Czysty duch jej przenikał w serca ludzkie, łagodził los poddanych, dumę panów, surowość sędziów — i unosił się, jak świt szczęścia, jak anioł sprawiedliwości i spokoju, nad całą krainą.
Wszyscy też z bijącemi sercami oczekiwali dnia błogosławieństwa.
Rycerze pilnie spoglądali na postać królowej. Niegdyś wychowana na świetnym dworze i piękniejsza od wszystkich współczesnych księżniczek, kochała się w kosztownych tkaninach, w łańcuchach, perłach, w złotych manelach i pierścieniach, obecnie, a nawet od lat już kilku, nie tylko nosiła szaty mniszki, ale przysłaniała nawet i twarz, z obawy, by myśl o własnej piękności nie wzbudziła w niej pychy światowej.
Złoto i klejnoty szły tymczasem na akademią lub na wysyłanie nowo ochrzczonej młodzieży litewskiej do zagranicznych uniwersytetów.
Królowa zgodziła się tylko w tem zmienić swój zakonny pozór, iż od czasu, jak nadzieja macierzyństwa stała się zupełną pewnością, nie przysłaniała więcej twarzy, słusznie mniemając, że nie przystoi jej od tej chwili strój pokutnicy.
Jakoś wszystkie oczy spoczęły teraz z miłością na tem cudnem obliczu, któremu ni złoto, ni drogie kamienie nie mogły przydać ozdoby. Królowa szła zwolna od drzwi zakrystyi, mając oczy wzniesione do góry, w jednej ręce książkę, w drugiej różaniec. Zbyszko ujrzał liliową twarz, niebieskie źrenice, rysy poprostu anielskie, pełne spokoju, dobroci, miłosierdzia, i serce poczęło mu bić, jak młotem. Wiedział on, że z rozkazania Bożego powinien kochać i swego króla i swoją królową i miłował ich po swojemu, ale teraz serce zawrzało mu nagle miłością wielką, która powstaje nie z nakazu, ale bucha sama przez się, jak płomień, a jest zarazem i czcią największą i pokorą i chęcią ofiary. Młody był i porywczy włodyka Zbyszko, więc chwyciła go zaraz chęć, by tę miłość i wierność poddanego-rycerza jakoś okazać, coś dla niej uczynić, gdzieś lecieć, kogoś popłatać, coś zdobyć i samemu przytem karkiem nałożyć.
— Pójdę chyba z kniaziem Witołdem — mówił sobie — bo jakże świętej pani usłużę, skoro nie masz nigdzie blisko wojny?
Nie przyszło mu nawet do głowy, by można inaczej usłużyć niż mieczem, rohatyną lub toporem, ale za to gotów był sam jeden na całą potęgę Tymura Chromego uderzyć. Chciało mu się zaraz po mszy siąść na koń i coś zacząć. Co? sam nie wiedział. Wiedział tylko, że nie wytrzyma, że go palą ręce i pali się w nim dusza cała.
Zapomniał też znów całkiem o niebezpieczeństwie, które mu groziło. Zapomniał nawet chwilowo o Danusi — a gdy przyszła mu na myśl z powodu dziecinnych śpiewów, które nagle ozwały się w kościele, miał poczucie, „że to co innego.“ Danusi przyrzekł wierność, przyrzekł trzech Niemców — i tego dotrzyma, ale przecie królowa jest po nad wszystkie niewiasty — i gdy pomyślał, iluby dla królowej chciał ubić, ujrzał przed sobą całe zastępy pancerzy, hełmów, piór strusich, pawich i czuł, że wedle chęci jeszczeby tego było za mało.
Tymczasem nie spuszczał z niej oka, rozmyślając w wezbranem sercu, jakby ją uczcić modlitwą, sądził bowiem, że za królową byle jak modlić się nie można.
Począł powtarzać w kółko kilka słów, które w jego duszy znaczyły: „Daj naszej umiłowanej pani zdrowie i życie, i szczęście — i więcej o nią dbaj, niż o wszystko inne“. Że zaś to mówił człowiek, nad którego własną głową wisiał sąd i kara — przeto w całym kościele nie było szczerszej modlitwy...
Po skończonej Mszy św. myślał Zbyszko, że gdyby mu wolno było stanąć przed królową, upaść przed nią na twarz i objąć jej stopy, to niechby potem nawet koniec świata nastąpił, ale po pierwszej Mszy św. wyszła druga, potem trzecia, a następnie pani odeszła do swoich komnat, zwykle bowiem suszyła aż do południa i umyślnie nie brała udziału w wesołych śniadaniach, przy których dla uciechy króla i gości występowali trefnisie i kuglarze. Natomiast przed Zbyszkiem pojawił się stary włodyka z Długolasu i wezwał go do księżny.
— Będziesz posługiwał przy śniadaniu mnie i Danusi, jako mój dworzanin — rzekła księżna — a nuż zdarzy ci się przypodobać królowi jakowemś krotochwilnem słowem albo postępkiem, którym serce jego sobie zjednasz. Krzyżak, jeśli cię pozna, nie będzie może się skarżył, widząc, że przy stole królewskim mnie posługujesz.
Zbyszko ucałował rękę księżny, poczem zwrócił się do Danusi, i jakkolwiek przywykły więcej do wojny i bitek, niż do dworskich obyczajów, wiedział jednak widocznie, co rycerzowi czynić przystoi, gdy rankiem zobaczy damę swych myśli — gdyż cofnął się i przybrawszy wyraz zdumienia, zawołał, żegnając się:
— W imię Ojca i Syna i Ducha!...
A Danusia spytała, podnosząc na niego modre oczki:
— Czego się Zbyszko żegna, kiedy już po Mszy świętej?
— Bo przez tę noc tyle ci, piękna panno, gładkości przybyło, aż mi cudnie!
Lecz Mikołaj z Długolasu nie lubił, jako człowiek stary, nowotnych, zagranicznych zwyczajów rycerskich, więc wzruszył ramionami i rzekł:
— Co tam będziesz po próżnicy czas tracił i o urodzie jej prawił! Skrzat to, któren ledwie od ziemi odrósł.
Na to Zbyszko spojrzał zaraz na niego zawzięcie:
— Warujcie się nazywać ją skrzatem — rzekł, blednąc z gniewu — i to wiedzcie, że gdyby wam było mniej roków, zarazbym kazał ziemię za zamkiem udeptać, i niechby przyszła wasza, albo moja śmierć!...
— Cichaj, chłystku!... dałbym ci rady jeszcze dziś!
— Cichaj — powtórzyła księżna. — To zamiast o własnej głowie myśleć, będziesz tu jeszcze zwady szukał. Wolejbym była stateczniejszego dla Danusi poszukała rycerza. Ale to ci powiadam, że jeśli chcesz burzyć, chybaj sobie gdzie chcesz, bo tu takich nie trzeba.
Zbyszko zawstydził się słowami księżnej i począł ją przepraszać. Pomyślał przytem, że jeśli pan Mikołaj z Długolasu ma doletniego syna, to tam kiedyś wyzwie go na walkę pieszą lub konną, byle za skrzata nie darować. Tymczasem postanowił zachowywać się na pokojach królewskich, jak trusia i nie wyzywać nikogo, chybaby tego koniecznie rycerska cześć wymagała.
Odgłos trąb oznajmił, że śniadanie gotowe, więc księżna Anna, wziąwszy za rękę Danusię, udała się do komnat królewskich, przed któremi stali, czekając na przyjście, świeccy dygnitarze i rycerze. Księżna Ziemowitowa weszła już była pierwej, gdyż jako rodzona siostra królewska, wyższe brała miejsce za stołem. Wnet zaroiło się w komnacie od gości zagranicznych i zaproszonych miejscowych dygnitarzy i rycerzy. Król siedział u wyższego końca stołu, mając przy sobie biskupa krakowskiego i Wojciecha Jastrzębca, który, chociaż niższy godnością od infułatów, siedział jako poseł papieski, po prawicy króla. Dwie księżne zajęły miejsca następne. Za Anną Danutą rozparł się wygodnie na szerokiem krześle były arcybiskup gnieźnieński Jan, książę pochodzący z Piastów szląskich, a dalej Krzyżak.
Zbyszko, stojąc za krzesłem księżny, znalazł się tak blisko Krzyżaka, że mógłby go był ręką dosięgnąć. Jakoż palce poczęły go zaraz swędzić i kurczyć się, lecz to było mimowoli, gdyż pohamował swą popędliwość zupełnie, i nie pozwolił sobie na żadną zdrożną myśl. Nie mógł się jednak powstrzymać od rzucania od czasu do czasu nieco łakomych spojrzeń na łysiejącą nieco z tyłu płową głowę Lichtensteina, na szyję, plecy i ramiona, pragnąc zarazem wymiarkować, czyli też wiele miałby z nim do roboty, gdyby się im spotkać przyszło bądź w bitwie, bądź w pojedyńczej walce. Wydało mu się, iż niezbyt wiele, bo choć łopatki Krzyżaka rysowały się dość potężnie pod obcisłą z szarego, cieńkiego sukna szatą, był on jednak chuchrakiem w porównaniu do takiego Powały, do Paszka Złodzieja z Biskupic, do obu przesławnych Sulimczyków, do Krzona z Kozichgłów i do wielu innych rycerzy, siedzących przy stole królewskim
Na nich to z podziwem i zazdrością spoglądał Zbyszko, lecz główną uwagę jego zwrócił sam król, który rzucając spojrzenia na wszystkie strony, zagarniał co chwila palcami włosy za uszy, jakby zniecierpliwiony tem, że śniadanie się jeszcze nie rozpoczęło. Wzrok jego zatrzymał się przez mgnienie oka i na Zbyszku, a wówczas młody rycerz doznał uczucia pewnego strachu i na myśl, że pewno przyjdzie mu stanąć przed gniewnem obliczem królewskiem, opanował go okrutny niepokój. Pierwszy to raz pomyślał naprawdę o odpowiedzialności i karze, jaka nań spaść mogła, dotychczas bowiem wydawało mu się to wszystko dalekie, niewyraźne, zatem nie warte troski.
Ale Niemiec ani się domyślał, że ów rycerz, który natarł na niego zuchwale na gościńcu, znajduje się tak blisko. Rozpoczęło się śniadanie. Wniesiono polewkę winną, zaprawną jajami, cynamonem, gwoździkami, imbirem i szafranem tak silnie, że zapach rozszedł się po całej izbie. Jednocześnie trefniś Ciaruszek, siedzący we drzwiach na zydlu, począł udawać śpiew słowika, co widocznie weseliło króla. Po nim drugi obchodził stół wraz ze służbą, obnoszącą potrawy, stawał nieznacznie za gośćmi i naśladował blizkie brzęczenie pszczoły tak dokładnie, że jaki taki kładł łyżkę i poczynał oganiać czuprynę. Na ten widok inni wybuchali śmiechem. Zbyszko pilnie usługiwał księżnie i Danusi, lecz gdy z kolei i Lichtenstein począł się klepać w łysiejącą głowę, zapomniał znów o niebezpieczeństwie i począł śmiać się do łez, a stojący blisko niego kniaź litewski Jamunt, syn namiestnika smoleńskiego, pomagał mu w tem tak szczerze, że aż ronił potrawy z półmisków.
Lecz Krzyżak, spostrzegłszy wreszcie pomyłkę, sięgnął do kalety, a jednocześnie zwróciwszy się do biskupa Kropidły, przemówił do niego kilka słów po niemiecku, które biskup zaraz po polsku powtórzył:
— Szlachetny pan mówi ci tak — rzekł zwracając się do błazna — dostaniesz dwa skojce, ale nie brzęcz za blisko, gdyż pszczoły się opędza, a trutniów się bije...
Na to trefniś pochował dwa skojce, które mu podał Krzyżak, i korzystając z przysługującej błaznom na wszystkich dworach wolności, odrzekł:
— Dużo miodu w ziemi Dobrzyńskiej, dla tego ją trutnie obsiadły. Bij-że ich, królu Władysławie!
— Naści i odemnie grosz, boś dobrze powiedział — rzekł Kropidło — jeno pamiętaj, że gdy leziwo się urwie, to bartnik kark skręci. Mają żądła te malborskie trutnie, które Dobrzyń obsiadły, i niebezpiecznie leźć na ich barć.
— O wa! — zawołał Zyndram z Maszkowa, miecznik krakowski — można ich wykurzyć!
— Czem?
— Prochem.
— Albo toporem barć ściąć — rzekł olbrzymi Paszko Złodziej z Biskupic.
Zbyszkowi rosło serce, sądził bowiem, że takie słowa zapowiadają wojnę. Ale rozumiał je i Kuno Lichtenstein, który przebywając długo w Toruniu i Chełmnie, wyuczył się polskiej mowy — i nie używał jej tylko przez pychę. Teraz jednak, podrażnion słowami Zyndrama z Maszkowa, utopił w nim swoje szare źrenice i odrzekł:
— Zobaczymy.
— Widzieli ojce nasze pod Płowcami, a i my widzielim pod Wilnem — odpowiedział Zyndram.
— Między prawdziwymi chrześciany! — powtórzył z naciskiem Kuno Lichtenstein.
— Jakże? — zawołał, podnosząc głowę, biskup krakowski Wysz; — zali to nie w odwiecznie chrześciańskiem królestwie przebywacie? zali nie starsze tu kościoły niż w Malborku?
— Nie wiem — odpowiedział Krzyżak.
Król szczególniej draźliwy był, gdy szło o chrzeciaństwo. Zdawało mu się, że Krzyżak może jemu właśnie chce przymówić, więc wystające policzki pokryły mu się zaraz czerwonemi piętnami, oczy poczęły błyskać.
— Co to! — odezwał się grubym głosem. — Nie chrześciański ja król? co?
— Królestwo powiada się chrześciańskiem — odparł zimno Krzyżak — ale obyczaje są w niem pogańskie.
Na to podnieśli się groźni rycerze: Marcin z Wrocimowic, herbu Półkoza, Floryan z Korytnicy, Bartosz z Wodzinka, Domarat z Kobylan, Powała z Taczewa, Paszko Złodziej z Biskupic, Zyndram z Maszkowic, Jaxa z Targowiska, Krzon z Kozichgłów, Zygmunt z Bobowy i Staszko z Charbimowic, potężni, sławni zwycięzcy w wielu turniejach, i to płonąc z gniewu, to blednąc, to zgrzytając zębami, poczęli wołać jeden przez drugiego:
— Gorze nam! bo gościem jest i nie może być wyzwan!
A Zawisza Czarny, Sulimczyk, najsłynniejszy między słynnymi, „wzór rycerzy“, zwrócił zmarszczone czoło do Lichtensteina i rzekł:
— Nie poznaję cię, Kunonie. Jakże możesz, rycerzem będąc, hańbić wspaniały naród, gdy wiesz, że jako posłowi żadna ci za to kara nie grozi?
Lecz Kuno wytrzymał spokojnie groźne spojrzenia i odrzekł zwolna, dobitnie:
— Nasz zakon, zanim do Prus przybył, wojował w Palestynie, ale tam nawet i Saraceni posłów szanowali. Wy jedni ich nie szanujecie — i dla tegom obyczaj wasz nazwał pogańskim.
Na to gwar uczynił się jeszcze większy. Na okół stołu ozwały się znów okrzyki:
— Gorze! gorze!
Ale uciszyły się, gdy król, na którego obliczu wrzał gniew, klasnął obyczajem litewskim kilkakroć w dłonie. Wówczas wstał stary Jaśko Topór z Tęczyna, kasztelan krakowski, sędziwy, poważny, postrach dostojnością urzędu budzący, i rzekł:
— Szlachetny rycerzu z Lichtensteinu, jeśli was jakowaś obelga jako posła spotkała, mówcie, a srogiej sprawiedliwości wartko stanie się zadość.
— Nie przygodziłoby mi się to w żadnem innem chrześciańskiem państwie — odrzekł Kuno — wczoraj na drodze do Tyńca napadł mnie jeden wasz rycerz, i choć z krzyża na płaszczu łacnie mógł poznać, ktom jest — na życie moje godził.
Zbyszko usłyszawszy te słowa, pobladł mocno i mimowoli spojrzał na króla, którego twarz była wprost straszna. Jaśko z Tęczyna zdumiał się i rzekł:
— Możeż to być?
— Zapytajcie pana z Taczewa, któren był świadkiem przygody.
Wszystkie oczy zwróciły się na Powałę, który stał przez chwilę mroczny, ze spuszczonemi powiekami, poczem rzekł:
— Tak jest!...
Usłyszawszy to rycerze, poczęli wołać:
— Hańba! hańba! Bogdaj się ziemia pod takim zapadła.
I ze wstydu jedni uderzali się pięściami w uda i piersi, drudzy skręcali w palcach cynowe misy na stole, nie wiedząc, gdzie oczy podziać.
— Czemuś ty go nie ubił? — zagrzmiał król.
— Bo głowa jego do sądu należy — odparł Powała.
— Uwięziliście go? — spytał kasztelan Topór z Tęczyna.
— Nie. Włodyka był, któren na cześć rycerską poprzysiągł, że się stawi.
— I nie stawi się! — zawołał szyderczo Kuno, podnosząc głowę.
Wtem jakiś młody, smutny głos ozwał się niedaleko za plecami Krzyżaka:
— Nie daj Bóg, abym ja hańbę od śmierci wolał. Jam to uczynił: Zbyszko z Bogdańca.
Po tych słowach porwali się rycerze ku nieszczęsnemu Zbyszkowi, lecz powstrzymało ich groźne skinienie króla, który powstawszy z zaiskrzonemi oczyma, począł wołać zdyszanym od gniewu głosem, podobnym do turkotu, jaki wydaje wóz, toczący się po kamieniach.
— Uciąć mu szyję! uciąć mu szyję! Niech Krzyżak głowę jego odeśle do Malborka mistrzowi!
Poczem krzyknął na stojącego w pobliżu młodego kniazia litewskiego, syna namiestnika smoleńskiego:
— Trzymaj go, Jamont!
Przerażony gniewem królewskim Jamont położył drżące dłonie na ramionach Zbyszka, który zwróciwszy ku niemu pobladłą twarz, rzekł:
— Nie ucieknę...
Lecz białobrody kasztelan krakowski, Topór z Tęczyna, podniósł rękę na znak, że chce mówić — i gdy się uciszyło, rzekł:
— Miłościwy królu! Niechże się ów komtur przekona, że nie twoja zapalczywość, ale nasze prawa karzą śmiercią za porwanie się na osobę posła. Inaczej słusznieby mógł mniemać, że nie masz praw chrześciańskich w tem królestwie. Sąd nad winowajcą jutro odprawię!
Ostatnie słowa wyrzekł głosem podniesionym, i widocznie nie dopuszczając nawet myśli, aby ów głos mógł być niewysłuchanym, skinął na Jamonta:
— Zamknąć go do wieży. Wy zaś panie z Taczewa, świadczyć będziecie.
— Opowiem całą winę tego wyrostka, której żaden źrzały mąż między nami nigdyby się nie dopuścił, — odpowiedział Powała, spoglądając posępnie na Lichtensteina.
— Słusznie prawi! — powtórzyli zaraz inni — pacholę to jeszcze! za cóż nas wszystkich z jego przyczyny pohańbiono?
Nastała chwila milczenia i niechętnych spojrzeń na Krzyżaka, a tymczasem Jamont wiódł Zbyszka, by go oddać w ręce łuczników, stojących na zamkowym dziedzińcu. Czuł on w młodem sercu litość dla więźnia, którą potęgowała wrodzona mu nienawiść do Niemców. Ale jako Litwin, przywykły ślepo spełniać wolę wielkiego księcia i sam przerażony gniewem królewskim, począł po drodze szeptać do młodego rycerza sposobem życzliwej namowy:
— Wiesz, co ci rzeknę: — powieś się! najlepiej od razu powieś się. „Korol“ rozsierdził się — tak ci głowę utną. Czemubyś go nie miał uweselić! Powieś się, druhu! u nas tak zwyczaj.
Zbyszko, nawpół przytomny ze wstydu i strachu, zdawał się z początku nie rozumieć słów kniazika, ale wreszcie zrozumiał je i aż zatrzymał się ze zdumienia:
— Cóże ty prawisz?
— Powieś się! Po co cię mają sądzić. Króla uweselisz! — powtórzył Jamont.
— Powieśże się sam! — zawołał młody włodyka. — To cię niby ochrzcili, a skóra została na tobie pogańska, i tego nawet nie rozumiesz, że grzech chrześcianinowi taką rzecz czynić.
A kniaź ruszył ramionami:
— Toż nie po dobrej woli. I tak ci głowę utną.
Zbyszkowi przemknęło przez myśl, że za podobne słowa wypadałoby zaraz wyzwać bojarzynka na walkę pieszą lub konną, nam miecze albo na topory, ale stłumił w sobie tę chęć, wspomniawszy, że już mu czasu na to nie stanie. Więc spuścił smutnie głowę i w milczeniu pozwolił się oddać w ręce przywódcy pałacowych łuczników.
A w sali tymczasem uwaga powszechna zwróciła się w inną stronę. Danusia, widząc, co się dzieje, przelękła się z początku tak, iż dech zaparło jej w piersi. Twarzyczka jej pobladła jak płótno, oczki stały się okrągłe z przerażenia — i patrzyła na króla bez ruchu, jako woskowa figurka w kościele. Lecz gdy wreszcie usłyszała, że jej Zbyszkowi mają głowę uciąć, gdy go zabrali i wyprowadzili z izby, wówczas chwycił ją żal niezmierny; usta i brwi poczęły jej się trząść; nie pomógł nic ni strach przed królem, ni przygryzanie ząbkami ust — i nagle wybuchnęła płaczem tak żałosnym, że wszystkie twarze zwróciły się ku niej, a sam król rzekł:
— Co to jest?
— Królu miłościwy! — zawołała księżna Anna. — To jest córka Juranda ze Spychowa, której ów nieszczęsny rycerzyk ślubował. Ślubował ci jej trzy pawie czuby z hełmów zedrzeć — i ujrzawszy czub taki na hełmie tego komtura, mniemał, że go mu sam Bóg zesłał. Nie ze złości on to uczynił, panie, jeno przez głupstwo, przeto bądź mu miłościw i nie karz go, o co cię na kolanach prosimy.
Tak rzekłszy, wstała i chwyciwszy Danusię za rękę, podbiegła z nią do króla, który widząc to, począł się cofać. Ale one obie klękły przed nim, i Danusia, objąwszy rączynami nogi pańskie, poczęła wołać:
— Daruj Zbyszkowi, królu, daruj Zbyszkowi!
I z uniesienia, a zarazem ze strachu pochowała swą jasną główką w fałdy szarej szaty królewskiej, całując mu przy tem kolana i dygocąc jak liść. Księżna Anna Ziemowitowa klękła z drugiej strony i złożywszy ręce, patrzyła błagalnie na króla, w którego twarzy odbiło się wielkie zakłopotanie. Cofał się wprawdzie wraz z krzesłem, ale nie odpychał przemocą Danusi, machał tylko obu rękoma, jakby odpędzając się od much.
— Dajcie mi spokój! — wołał — zawinił, całe królestwo pohańbił! niech mu głowę utną!
Lecz małe rączyny zaciskały się coraz żałośniej:
— Daruj Zbyszkowi, królu, daruj Zbyszkowi!
Wtem ozwały się głosy rycerskie:
— Jurand ze Spychowa, rycerz sławny, postrach na Niemców.
— I ów wyrostek wielce się już pod Wilnem zasłużył — dodał Powała.
Lecz król bronił się dalej, lubo sam widokiem Danusi wzruszony:
— Dajcie mi spokój! Nie mnie zawinił i nie ja mu mogę darować. Niech mu poseł zakonu daruje, to i ja daruję, a nie, to niech mu głowę utną.
— Daruj mu, Kunonie! — rzekł Zawisza Czarny Sulimczyk — sam mistrz ci tego nie przygani!
— Daruj mu, panie! — zawołały obie księżne.
— Daruj, mu daruj — powtórzyły głosy rycerskie.
Kuno przymknął powieki i siedział z podniesionem czołem, jakby rozkoszując się tem, że i obie księżne i tak znamienici rycerze zanoszą do niego prośby. Nagle zmienił się w mgnieniu oka: spuścił głowę, skrzyżował ręce na piersiach, z dumnego stał się pokorny i ozwał się przyciszonym głosem:
— Chrystus, Zbawiciel nasz, przebaczył łotrowi na krzyżu i nieprzyjaciołom swoim...
— Prawy to rycerz mówi! — ozwał się biskup Wysz.
— Prawy! prawy!
— ...Jakżebym ja nie miał przebaczyć — ciągnął dalej Kuno — którym jest nie tylko chrześcianinem, ale i zakonnikiem? Przeto przebaczam mu z duszy i serca, jako Chrystusowy sługa i zakonnik!
— Sława mu! — huknął Powała z Taczewa.
— Sława! — powtórzyli inni.
— Ale — rzekł Krzyżak — jestem tu posłem między wami i noszę w sobie majestat całego zakonu, który jest Chrystusowym zakonem. Kto więc mnie, jako posła ukrzywdził, ukrzywdził zakon, a kto obraził zakon, obraził samego Chrystusa, i takiej krzywdy ja wobec Boga i ludzi darować nie mogę — jeśli zaś prawo wasze ją daruje, niech się dowiedzą o tem wszyscy panowie chrześciańscy.
Po tych słowach zapadło głuche milczenie. Po chwili tylko ozwały się gdzieniegdzie zgrzytania zębów, ciężkie oddechy tłumionej wściekłości i łkanie Danusi.
Do wieczora wszystkie serca przechyliły się ku Zbyszkowi. Ci sami rycerze, którzy zrana byliby go gotowi na jedno skinienie króla roznieść na mieczach, wysilali teraz umysły, jakimby sposobem przyjść mu z pomocą. Księżne postanowiły udać się z prośbą do królowej, by skłoniła Lichtensteina do zupełnego odstąpienia od skargi, lub w razie potrzeby napisała do w. mistrza zakonu, prosząc, by ten rozkazał Kunowi zaniechać skargi. Droga zdawała się pewna, gdyż Jadwigę otaczała cześć tak nadzwyczajna, że wielki mistrz ściągnąłby na siebie gniew Papieża i naganę wszystkich chrześciańskich książąt, gdyby jej takiej rzeczy odmówił. Nie było to też prawdopodobnem i dla tego, że Konrad von Jungingen był człowiekiem spokojnym i o wiele od swoich poprzedników łagodniejszym. Na nieszczęście biskup krakowski Wysz, który był zarazem głównym lekarzem królowej, zakazał najsurowiej wspominać jej choćby jednym słowem o całej sprawie. „Nigdy ona o śmiertelnych wyrokach rada nie słucha — mówił — i choćby o prostego zbója chodziło, zaraz to do serca bierze, a cóż dopiero, jeśli o szyję młodzianka idzie, któren słusznie jej miłosierdzia mógłby wyglądać. Ale wszelka turbacya łatwo do ciężkiej niemocy może ją przywieść, zdrowie zaś jej więcej dla całego królestwa znaczy, niżeli dziesięć głów rycerskich.“
Zapowiedział wreszcie, że gdyby kto ośmielił się wbrew jego woli turbować panią, na tego on ściągnie straszny gniew królewski, a w dodatku klątwą kościelną go obłoży.
Zlękły się tej zapowiedzi obie księżne i postanowiły milczeć przed królową, a natomiast póty błagać króla, póki jakowejś łaski nie okaże. Cały dwór i wszyscy rycerze stali już po stronie Zbyszka. Powała z Taczewa zapowiadał, iż wyzna szczerą prawdę, ale że złoży świadectwo dla młodzieńca przychylne i całą sprawę przedstawi jako chłopięcą zapędliwość. Z tem wszystkiem każdy przewidywał, a kasztelan Jaśko z Tęczyna głośno oświadczał, że jeśli Krzyżak się zatnie, to srogiemu prawu musi się stać zadość.
Burzyły się więc tem bardziej przeciw Lichtensteinowi rycerskie serca i niejeden myślał, lub nawet mówił otwarcie:
— Posłem jest i w szranki powołan być nie może, ale gdy do Malborka wróci, nie daj Bóg, aby swoją własną zczezł śmiercią.
I nie były to próżne groźby, albowiem rycerzom, którzy nosili pas, nie wolno było jednego słowa na wiatr uronić, kto zaś co zapowiadał musiał tego dokazać lub zginąć. Groźny Powała okazał się przy tem najzawziętszym, albowiem miał w Taczewie umiłowaną córuchnę w wieku Danusi, w skutek czego łzy Danusine całkiem skruszyły w nim serce.
Jakoż jeszcze tego samego dnia odwiedził Zbyszka w podziemiu, kazał mu być dobrej myśli i opowiedział o prośbach obu księżn i o łzach Danusi. Zbyszko, dowiedziawszy się, iż dziewczyna rzuciła się dla niego do nóg królewskich, rozczulił się tym uczynkiem aż do łez, i nie wiedząc, jak swoją wdzięczność i tęsknotę wyrazić, rzekł, obcierając wierzchem dłoni powieki:
— Hej! niechże ją Bóg błogosławi, a mnie jako najprędzej zezwoli jakową walkę pieszą albo konną za nią stoczyć! Za mało ja jej Niemców obiecał — bo takiej trzeba ich było tylu ślubować, ile ma roków. Byle mnie Pan Jezus z tej obieży wybawił, juże ja jej nie poskąpię!...
I podniósł pełne wdzięczności oczy ku górze.
— Naprzód kościołowi jakiemu co obiecuj — odrzekł pan z Taczewa — bo jeśli się twoja obietnica Bogu spodoba, pewnikiem wnet wolny będziesz. A powtóre słuchaj: poszedł do Lichtensteina twój stryk, a potem pójdę jeszcze i ja. Nie hańba ci będzie przeprosić go za winę, boś zawinił — i nie żadnego Lichtensteina, ale posła będziesz przepraszał. Gotów-że jesteś?
— Skoro mi taki rycerz, jak wasza miłość, mówi, iż się to godzi — uczynię! ale jeśli będzie chciał, żebym go tak przepraszał, jako żądał na drodze z Tyńca, to niechże mi głowę utną. Stryk ostanie i stryk mu odpłaci, gdy się jego poselstwo skończy...
— Obaczym, co powie Maćkowi — rzekł Powała.
A Maćko rzeczywiście był u Niemca, ale wyszedł od niego posępny jak noc i udał się wprost do króla, do którego wprowadził go sam kasztelan. Król przyjął go dobrotliwie, bo się już był całkiem uspokoił, i gdy Maćko klęknął, kazał mu zaraz wstać, pytając, czegoby żądał.
— Miłościwy panie — rzekła Maćko. — Była wina, musi być kara, bo inaczej nie byłoby nijakiego prawa na świecie. Jeno jest i moja wina, iżem przyrodzonej zapalczywości tego wyrostka nie tylko nie hamował, alem mu ją jeszcze chwalił. Takem go to hodował, a potem od małości hodowała go wojna. Moja wina, miłościwy królu, bom mu nieraz powiadał: wpierw tnij, a potem obaczysz, kogoś rozciął. I dobrze z tem było na wojnie, źle zasię przy dworze! Ale to chłop jak szczere złoto, ostatni z rodu — i żal mi go okrutny...
— Mnie pohańbił, królestwo pohańbił — rzekł król — mamli go za to miodem smarować?
A Maćko umilkł, gdyż na wspomnienie o Zbyszku żal ścisnął go nagle za gardło i dopiero po długiej chwili jął mówić wzruszonym jeszcze i przerywanym głosem:
— Anim ja wiedział, że go tak miłuję — i teraz się pokazało, jak bieda przyszła. Ale ja stary, a on z rodu ostatni. Nie będzie jego — nie będzie nas. Królu miłościwy i panie, ulitujże ty się nad rodem naszym!
Tu klęknął znowu Maćko i wyciągnąwszy przed się spracowane na wojnach ręce, mówił ze łzami:
— Broniliśmy Wilna: łupy Bóg dał godne, komu ja to ostawię? Chce Krzyżak kary, panie — niech będzie kara, ale pozwólcie, abym ja swoją głowę oddał. Co mi ta po żywocie bez Zbyszka! Młody jest, niech ziemię wykupi. Nie zapyta się nawet Krzyżak, czyja głowa spadła, byle spadła. Hańba też z tego nijaka na ród nie padnie. Ciężko człowiekowi iść na śmierć, ale pomiarkowawszy, to lepiej, żeby człek zginął niż żeby ród miał zginąć...
I tak mówiąc, objął nogi królewskie, król zaś począł mrugać oczyma, co było u niego oznaką wzruszenia, a wreszcie rzekł:
— Nie będzie tego, żeby ja opasanemu rycerzowi głowę kazał niewinnie ucinać! nie będzie, nie będzie!...
— I nie byłoby w tem sprawiedliwości — dodał kasztelan. — Prawo winnego przyciśnie, ale nie smok ci to żaden, który nie patrzy, czyją krew chłepce. A wy uważcie, że właśnie hańbaby na wasz ród spadła, bo jeśliby bratanek wasz przystał na to, co mówicie, tedyby i samego i jego potomstwo za bezecnych wszyscy mieli...
Na to Maćko:
— Nie przystałby on. Ale gdyby się to bez jego wiadomości stało, toby mnie potem pomścił, jako i ja jego pomszczę...
— Ha! — rzekł Tęczyński — wskórajcie u Krzyżaka, by skargi zaniechał.
— Jużem u niego był.
— I co? — spytał, wyciągając szyję, król — co powiedział?
— Powiedział mi tak: „Trzeba było na Tynieckiej drodze o darowanie prosić — nie chcieliście, to teraz i ja nie chcę.“
— A wy czemu nie chcieli?
— Bo przykazał nam z koni zsiąść i na piechotę przepraszać.
Król założył włosy za uszy i chciał coś odpowiedzieć, gdy wtem wszedł dworzanin z oznajmieniem, iż rycerz z Lichtensteinu prosi o posłuchanie.
Usłyszawszy to, Jagiełło spojrzał na Jaśka z Tęczyna, potem na Maćka, lecz kazał im pozostać, może w nadziei, że uda mu się przy tej sposobności załagodzić sprawę swoją powagą królewską.
Tymczasem Krzyżak wszedł, skłonił się królowi i rzekł:
— Miłościwy panie! Oto jest spisana skarga o zniewagę, jaka mnie w królestwie waszem spotkała.
— Skarżcie się jemu — odpowiedział król, ukazując na Jaśka z Tęczyna.
Krzyżak zaś rzekł, patrząc wprost w twarz króla:
— Nie znam waszych praw, ni waszych sądów, wiem jeno, że poseł zakonu przed samym tylko królem skarżyć się może.
Małe oczki Jagiełły zamigotały z niecierpliwości, wyciągnął jednak rękę, wziął skargę i oddał Tęczyńskiemu.
Ten zaś rozwinął ją i począł czytać, ale w miarę, jak czytał, twarz stawała mu się coraz więcej frasobliwa i smutna.
— Panie — rzekł wreszcie — tak nastajecie na życie tego młodzianka, jakby on całemu waszemu zakonowi był straszny. Zali wy, Krzyżacy, już się i dzieci boicie?
— My, Krzyżacy, nie boim się nikogo — odparł dumnie komtur.
A stary kasztelan dodał zcicha:
— A zwłaszcza Boga.
Powała z Taczewa czynił nazajutrz przed sądem kasztelańskim wszystko, co było w jego mocy, aby winę Zbyszka umniejszyć. Lecz próżno uczynek przypisywał dzieciństwu i niedoświadczeniu, próżno mówił, że nawet i ktoś starszy, gdyby trzy pawie czuby ślubował i o zesłanie ich się modlił, a potem ujrzał nagle taki czub przed sobą, mógłby pomyśleć, że jest w tem zrządzenie Boskie. Jednej rzeczy nie mógł zacny rycerz zaprzeć, to jest, że gdyby nie on, to kopia Zbyszkowa byłaby uderzyła o pierś Krzyżaka. Kuno zaś kazał przynieść do sądu zbroję, w którą owego dnia był przybrany, i okazało się, że była z cienkiej blachy, używana tylko do uroczystych odwiedzin, i tak wiotka, że Zbyszko, zważywszy jego nadzwyczajną siłę, byłby ją niechybnie grotem na wylot przebódł i posła życia pozbawił. Zaczem pytano jeszcze Zbyszka, czy myślał Krzyżaka zabić, lecz on nie chciał się tego zapierać. „Wołałem na niego z daleka — rzekł — by kopii nadstawił, bo jużci żywy nie dałby sobie ze łba hełmu zedrzeć — ale gdyby i on był z daleka wołał, iże jest posłem, tedybym go był w spokoju ostawił.“
Podobały się te słowa rycerzom, którzy przez życzliwość dla młodzianka tłumnie się na sąd zgromadzili, i zaraz podniosły się liczne głosy:
— Prawda! czemu nie wołał!
Lecz twarz kasztelana pozostała posępna i surowa. Nakazawszy obecnym milczenie, sam także przez chwilę milczał, poczem utkwił w Zbyszka badawcze źrenice i zapytał:
— Możeszli na mękę Pańską przysiądz, żeś płaszcza i krzyża ni widział?
— Nijak! — odpowiedział Zbyszko — żeby ja krzyża nie widział, to myślałbym, że to nasz rycerz, a w naszego przeciebym nie godził.
— A jakoż mógł się inny Krzyżak pod Krakowem znajdować, jeśli nie poseł, albo nie z poselskiego pocztu?
Na to nic nie rzekł Zbyszko, bo nie było co rzec. Dla wszystkich było rzeczą aż nazbyt jasną, że gdyby nie pan z Taczewa, to w obecnej chwili leżałby przed sądem nie pancerz posła, ale sam poseł z przebitą na wieczną hańbę narodowi polskiemu piersią — więc ci nawet, którzy z całej duszy sprzyjali Zbyszkowi, zrozumieli, że wyrok nie może być dla niego łaskawy.
Jakoż po chwili kasztelan rzekł:
— Iżeś w zapalczywości swojej nie pomyślał w kogo bijesz i czynił bez złości, przeto ci Zbawiciel nasz to policzy i daruje, ale ty się nieboże Najświętszej Pannie poleć, gdyż prawo nie może ci tego darować...
Usłyszawszy to Zbyszko, chociaż spodziewał się podobnych słów, przybladł nieco, ale wnet potem strząsnął w tył swe długie włosy, przeżegnał się i rzekł:
— Wola Boska! A no trudno!
Następnie zwrócił się do Maćka i ukazał mu oczyma na Lichtensteina, jakby polecając go jego pamięci, a Maćko kiwnął głową na znak, że rozumie i zapamięta. Zrozumiał to spojrzenie i ten ruch także i Lichtenstein i jakkolwiek w piersiach biło mu zarówno mężne, jak zawzięte serce, jednakże dreszcz przebiegł go na chwilę od stóp do głowy — tak straszną i złowrogą twarz miał w tej chwili stary wojownik. Widział Krzyżak, że między nim a owym rycerzem pójdzie odtąd na śmierć i życie, że gdyby się nawet chciał przed nim skryć, to się nie skryje, i że gdy przestanie być posłem, to się muszą spotkać choćby w Malborku.
Tymczasem kasztelan udał się do przyległej izby, by podyktować wyrok na Zbyszka biegłemu w piśmie sekretarzowi. Ten i ów z rycerzy zbliżał się podczas owej przerwy do Krzyżaka, mówiąc:
— Bogdaj na sądzie ostatecznym łaskawiej cię osądzono! Radżeś tej krwi?
Lecz Lichtensteinowi chodziło tylko o Zawiszę, gdyż ten z powodu swych czynów bojowych, znajomości praw rycerskich i niezmiernej surowości w ich przestrzeganiu znany był po świecie szeroko.
W sprawach najbardziej zawikłanych, w których chodziło o honor rycerski, udawano się do niego nieraz z bardzo daleka i nikt nigdy nie śmiał mu przeczyć, nie tylko dla tego, że pojedyńcza walka z nim była niepodobna, ale i dla tego, że uważano go za „zwierciadło czci.“ Jedno słowo przygany albo pochwały z jego ust szybko rozchodziło się między rycerstwem Polski, Węgier, Czech, Niemiec i mogło stanowić o złej lub dobrej sławie rycerza.
Do niego więc zbliżył się Lichtenstein i jakby chcąc usprawiedliwić się ze swej zawziętości, rzekł:
— Sam tylko wielki mistrz wraz z kapitułą mógłby mu łaskę okazać — ja nie mogę...
— Nic waszemu mistrzowi do naszych praw; łaskę tu może okazować nie on, jeno król nasz — odpowiedział Zawisza.
— A ja, jako poseł, musiałem żądać kary.
— Pierwej byłeś rycerzem niż posłem, Lichtensteinie...
— Zali mniemasz, żem czci uchybił?
— Znasz nasze kręgi rycerskie i wiesz, że dwoje zwierząt kazano naśladować rycerzowi: lwa i baranka. Któregożeś z nich w tej przygodzie naśladował?
— Nie tyś moim sędzią...
— Pytałeś, czyś czci nie uchybił, tom ci i odkazał, jako myślę.
— Źleś mi odkazał, bo tego nie mogę przełknąć.
— Własną się, nie moją złością udławisz.
— Ale mi Chrystus policzy, żem o majestat zakonu więcej dbał, niż o twoją chwalbę...
— On też nas wszystkich będzie sądził.
Dalszą rozmowę przerwało wejście kasztelana i sekretarza. Wiedziano już, że wyrok będzie niepomyślny, jednakże uczyniła się głucha cisza. Kasztelan zajął miejsce za stołem i wziąwszy w rękę krucyfiks, rozkazał Zbyszkowi klęknąć.
Sekretarz zaczął odczytywać po łacinie wyrok. Ani Zbyszko, ani obecni rycerze nie zrozumieli go, jednakże wszyscy domyślili się, że jest to wyrok śmierci. Zbyszko po skończeniu czytania uderzył się kilkakrotnie pięścią w piersi, powtarzając: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu!“
Poczem wstał i rzucił się w ramiona Maćka, który począł całować w milczeniu jego głowę i oczy.
Wieczorem zaś tego dnia herold ogłaszał przy odgłosie trąb rycerzom, gościom i mieszczaństwu na czterech rogach rynku, iż szlachetny Zbyszko z Bogdańca skazan jest z wyroku kasztelańskiego na ucięcie głowy mieczem.
Lecz Maćko wyprosił, by egzekucya nie nastąpiła rychło, co mu przyszło łatwiej, gdyż ludziom ówczesnym, zamiłowanym w drobiazgowem rozporządzaniu mieniem, zostawiano zwykle czas do układów z rodziną, jak również do pojednania się z Bogiem. Nie chciał też nastawać na prędkie wykonanie wyroku i sam Lichtenstein, rozumując, że skoro obrażonemu majestatowi zakonu stało się zadość, nie należy do reszty zrażać potężnego monarchy, do którego był wysłan nie tylko dla wzięcia udziału w uroczystościach chrzcin, ale i dla układów o ziemię Dobrzyńską. Najważniejszym jednak względem było zdrowie królowej. Biskup Wysz ani chciał słyszeć o egzekucyi przed niemocą, słusznie mniemając, że takiej sprawy nie można będzie przed panią ukryć, ta zaś, gdy się raz o niej dowie, wpadnie w „turbacyę“, mogącą jej ciężko zaszkodzić. W ten sposób pozostawało Zbyszkowi kilka tygodni, a może i więcej życia do ostatecznych rozporządzeń i pożegnania się ze znajomymi.
Jakoż Maćko odwiedzał go codziennie i pocieszał, jak umiał. Rozmawiali żałośnie o nieuniknionej śmierci Zbyszkowej, a jeszcze żałośniej o tem, że ród może wyginąć.
— Nie będzie inaczej, jeno musicie babę brać — rzekł raz Zbyszko.
— Wolejbym krewniaka jakiego choć z dalekości odszukał — odpowiedział stroskany Maćko. — Gdzie mnie o babach myśleć, kiedy tobie mają szyję uciąć. A choćby koniecznie przyszło którą brać, nie uczynię tego, nim Lichtensteinowi zapowiedzi rycerskiej nie poślę i pomsty nie dokonam. Już ty się nie bój!
— Bóg wam zapłać. Niechże mam choć tę uciechę! Alem to wiedział, że mu nie darujecie. Jakoże uczynicie?
— Jak się posłowanie skończy, będzie wojna albo spokój — rozumiesz? Jeśli będzie wojna, wyślę mu zapowiedź, żeby przed bitwą do pojedyńczej walki ze mną stanął.
— Na udeptanej ziemi?
— Na udeptanej ziemi, konno albo pieszo, ale jeno na śmierć, nie na niewolę. Będzieli zaś spokój, to do Malborka pojadę i kopią w bramę zamkową uderzę, a trębaczowi każę otrąbić, że go na śmierć wyzywam. Już ci się nie pochowa.
— Pewnie, że się nie pochowa. I rady mu dacie, jakobym widział.
— Rady? Zawiszybym nie dał, Paszkowibym nie dał, Powale też; ale nie chwalący się, takim jak on, poradzę dwom. Obaczy krzyżacka jego mać! Zali nie tęższy był ów rycerz od Fryzów? A jakem go ciął z góry bez hełm, gdzie mi się topór zatrzymał? Na zębach się zatrzymał. Albo nie?
Odetchnął na to Zbyszko z wielką ulgą i rzekł:
— Lżej będzie ginąć.
I poczęli wzdychać obydwaj, poczem stary szlachcic jął mówić wzruszonym głosem.
— Tedy się nie frasuj. Nie będą twoje kości szukały jedna drugiej na sądzie ostatecznym. Trumnę ci kazałem sporządzić dębową, taką, że i kanonicy od Panny Maryi nie mają lepszych. Nie zginiesz jako bylekto. Ba! i tego nawet nie dopuszczę, żebyć mieli ścinać na tem samem suknie, na którem mieszczanów ścinają. Jużem się z Amylejem zgodził, że da całkiem nowe, tak zacne, że starczyłoby i królowi na poszycie kożucha. I mszy ci nie pożałuję — nie bój się!
Uradowało się tem serce Zbyszka, więc pochyliwszy się do ręki stryjca, powtórzył:
— Bóg wam zapłać.
Czasem jednak, mimo wszystkich pociech, zdejmowała go okrutna tęsknota, więc innym razem, gdy Maćko przyszedł go odwiedzić, ledwie się z nim przywitawszy, zapytał, spoglądając przez kratę w murze?
— A co tam na dworze?
— Pogoda, jak złoto, a słonko przygrzewa, aż całemu światu miło.
Na to Zbyszko założył na kark obie dłonie i przechyliwszy w tył głowę, mówił:
— Hej, mocny Boże! Konia pod sobą mieć i jeździć po polach, po szerokich. Żal ginąć młodemu! Okrutny żal!
— Giną ludzie i z konia! — odparł Maćko.
— Ba! Ale ilu sami przedtem nabiją!...
I począł wypytywać o rycerzy, których na dworze króla widział. I słuchał chciwie opowiadań Maćka, a gdy się dowiedział, że Zawisza zaraz po chrzcinach wybiera się aż hen gdzieś w dół Węgrów na Turków, nie mógł się wstrzymać od okrzyku:
— Puściliby mnie z nim! niechbym choć przeciw poganom zginął.
Ale nie mogło to być, a tymczasem zdarzyło się coś innego. Oto obie księżne mazowieckie nie przestały myśleć o Zbyszku, który ujął je swoją młodością i urodą. Wreszcie księżna Aleksandra Ziemowitowa umyśliła wysłać list do mistrza. Mistrz nie mógł wprawdzie zmienić wyroku wydanego przez kasztelana, ale mógł wstawić się za młodzieńcem do króla. Jagielle nie wypadało wprawdzie okazywać łaski, gdy szło o zamach na posła, zdawało się jednak rzeczą niewątpliwą, że rad ją okaże na wstawiennictwo samego mistrza. Więc nadzieja wstąpiła na nowo w serca obu pań. Chodziło tylko o znalezienie gońca, któryby dołożył wszelkiej gorliwości, aby jak najprędzej list oddać i z odpowiedzią powrócić. Usłyszawszy o tem stary Maćko, podjął się tego bez wahania.
Uproszony kasztelan wyznaczył termin, do którego obiecał powstrzymać wykonanie wyroku. Pełen otuchy, Maćko zakrzątnął się tego samego dnia do odjazdu, poczem udał się do Zbyszka, aby mu szczęśliwą nowinę zwiastować.
Jakoż w pierwszej chwili Zbyszko wybuchnął tak wielką radością, jakby mu już otworzono drzwi wieży. Następnie jednak zamyślił się, posępniał nagle i rzekł:
— Kto się tam od Niemców czego dobrego doczeka! Lichtenstein też mógł prosić króla o łaskę — i jeszczeby na tem wygrał, bo pomsty byłby się uchronił — a dla tego nie chciał nic uczynić.
— On się zawziął za to, żeśmy go na tynieckiej drodze nie chcieli przeprosić. O mistrzu Konracie nie mówią ludzie źle. Wreszcie stracić na tem — nie stracisz.
— Pewnie — rzekł Zbyszko — ale mu się tam nisko nie kłaniajcie.
— Co się mam kłaniać? List od księżnej Aleksandry wiozę — i tyla.
— Ha! kiedyście tacy dobrzy, to niech wam tam Bóg dopomoże.
Nagle spojrzał bystro na stryjca i rzekł:
— Ale jeśli mi król daruje, to Lichtenstein będzie mój, nie wasz. Pamiętajcie...
— Jeszcześ szyi niepewny, to żadnych zapowiedzi nie czyń. Dość masz tamtych głupich ślubów — odrzekł z gniewem stary.
Poczem rzucili się sobie w objęcia — i Zbyszko został sam. Nadzieja i niepewność miotały naprzemian jego duszą, ale gdy przyszła noc, a z nią burza na niebie, gdy zakratowane okno poczęło rozświecać się złowrogiem światłem błyskawic, a mury trząść od grzmotów, — gdy wreszcie wicher wpadł ze swoim świstem do wieży i zgasił mdły kaganek przy łożu, pogrążony w ciemności Zbyszko stracił znów wszelką otuchę — i całą noc ani chwilę oczu nie mógł zamrużyć.
— Już ja się śmierci nie wywinę — myślał — i wszystko nic nie pomoże...
Wszelako nazajutrz przyszła do niego w odwiedziny zacna księżna Anna Januszowa, a z nią i Danusia ze swoją luteńką za pasem. Zbyszko padł im kolejno do nóg, poczem jakkolwiek był w utrapieniu, po bezsennej nocy, w niedoli i niepewności, nie do tyla jednak zapomniał o rycerskiej powinności, aby nie okazać Danusi zdumienia nad jej urodą.
Lecz księżna podniosła na niego oczy pełne smutku i rzekła:
— Nie dziwuj się ty jej, bo jeśli Maćko dobrej odpowiedzi nie przywiezie, albo zgoła nie powróci, będziesz ty wkrótce nieboże lepszym rzeczom w niebie dziwował...
Poczem jęła ronić łzy, rozmyślając o przyszłym niepewnym losie rycerzyka, a Danusia zawtórowała jej zaraz. Zbyszko pochylił się na nowo do ich nóg, bo i jego serce rozmiękło wobec tych płaczów, jak wosk w cieple. Nie kochał on tak Danusi, jak mąż kocha niewiastę, poczuł jednak, że ją kocha z całej duszy i że na jej widok dzieje mu się w piersiach coś takiego, jakby w nich tkwił drugi człowiek, mniej srogi, mniej zapędliwy, mniej wojną dyszący, a natomiast jakby słodkiego kochania spragniony. Chwycił go wreszcie żal ogromny, iż musi ją porzucić i nie będzie jej mógł dotrzymać tego, co ślubował.
— Już ja ci, niebogo, pawich czubów pod nogi nie podłożę — mówił. — Ale jeśli przed Boskim obliczem stanę, tedy tak powiem: „Odpuść mi, Panie, grzechy, ale co jest dobra wszelkiego na ziemi, to daj nie komu innemu, jeno pannie Jurandównie ze Spychowa.“
— Niedawnoście się poznali — rzekła księżna. — Nie da Bóg, by to było napróżno.
Zbyszko zaczął wspominać wszystko, co zaszło w gospodzie tynieckiej i rozczulił się zupełnie. W końcu jął prosić Danusi, by mu zaśpiewała tę samą pieśń, którą śpiewała wówczas, kiedy ją to chwycił z ławki i przyniósł do księżnej.
Więc Danusia, choć było jej nie do śpiewania, wzniosła zaraz główkę ku sklepieniu i przymknąwszy jako ptaszek oczki, poczęła:

„Gdybym ci ja miała
Skrzydełeczka, jak gąska,
Poleciałaby ja
Za Jaśkiem do Szląska!

Usiadłabym ci ja
Na szląskowskim płocie...
Przypatrz się Jasieńku...“

Lecz nagle z pod stulonych rzęsów wypłynęły jej łzy obfite — i nie mogła dłużej śpiewać. A Zbyszko porwał ją na ręce, tak samo, jak niegdyś w tynieckiej gospodzie i począł chodzić z nią po izbie, powtarzając w uniesieniu:
— Nie paniej jeno jabym w tobie szukał. Niechby mnie Bóg wyratował, niechbyś dorosła i niechby rodzic pozwolili, toby ja cię brał dziewczyno!... Hej!...
Danusia objąwszy go za szyję, skryła spłakaną twarz na jego ramieniu — a w nim żal wstawał coraz większy, który płynąc z głębi polnej natury słowiańskiej, zmieniał się w tej prostej duszy niemal w pieśń polną:

. . . . . . . . . . . . . . . .

„Toby ja cię brał dziewczyno!
Toby ja cię brał!...“

Wtem zaszedł wypadek, wobec którego inne sprawy straciły wszelkie znaczenie w ludzkich oczach. Pod wieczór dnia 21 czerwca rozeszła się po zamku wiadomość o nagłem zasłabnięciu królowej. Wezwani medycy pozostali wraz z biskupem Wyszem przez całą noc w jej komnacie, a tymczasem dowiedziano się niebawem od niewiast służebnych, iż pani zagroziła słabość przedwczesna. Kasztelan krakowski, Jaśko Topór z Tęczyna, wysłał tejże nocy gońców do nieobecnego króla.
Nazajutrz rano wieść gruchnęła po mieście i okolicy. Był dzień niedzielny, więc tłumy napełniły wszystkie świątynie, w których księża nakazali modlitwy za zdrowie królowej. Wówczas ustała wszelka wątpliwość. Po nabożeństwie goście rycerscy, którzy się już byli zjechali na spodziewane uroczystości, szlachta oraz deputacye kupieckie udały się na zamek; cechy i bractwa wystąpiły z chorągwiami. Od południa nieprzeliczone roje ludu otoczyły Wawel, między któremi utrzymywali ład łucznicy królewscy, nakazując spokojność i ciszę. Miasto wyludniło się prawie zupełnie i tylko przez opustoszałe ulice przeciągały od czasu do czasu gromady okolicznego ludu, który również już zwiedział się o chorobie uwielbianej pani i dążył pod zamek.
Wreszcie w głównej bramie pojawili się biskup i kasztelan, z nimi zaś kanonicy katedralni, rajcy królewscy i rycerze. Ci rozeszli się wzdłuż murów, między lud, z twarzami zwiastującemi nowinę, zaczęli jednak od surowego rozkazu, aby powstrzymano się od wszelkich okrzyków, te bowiem mogłyby chorej zaszkodzić. Zaczem zwiastowali wszem i wobec, iż królowa powiła córkę. Nowina napełniła radością serca, zwłaszcza, gdy zarazem dowiedziano się, iż jakkolwiek połóg był przedwczesny, nie masz jednak widomego niebezpieczeństwa ni dla matki, ni dla dziecięcia.
Tłumy poczęły się rozchodzić, albowiem pod zamkiem nie wolno było krzyczeć, każdy zaś chciał pofolgować radości. Jakoż, gdy wypełniły się ulice, prowadzące na rynek, ozwały się wnet pieśni i radosne nawoływania. Nie trapiono się i tem, że przyszła na świat córka. „Alboż źle było (mówiono), że król Ludwik nie miał synów i że królestwo dostało się Jadwidze? Przez jej to małżeństwo z Jagiełłą podwoiła się moc państwa. Tak będzie i teraz. Gdzież szukać takiej dziedziczki, jako będzie nasza królewna, gdy ni cesarz rzymski, ni żaden z innych królów nie posiadają tak wielkiego państwa, tak obszernych ziem, ni tak licznego rycerstwa! Będą się dobijali o jej rękę najpotężniejsi monarchowie ziemi, będą się kłaniali królowej i królowi, będą zjeżdżali do Krakowa, a nam, kupcom, korzyść z tego wypadnie, nie mówiąc o tem, że nowe jakieś państwo, czeskie albo węgierskie, z naszem się królestwem połączy.“
Tak to między sobą mówili kupcy — i radość stawała się z każdą chwilą powszechniejsza. Ucztowano w domach prywatnych i w gospodach. Rynek zaroił się od latarni i pochodni. Po przedmieściach podkrakowscy kmiecie, których coraz więcej ściągało się do miasta, porozkładali się obozem przy wózkach. Żydzi rajcowali przy synagodze na Kazimierzu. Do późna w noc, prawie do brzasku, wrzało na rynku, szczególnie koło ratusza i wagi, jak w czasie wielkich jarmarków. Udzielano sobie wzajem wiadomości; posyłano po nie na zamek i oblegano tłumnie wracających z nowinami.
Najgorsza z nich była ta, że ksiądz biskup Piotr ochrzcił dziecko tej samej nocy, z czego wnoszono, że musi być bardzo słabe. Doświadczone mieszczki przytaczały jednak wypadki, w których dzieci, urodzone na wpół martwe, odzyskiwały siłę do życia właśnie po chrzcie. Więc pokrzepiano się nadzieją, którą wzmagało i imię nadane dziewczynce. Mówiono, że żaden Bonifacy, ni żadna Bonifacya nie może umrzeć zaraz po urodzeniu, gdyż przeznaczono im jest coś dobrego uczynić, w pierwszych zaś leciech, tem bardziej w pierwszych miesiącach życia dziecko nie może czynić ni źle, ni dobrze.
Następnego dnia jednak przyszły z zamku wiadomości niepomyślne i o niemowlęciu i o matce i wzburzyły miasto. W kościołach przez cały dzień panował tłok, jak w czasie odpustu. Posypały się wota za zdrowie królowej i królewny. Widziano ze wzruszeniem ubogich wieśniaków ofiarujących ćwiartki zboża, jagnięta, kury, wianuszki suszonych grzybów lub krobie orzechów. Płynęły znaczne ofiary od rycerstwa, od kupców, od rzemieślników. Rozesłano gońców do cudownych miejsc. Astrologowie badali gwiazdy. W samym Krakowie nakazano uroczyste procesye. Wystąpiły wszystkie cechy i wszystkie bractwa. Całe miasto zakwitło chorągwiami. Odbyła się i procesya dzieci, sądzono bowiem, że niewinne istoty najłatwiej ubłagają Boga o łaskę. Przez bramy miejskie zjeżdżały coraz nowe tłumy z okolicy.
I tak płynął dzień za dniem wśród ustawicznego bicia w dzwony, wśród gwaru, po kościołach procesyi i nabożeństw. Lecz gdy upłynął tydzień, a i dostojna chora i dziecię żyły jeszcze, poczęła otucha wstępować w serca. Zdawało się ludziom rzeczą niepodobną, aby Bóg zabrał przedwcześnie władczynię państwa, która tyle dla niego uczyniwszy, musiałaby pozostawić niedokończone ogromne dzieło — i apostołkę, która ofiarą własnego szczęścia przywiodła do chrześciaństwa ostatni pogański naród w Europie. Uczeni wspominali, ile uczyniła dla akademii, duchowni — ile dla chwały Bożej, statyści — ile dla pokoju między chrześciańskimi monarchami, uczeni i prawoznawcy — ile dla sprawiedliwości, biedni — ile dla ubóstwa, i wszystkim nie mieściło się w głowie, iżby życie, tak potrzebne dla królestwa i świata całego, mogło być przedwcześnie przecięte.
Tymczasem 13 lipca dzwony żałobne oznajmiły śmierć dziecka. Zawrzało znów miasto i niepokój ogarnął ludzi, a tłumy powtórnie obległy Wawel, dopytując o zdrowie królowej. Lecz tym razem nikt nie wychodził z dobrą nowiną. Owszem, twarze panów, wjeżdżających na zamek lub wyjeżdżających przez bramy, były posępne i z każdym dniem posępniejsze. Mówiono, że ksiądz Stanisław ze Skarbimierza, mistrz nauk wyzwolonych w Krakowie, nie odstępuje już królowej, która codziennie przystępuje do Komunii św. Mówiono również, że po każdem przystąpieniu komnata jej napełnia się światłem niebieskiem. Niektórzy widzieli je nawet przez okna, ale widok ten raczej przerażał oddane pani serca, jako oznaka, że już rozpoczyna się dla niej życie zaziemskie.
Niektórzy nie wierzyli jednak, aby się mogła stać rzecz tak straszna, i ci krzepili się nadzieją, że sprawiedliwe nieba poprzestaną na jednej ofierze. Tymczasem w piątek zrana, dnia 17 lipca, gruchnęło między ludem, iż królowa kona. Kto żył, spieszył pod zamek. Miasto opustoszało tak, że zostali w niem tylko kalecy, albowiem nawet matki z niemowlętami pospieszyły do bram. Sklepy były pozamykane; nie gotowano jadła. Ustały wszystkie sprawy, a natomiast pod Wawelem czerniało jedno morze ludu, niespokojne, przerażone, ale milczące.
Wtem o godzinie trzynastej z południa ozwał się dzwon na katedralnej wieży. Nie zrozumiano od razu, co to znaczy, jednakowoż niepokój począł podnosić włosy na głowach.
Wszystkie głowy i wszystkie oczy zwróciły się ku wieżycy na kołyszący się z coraz większym rozmachem dzwon, którego żałosny jęk poczęły powtarzać inne w mieście: u Franciszkanów, u św. Trójcy, u Panny Maryi — i hen dalej, jak miasto długie i szerokie. Zrozumiano wreszcie, co znaczą owe jęki; dusze ludzkie napełniły się przerażeniem i takim bólem, jakby owe spiżowe serca dzwonów uderzały wprost w serca wszystkich obecnych.
Nagle na wieży okazała się czarna chorągiew z wielką trupią głową pośrodku, pod którą bielały dwa złożone na krzyż piszczele ludzkie. Wówczas ustała wszelka wątpliwość: Królowa oddała ducha Bogu.
Pod zamkiem rozległy się ryki, płacz stu tysięcy ludzi — i pomieszał się z ponurymi odgłosami dzwonów. Niektórzy rzucali się na ziemię, inni darli na sobie szaty lub rozdrapywali twarze, inni spoglądali na mury w niemem osłupieniu, niektórzy jęczeli głucho, niektórzy, wyciągając ręce ku kościołowi i komnacie królowej, wzywali cudu i Bożego miłosierdzia. Inni powtarzali zalewając się łzami i jęcząc: „Jezu, Jezu, Jezu!“ Tłumy chciały wejść do zamku, by spojrzeć jeszcze raz na ukochaną twarz pani. Nie puszczono ich, ale im przyobiecano, że wkrótce ciało będzie wystawione w kościele, a wtedy każdy będzie mógł oglądać je i modlić się przy niem. Zaczem pod wieczór posępne tłumy poczęły wracać ku miastu, opowiadając sobie o ostatnich chwilach królowej, o przyszłym pogrzebie i o cudach, które się będą działy przy jej ciele i koło jej grobowca.
Smutek ponury padł na miasto, na cały kraj, i nie tylko ludowi pospolitemu, ale i wszystkim wydało się, że wraz z królową zagasła dla królestwa pomyślna gwiazda. Nawet między panami krakowskimi byli tacy, którzy czarno patrzyli w przyszłość. Poczęto zadawać sobie i innym pytania, co teraz będzie? czyli Jagiełło po śmierci królowej ma prawo panować w królestwie, czyli też wróci na swoją Litwę i poprzestanie na wielkoksiążęcym tronie? Niektórzy przewidywali — i jak się okazało, nie bez słuszności, że sam on zechce ustąpić — i że w takim razie odpadną od korony obszerne ziemie, rozpoczną się znów napady od strony Litwy i krwawe odwety zawziętych mieszkańców królestwa, zakon się wzmoże, wzmoże się cesarz rzymski i król węgierski — a królestwo, do wczoraj jedno z najpotężniejszych w świecie, przyjdzie do upadku i pohańbienia.
Kupcy, dla których stanęły otworem obszerne kraje litewskie i ruskie, czynili w przewidywaniu strat śluby pobożne, aby Jagiełło pozostał na królestwie, lecz w takim znów razie przepowiadano rychłą wojnę z zakonem. Wiadomo było, że powstrzymywała ją tylko królowa. Ludzie przypominali sobie teraz, jak niegdyś oburzona na chciwość i drapieżność Krzyżaków, mówiła im w proroczem widzeniu: „Póki ja żyję, póty powstrzymuję rękę i słuszny gniew męża mojego, lecz pamiętajcie, iż po mojej śmierci spadnie na was kara za wasze grzechy!“
Oni w pysze i zaślepieniu nie lękali się wprawdzie wojny, licząc, że gdy po śmierci królowej urok jej świątobliwości nie będzie powstrzymywał napływu ochotników z państw zachodnich, naówczas przyjdą im w pomoc tysiące wojowników z Niemiec, z Burgundyi, z Francyi i dalszych jeszcze krajów. Lecz śmierć Jadwigi była jednakże wypadkiem tak doniosłym, że poseł krzyżacki Lichtenstein, nie czekając nawet na przyjazd króla, ruszył co prędzej do Malborka, by jak najprędzej donieść wielkiemu mistrzowi i kapitule ważną, a poniekąd groźną nowinę.
Posłowie węgierski, rakuski, cesarski, czeski wyruszyli za nim lub też wysłali gońców do swych monarchów. Jagiełło przyjechał do Krakowa w ciężkiej rozpaczy. W pierwszej chwili oświadczył panom, że nie chce dłużej królować bez królowej i że odejdzie na swoje dziedzictwo do Litwy, poczem wpadł jakby w odrętwienie, nie chciał rozstrzygać żadnych spraw, nie odpowiadał na pytania, chwilami zaś wpadał w straszny gniew na samego siebie za to, że był odjechał, że nie był przy śmierci królowej, że się z nią nie pożegnał i nie wysłuchał jej ostatnich słów i poleceń. Próżno Stanisław ze Skarbimierza i biskup Wysz przekładali mu, że choroba królowej wypadła niespodzianie i że wedle ludzkich obliczeń miał wszelki czas wrócić, gdyby połóg odbył się w porze właściwej. Nie przynosiło mu to żadnej pociechy, ani nie koiło jego żalu. „Nie król ja bez niej — odpowiadał biskupowi — jeno grzesznik pokajany, który nie zazna pociechy.“ Poczem wbijał oczy w ziemię i nikt nie mógł od niego więcej słowa wydobyć.
Tymczasem wszystkie umysły zajęły się pogrzebem królowej. Z całego kraju poczęły ściągać nowe tłumy panów, szlachty i ludu, zwłaszcza ubóstwa, które spodziewało się obfitych zysków z jałmużn przy obrzędzie pogrzebowym, mającym trwać cały miesiąc. Ciało królowej ustawiono w katedrze na podwyższeniu, urządzonem w ten sposób, że szersza część trumny, w której spoczywała głowa zmarłej, znajdowała się znacznie wyżej od dolnej. Urządzono tak umyślnie, by lud mógł lepiej widzieć twarz królowej. W katedrze odprawiało się nieustające nabożeństwo: przy katafalku płonęły tysiące świec woskowych, a wśród tych blasków i wśród kwiatów leżała ona, spokojna, uśmiechnięta, podobna do białej róży, ze złożonemi w krzyż rękoma na laurowej sukni. Lud widział w niej świętą, przyprowadzano do niej opętanych, kaleki, chore dzieci.
O Zbyszku zapomniano tymczasem zupełnie, któż bowiem wobec tak olbrzymiego nieszczęścia pamiętać mógł o zwyczajnem pacholęciu szlacheckiem i o jego uwięzieniu w baszcie zamkowej! Zbyszko wiedział jednakowoż od stróżów więziennych o chorobie królowej, słyszał gwar ludu koło zamku, a gdy usłyszał jego płacz i bicie we dzwony, rzucił się na kolana i przypomniawszy o własnym losie, z całej duszy jął opłakiwać śmierć uwielbianej pani. Zdawało mu się, że razem z nią zgasło coś i dla niego i że wobec takiej śmierci nie warto nikomu żyć na świecie!
Echo pogrzebu, dzwony kościelne, śpiewy procesyi i zawodzenia tłumów dochodziły go przez całe tygodnie. Przez ten czas sposępniał, stracił ochotę do jadła, do snu i chodził po swojem podziemiu, jak dziki zwierz po klatce.
Ciążyła mu samotność, gdyż bywały dni, że nawet stróż więzienny nie przynosił mu świeżego jadła i wody, tak dalece wszyscy byli zajęci pogrzebem królowej. Od czasu jej śmierci nie odwiedził go nikt; ani księżna, ani Danusia, ani Powała z Taczewa, który dawniej tyle okazywał dla niego życzliwości, ani kupiec Amylej, znajomek Maćka. Zbyszko z goryczą myślał, że gdy Maćka nie stało, zapomnieli o nim wszyscy. Chwilami przyszło mu do głowy, że może zapomni o nim i prawo — i że przyjdzie mu gnić do śmierci w tem więzieniu. Wówczas modlił się o śmierć.
Wreszcie, gdy od pogrzebu królowej upłynął miesiąc, a rozpoczął się drugi, począł wątpić i o powrocie Maćka. Obiecał przecie Maćko jechać pospiesznie, konia nie żałować. Malbork nie na końcu świata. Przez dwanaście niedziel można było dojechać i wrócić, zwłaszcza, gdy komuś było pilno.
— Ale może i jemu nie pilno! — myślał z żalem Zbyszko — może sobie gdzie po drodze babę upatrzył i rad ją do Bogdańca powiezie, aby się własnego potomstwa doczekać, a ja tu będę przez wieki zmiłowania Boskiego wyglądał.
Stracił wreszcie rachubę czasu, przestał całkiem rozmawiać ze stróżem i tylko z pajęczyny, pokrywającej coraz obficiej żelazną kratę w oknie, miarkował, że na świecie nadchodzi jesień. Siadywał teraz całymi godzinami na łożu, z łokciami na kolanach, z palcami we włosach, które mu już daleko za ramiona sięgały — i w półśnie, w półodrętwieniu nie podnosił głowy nawet i wówczas, gdy strażnik zagadał do niego, przynosząc spyżę.
Aż pewnego dnia skrzypnęły wrzeciądze — i znajomy głos zawołał od progu więzienia:
— Zbyszku!
— Stryjko! — krzyknął Zbyszko, zerwawszy się z tapczana.
Maciek chwycił go w ramiona, poczem objął mu jasną głowę dłońmi i począł ją całować. Żal, gorycz i tęsknota tak wezbrały w sercu młodzianka, że począł płakać na piersiach stryjca, jak małe dziecko.
— Myślałem, że już nie wrócicie — rzekł, łkając.
— Boć i niewiele brakło — odrzekł Maciek.
Dopieroż Zbyszko podniósł oczy spojrzawszy na niego, zawołał:
— A z wami co się stało?
I patrzył ze zdumieniem na wynędzniałą, zapadłą i bladą, jak płótno, twarz starego wojownika, na jego pochyloną postać i na posiwiałe włosy.
— Co z wami? — powtórzył.
Maćko siadł na tapczanie i przez chwilę oddychał ciężko.
— Co się stało? — rzekł wreszcie. — Ledwiem granicę przejechał, postrzelili mnie w boru Niemcy z kuszy. Zbóje-rycerze! — wiesz?... Ciężko mi jeszcze dychać... Bóg zesłał mi pomoc, inaczejbyś mnie tu nie widział.
— Któż was zratował?
— Jurand ze Spychowa — odrzekł Maćko.
Nastała chwila milczenia.
— Oni napadli mnie, a w pół dzionka później on ich. Ledwie połowa mu ich uszła. Mnie wziął do gródka i tam w Spychowie ze śmierciąm się przez trzy niedziele zmagał. Bóg nie dał skonać i choć mi jeszcze ciężko, alem wrócił.
— A to nie byliście w Malborku?
— Z czymżem miał jechać? Obdarli mnie do cna i list z innemi rzeczami zabrali. Wróciłem prosić księżny Ziemowitowej o drugi, alem się z nią w drodze rozminął — i czy ją zgonię, nie wiem, bo mi się też na tamten świat wybierać.
To rzekłszy, splunął na dłoń i wyciągnąwszy ją ku Zbyszkowi, ukazał na niej czystą krew, mówiąc:
— Widzisz?
A po chwili dodał:
— Widać wola Boska.
Czas jakiś milczeli obaj pod brzemieniem posępnych myśli, poczem Zbyszko rzekł:
— To tak ciągle krwią plwacie?
— Jakoże nie mam plwać, kiedy mi na pół piędzi grota między żebrami utkwiło! Plwałbyś i ty — nie bój się! Ale u Juranda ze Spychowa już mi się lepiej uczyniło, jeno żem się ninie okrutnie znów zmęczył, bo droga długa, a pilnom jechał.
— Hej! po co się wam było spieszyć?
— Bom chciał księżnę Aleksandrę zdybać i brać od niej drugie pisanie. A Jurand ze Spychowa prawił tak: „Jedźcie — powiada — i wracajcie z listem do Spychowa. Ja — prawi — mam kilku Niemców pod podłogą, to jednego na rycerskie słowo uwolnię i ten list do mistrza powiezie.“ A on ich tam zawsze kilku przez pomstę za śmierć żony pod sobą trzyma i rad słucha, jako mu nocami jęczą, a żelaziwem brzękają, gdyż jest człek zawzięty. Rozumiesz?
— Rozumiem. Jeno to mi dziwno, żeście pierwszy list stracili, bo skoro Jurand ułapił tych, którzy was napadli, to list powinien był być przy nich.
— Nie ułapił ci ich wszystkich. Uszło coś z pięciu. Taka już dola nasza.
To rzekłszy, Maćko odchrząknął, splunął znów krwią i stęknął trochę z bólu w piersiach.
— Ciężko was postrzelili — rzekł Zbyszko. — Jakże to? Z zasadzki?
— Z kuszczów tak gęstych, że na krok nie było nic widać. A jechałem bez zbroi, bo mi kupcy mówili, że kraj bezpieczny — i upał był.
— Któż zbójom przywodził? Krzyżak?
— Nie zakonnik, ale Niemiec, Chełmińczyk z Lentzu, wsławion z rozbojów i grabieży.
— Cóż się z nim stało?
— U Juranda na łańcuchu. Ale on też ma w podziemiu dwóch szlachty Mazurów, których chce za siebie oddać.
Znów zapadło milczenie.
— Miły Jezu — rzekł wreszcie Zbyszko — to Lichtenstein będzie żyw i ów z Lentzu także, a nam trzeba ginąć bez pomsty. Mnie głowę utną, a i wy pewnikiem się już nie przezimujecie.
— Ba! i do zimy nie dociągnę. Żeby choć ciebie zratować...
— Widzieliście tu kogo?
— Byłem u kasztelana krakowskiego, bo jakem się dowiedział, że Lichtenstein wyjechał, myślałem, że ci pofolgują.
— A to Lichtenstein wyjechał?
— Zaraz po śmierci królowej do Malborka. Byłem tedy u kasztelana, ale on powiedział tak: „Nie dla tego waszemu bratankowi głowę utną, aby się Lichtensteinowi pochlebić, jeno że taki jest wyrok, a czy Lichtenstein tu jest, czy go nie ma, to wszystko jedno. Choćby też i umarł, nic to nie zmieni, bo — powiada — prawo jest wedle sprawiedliwości — nie tak, jako kubrak, któren możesz do góry podszewką przewrócić. Król — prawi — może łaskę okazać, ale nikt inny.“
— A gdzie król?
— Pojechał po pogrzebie aż na Ruś.
— No, to i nie ma rady.
— Nijakiej. Kasztelan powiadał jeszcze: „Żal mi go, bo i księżna Anna za nim prosi, ale jak nie mogę to nie mogę...“
— A księżna Anna jeszcze też jest?
— Niech jej ta Bóg zapłaci! To dobra pani. Jeszcze tu jest, bo Jurandówna zachorzała, a księżna ją miłuje, jak własne dziecko.
— O dla Boga! To i Danuśkę chorość napadła. Cóże jej takiego?
— Bo ja wiem!.. księżna powiada, że ją ktoś urzekł.
— Pewnie Lichtenstein! nikt inny, jedno Lichtenstein — sobacza mać!
— Może i on. Ale co mu zrobisz? — nic!
— To dla tego wszyscy mnie tu zabaczyli, że i ona była chora...
To rzekłszy, Zbyszko jął chodzić wielkimi krokami po izbie, a wreszcie chwycił rękę Maćka, ucałował ją i rzekł:
— Bóg wam zapłać za wszystko, boć z mojej przyczyny pomrzecie, ale skoroście jeździli aż do Prus, to póki do reszty nie zasłabniecie, uczyńcieże dla mnie jeszcze jedną rzecz. Pójdźcie do kasztelana i proście, żeby mnie na słowo rycerskie puścił choć na dwanaście niedziel. Potem wrócę i niech mi szyję utną, ale — to przecie tak nie może być, byśmy bez nijakiej pomsty poginęli. Wiecie... pojadę do Malborka i zara zapowiedź Lichtensteinowi poślę. Już też nie może być inaczej. Jego śmierć albo moja!
Maćko począł trzeć czoło:
— Pójść, pójdę, ale czy kasztelan pozwoli?
— Słowo rycerskie dam. Na dwanaście niedziel — więcej mi nie trza...
— Co ta gadać: na dwanaście niedziel! A jak będziesz ranny i nie wrócisz, co pomyślą...
— To choćby na czworakach wrócę. Ale nie bójcie się! I widzicie, może przez ten czas zjedzie król z Rusi, to mu się będzie można o zmiłowanie pokłonić.
— Prawda jest — rzekł Maćko.
Lecz po chwili dodał:
— Bo mnie kasztelan i to jeszcze powiadał: „Przepomnieliśmy o waszym bratanku z przyczyny śmierci królowej, ale teraz niechże się to już skończy.“
— Ej, pozwoli — odpowiedział z otuchą Zbyszko. — Jużci przecie wie, że szlachcic mu słowo zdzierży, a czy mi teraz głowę utną, czy po świętym Michale, to mu wszystko jedno.
— Ha! pójdę dziś jeszcze.
— Dziś idźcie do Amyleja i legnijcie trochę. Niech wam jakowej dryjakwi na ranę przyłożą, a jutro pójdźcie do kasztelana.
— No, to z Bogiem!
— Z Bogiem!
Uściskali się i Maćko zwrócił się ku drzwiom, ale w progu zatrzymał się jeszcze i namarszczył czoło, jakby sobie coś nagle przypomniawszy.
— Ba, toć przecie ty jeszcze pasa rycerskiego nie nosisz; powie ci Lichtenstein, że z niepasowanym nie będzie się potykał — i co mu zrobisz?
Zbyszko zafrasował się, ale tylko na chwilę, poczem rzekł:
— A jakoże bywa na wojnie? Czy to koniecznie pasowany tylko pasowanych wybiera?
— Wojna to wojna, a walka samowtór co innego.
— Prawda... ale... poczekajcie... Trzeba poradzić... Ano widzicie! — jest rada. Książę Janusz będzie mnie pasował. Jak go księżna z Danuśką poproszą, to będzie pasował. A ja po drodze będę się zaraz na Mazowszu z synem Mikołaja z Długolasu też potykał.
— Za co?
— Bo Mikołaj — wiecie — ten, co jest przy księżnej i którego Obuchem zowią — powiedział na Danuśkę: „skrzat.“
Maćko popatrzył na niego ze zdumieniem, a Zbyszko, chcąc widocznie lepiej wytłomaczyć, o co mu chodziło, mówił dalej:
— Jużci tego też darować nie mogę, a z Mikołajem przecie nie będę się potykał, bo mu chyba z ośmdziesiąt lat.
Na to Maćko:
— Słuchaj, chłopie! szkoda mi twojej głowy, ale rozumu nie szkoda, ileżeś głupi, jak cap.
— A wy się czego sierdzicie?
Maćko nie odrzekł nic i chciał wyjść, ale Zbyszko poskoczył jeszcze ku niemu:
— A jakoże Danuśka? zdrowa już? Nie gniewajcie się za byle co. Przecie was tyle czasu nie było.
I pochylił się znów do ręki starego, ten zaś wzruszył ramionami, ale odrzekł łagodniej:
— Jurandówna zdrowa, jeno jej jeszcze z komnaty nie puszczają. Bywaj zdrów.
Zbyszko pozostał sam, ale jakby odrodzony na duszy i ciele. Miło mu było pomyśleć, że będzie miał jeszcze ze trzy miesiące życia przed sobą, że pojedzie w dalekie kraje, że wyszuka Lichtensteina i stoczy z nim walkę śmiertelną.
Na samą myśl o tem, radość zapełniała mu piersi. Dobrze choć przez dwanaście niedziel czuć konia pod sobą, jeździć po szerokim świecie, bić się i nie zginąć bez pomsty. A potem — niech się dzieje co chce — to przecie ogromny szmat czasu. Może król wrócić z Rusi i darować winę, może wybuchnąć ta wojna, którą wszyscy z dawna zapowiadali — może i sam kasztelan, gdy po trzech miesiącach ujrzy zwycięzcę hardego Lichtensteina, powie: „Ruszaj że teraz na bory, lasy!“ Czuł bowiem jasno Zbyszko, że zawziętości nikt, prócz Krzyżaka, przeciw niemu nie żywił — i że sam surowy pan Krakowski tylko jakoby z musu skazał go na śmierć.
Więc nadzieja wstępowała w niego coraz większa, gdyż nie wątpił, że mu tych trzech miesięcy nie odmówią. Owszem, myślał, że mu dadzą nawet więcej, to bowiem, by szlachcic, poprzysiągłszy na cześć rycerską, miał słowa nie dotrzymać, nawet nie przyjdzie staremu panu z Tęczyna do głowy.
To też gdy Maćko przyszedł nazajutrz o zmroku do więzienia, Zbyszko, który ledwie mógł już usiedzieć, skoczył ku niemu od proga i zapytał:
— Pozwolił?
Maćko siadł na tapczanie, bo stać z wielkiego osłabienia nie mógł; przez chwilę oddychał ciężko i wreszcie rzekł:
— Kasztelan powiedział tak: „Jeśli wam potrzeba podzielić grunt, albo statek, to waszego bratanka na jedną, albo na dwie niedziele na rycerskie słowo wypuszczę, ale na dłużej nie“.
Zbyszko zdumiał się tak, iż czas jakiś słowa nie mógł przemówić.
— Na dwie niedziele? — zapytał po chwili.
— A toć ja przez niedzielę nawet do granicy nie zajadę! — Cóże to jest?... Chybaście kasztelanowi nie powiedzieli, po co ja chcę do Malborka?
— Nie tylko ja za tobą prosiłem, ale i księżna Anna.
— No, i co?
— I co? Powiedział jej stary, że mu po twojej szyi nic, i że sam cię żałuje. „Niechbym, powiada, jakie prawo za nim znalazł — ba! niechby i pozór — tobym go całkiem puścił — ale jak nie mogę, to nie mogę. Nie będzie — powiada — dobrze w tem królestwie, gdy ludzie poczną na prawo oczy zamykać i po przyjaźni sobie folgować; czego ja nie uczynię, choćby o Toporczyka mego krewniaka, albo zgoła brata chodziło“. — Tacy to ludzie nieużyci! — A on jeszcze powiadał tak: „My nie potrzebujemy się oglądać na Krzyżaków, ale hańbić się nam przed nimi nie wolno. Coby pomyśleli i oni, i ich goście, którzy z całego świata przychodzą, gdyby ja skazanego na śmierć szlachcica puścił po to, by miał wolę pojechać sobie do nich na bitkę? Żaliby uwierzyli, że go kara dosięgnie, i że jest jakaś w naszym państwie sprawiedliwość? Wolę ja jedną głowę uciąć, niźli króla i królestwo na śmierć podawać“. — Powiedziała na to księżna, że cudna jej taka sprawiedliwość, od której nawet krewna królewska nie może człeka wyprosić, ale stary jej odrzekł: „I samemu królowi służy łaska, ale nie służy bezprawie“. Dopieroż wzięli się kłócić, bo księżnę porwał gniew: „To go — powiada — nie gnójcie w więzieniu!“ A kasztelan na to: „Dobrze! od jutra każę pomostek na rynku stawić“. I na tem się rozeszli. Już ciebie, nieboże, sam Pan Jezus zratuje...
Nastała długa chwila milczenia...
— Jakże — ozwał się głuchym głosem Zbyszko. — To to już zaraz będzie?
— Za dwa albo trzy dni. Jak nie ma rady, to nie ma. Co ta mogłem, tom czynił. Padłem do nóg kasztelanowi, proszę o zmiłowanie, ale on swoje: „Wynajdź prawo, albo pozór“. A co ja wynajdę? Byłem u księdza Stanisława ze Skarbimierza, aby do ciebie z Panem Bogiem przyszedł. Niechże choć ta sława będzie, że cię ten sam spowiadał, co i królową. Ale go nie znalazłem, bo był u księżny Anny.
— Może u Danuśki?
— Bogać tam. Dziewka coraz zdrowsza. pójdę do niego jeszcze jutro do dnia. Powiadają, że po jego spowiedzi, to ci zbawienie pewne.
Zbyszko siadł, wsparł łokcie na kolanach i pochylił głowę tak, że włosy całkiem mu pokryły oblicze. Stary wpatrywał się w niego przez długi czas, wreszcie począł z cicha wołać:
— Zbyszku, Zbyszku!
Chłopak podniósł twarz, raczej rozdraźnioną i pełną chłodnej zawziętości, niż zbolałą.
— A co?
— Słuchajże pilnie, bo może co i nalazł.
To rzekłszy, przysunął się blisko i począł prawie szeptać:
— Słyszałeś ty o księciu Witołdzie, jako drzewiej, uwięzion przez dzisiejszego naszego króla w Krewie wyszedł z więzienia w niewieściem przebraniu. Niewiasta tu żadna za ciebie nie ostanie, ale bierz mój kubrak, bierz kaptur i wychodź — rozumiesz! A nuż się nie postrzegą. I pewno. Za drzwiami ciemno. W oczy nie będą ci świecić.
— Widzieli mnie wczoraj, jakom wychodził, i żaden ani spojrzał. Cicho bądź i słuchaj: Znajdą mnie jutro — i co! Utną mi głowę? To ci im będzie pociecha, kiedy mnie i tak za dwie albo trzy niedziele śmierć pisana. A ty, jak ztąd wyjdziesz, siadaj na konia i prosto do kniazia Witołda ruszaj. Przypomnisz mu się, pokłonisz, to cię przyjmie, i będzie ci u niego, jak u Pana Boga za piecem. Tu ludzie gadają, że wojska kniaziowe zniesione przez Tatarów. Nie wiadomo, czy prawda, ale może być, bo nieboszczka królowa tak prorokowała. Jeśli prawda, to tem bardziej będzie kniaź rycerzy potrzebował i rad cię obaczy. Ty zasię trzymaj się go, bo nie masz na świecie lepszej służby. Przegra-li inszy król wojnę, to już po nim, a w kniaziu Witołdzie taka obrotność, że po przegranej jeszcze się czyni potężniejszy. I hojny jest, a naszych miłuje okrutnie. Powiedz mu wszystko, jako było. Powiedz, żeś chciał na Tatary z nim iść, aleś nie mógł, boś w wieży siedział. Bóg da, że cię obdarzy ziemią, chłopami — i rycerzem będzie cię pasował i do króla się za tobą wstawi. Dobry to orędownik — obaczysz! — co?
Zbyszko słuchał w milczeniu, Maćko zaś, jakby podniecony własnemi słowami, mówił dalej:
— Nie ginąć tobie za młodu, ale do Bogdańca wracać. A jak wrócisz, zaraz masz żonę brać, żeby nasz ród nie zginął. Dopiero jak dzieci będą, możesz Lichtensteina na śmierć pozwać, ale przedtem, waruj mi się od szukania pomsty, bo nużby cię postrzelili gdzie w Prusach, tak jak mnie — toby już nie było nijakiej rady. Bierz-że teraz kubrak, bierz kaptur i ruszaj w imię Boże.
To rzekłszy, Maćko wstał i począł się rozdziewać — lecz Zbyszko podniósł się także, zatrzymał go i rzekł:
— Nie uczynię ja tego, czego odemnie chcecie, tak mi pomagaj Bóg i święty krzyż.
— Czemu — spytał z zdumieniem Maćko.
— Bo nie uczynię.
A Maćko aż zbladł ze wzruszenia i gniewu.
— Bogdajeś ty się był nie rodził.
— Mówiliście już kasztelanowi — rzekł Zbyszko — iże swoją głowę za moją oddajecie.
— Zkąd wiesz?
— Powiadał mi pan z Taczewa.
— To i co z tego?
— Co z tego? A cóż wam kasztelan rzekł, że hańbaby spadła na mnie i na cały nasz ród. Żali nie większaby jeszcze hańba była, gdyby ja ztąd uciekł, a was tu na pomstę prawu zostawił?
— Na jaką pomstę? Co mnie prawo uczyni, kiedy ja i tak zamrę? Miejże rozum, na miłosierdzie Boże!
— A toć tem bardziej. Niech-że mnie Bóg pokarze, jeśli ja was starego i chorego tu opuszczę. Tfu, hańba!...
Nastało milczenie; słychać było tylko ciężki, rzężący oddech Maćka — i nawoływania łuczników, stojących na straży przy bramach. Na dworze uczyniła się już noc głęboka.
— Słuchaj — ozwał się wreszcie Maćko złamanym głosem — nie była hańba kniaziowi Witołdowi uciekać tak z Krewa — nie będzie i tobie...
— Hej! — odrzekł z pewnym smutkiem Zbyszko — wiecie, kniaź Witołd, wielki kniaź: ma ci koronę z rąk królewskich, bogactwo i panowanie — a ja, ubogi szlachcic — jeno cześć...
Po chwili zaś zawołał, jakby z nagłym wybuchem gniewu:
— A to nie rozumiecie, że was takoż miłuję, i że waszej głowy za swoją nie dam?
Na to Maćko podniósł się na chwiejnych nogach, wyciągnął przed się ręce i — choć natury ówczesnych ludzi twarde były, jakby je kowano z żelaza — ryknął nagle rozdzierającym głosem:
— Zbyszku!
A następnego dnia pachołcy sądowi poczęli zwozić na rynek belki na rusztowanie, które miało być wzniesione naprzeciw głównej bramy ratusza.
Księżna jednakże naradzała się jeszcze z Wojciechem Jastrzębcem, ze Stanisławem ze Skarbimierza i z innymi uczonymi kanonikami, biegłymi zarówno w prawie pisanem i obyczajowem. Zachęcały ją do tych usiłowań słowa kasztelana, który oświadczył, że gdyby mu znaleziono „prawo, alibo pozór“, nie omieszkałby Zbyszka uwolnić. Radzono więc długo i gorliwie, czyby nie można czegoś znaleźć, a chociaż ksiądz Stanisław przygotował Zbyszka na śmierć i dał mu ostatnie Sakramenta święte, jednakże prosto z podziemia wrócił raz jeszcze na naradę, która trwała niemal do świtu.
Tymczasem nadszedł dzień egzekucyi. Od rana tłumy ściągały na rynek, gdyż głowa Zbyszka większą budziła ciekawość, niż inna, a do tego pogoda uczyniła się cudnie, między kobietami rozeszła się też wieść o młodzieńczym wieku i nadzwyczajnej piękności skazanego, więc cała droga, wiodąca od zamku, zakwitła jak kwiatami od całych gromad strojnych mieszczanek; w oknach na rynku i wystających przystawkach widać też było czepce, złote i aksamitne czołka, albo przetowłose głowy dziewcząt, zdobne tylko wieńcami z róż i lilii. Rajkowie miejscy, choć sprawa właściwie do nich nie należała, wyszli wszyscy dla dodania sobie powagi i ustawili się w pobliżu rusztowania, tuż za rycerstwem, które chcąc okazać swoje współczucie młodzieńcowi, stanęło gromadnie najbliżej pomostu. Za nimi pstrzył się tłum złożony z pomniejszych kupców i rzemieślników w barwach cechowych. Żaki i w ogóle dzieci, wypychane w tył, krążyły, jak uprzykrzone muchy wśród tłumu, wdzierając się wszędzie, gdzie ukazało się trochę wolnego miejsca. Nad ową zbitą masą głów ludzkich widniał pomost, pokryty nowem suknem, na którym stało trzech ludzi! jeden kat, barczysty i groźny Niemiec, przybrany w czerwony kubrak i takiż kaptur, z ciężkim obosiecznym mieczem w ręku — i dwóch jego pachołków z obnażonemi ramionami i powrozami u pasów. U nóg ich stał pień i trumna obita również suknem. — Na wieżach Panny Maryi biły dzwony, napełniając miasto śpiżowym dźwiękiem i płosząc stada kawek i gołębi. Ludzie patrzyli to na drogę, wiodącą z zamku, to na pomost i sterczącego na nim kata z pałającym w słonecznym blasku mieczem, to wreszcie na rycerzy, na których zawsze z chciwością i szacunkiem spoglądali mieszczanie. Tym razem było zaś na co patrzeć, gdyż najsławniejsi stanęli w kwadrat koło rusztowania. Podziwiano więc szerokość ramion i powagę Zawiszy Czarnego, jego kruczy włos, spadający na ramiona — podziwiano krępą kwadratową postać, oraz pałączaste nogi Zyndrama z Maszkowic i olbrzymi, nadludzki niemal wzrost Paszka Złodzieja z Biskupic, i groźną twarz Wojciecha z Wodzinka — i urodę Dobka z Oleśnicy, który w Toruniu pokonał na turnieju dwunastu rycerzy niemieckich — i Zygmunta z Bobowy, który podobnie wsławił się z Węgrami w Koszycach — i Krzona z Kozichgłów, i strasznego w ręcznem spotkaniu Lila z Targowiska, i Słaszka z Charbimowic, który konia w biegu doganiał. Powszechną uwagę zwracał także Maćko z Bogdańca swoją bladą twarzą, podtrzymywany przez Floryana z Korytnicy i Marcina z Wrocimowic. Sądzono powszechnie, iż jest to ojciec skazanego.
Ale największą ciekawość wzbudzał Powała z Taczewa, który stojąc w pierwszym szeregu, trzymał na swym potężnem ręku Danusię, przybraną całkiem biało, z zielonym rucianym wianuszkiem na jasnych włosach. Ludzi nie rozumieli, co to znaczy i dla czego ta biało ubrana dzieweczka ma patrzeć na egzekucyę skazanego. Jedni mówili sobie, że to siostra, inni odgadywali w niej panią myśli młodego rycerza, ale i ci nie umieli sobie wytłómaczyć ani jej ubioru, ani jej obecności przy pomoście. Natomiast we wszystkich sercach widok jej, podobnej do rumianego jabłuszka, ale zalanej łzami twarzy — budził współczucie i wzruszenie. W zbitych tłumach ludu poczęto szemrać na nieugiętość kasztelana, na surowość prawa — i szemrania owe przechodziły stopniowo w pomruk wprost groźny — a wreszcie tu i ówdzie jęły podnosić się głosy, że gdyby zburzono rusztowanie, egzekucya musiałaby być odłożona.
Tłum ożywił się i rozkołysał. Podawano sobie z ust do ust, że gdyby król był obecny, byłby niewątpliwie ułaskawił młodzianka, który, jak zapewniano, nie dopuścił się żadnej winy.
Ale wszystko ucichło, gdy dalekie okrzyki oznajmiły zbliżanie się łuczników i halebardników królewskich, między którymi szedł skazany. Jakoż wkrótce orszak pojawił się na rynku. Pochód otwierało bractwo pogrzebowe, przybrane w czarne, do ziemi sięgające opończe i takież zasłony na twarzach z powycinanymi otworami na oczy. Lud bał się tych posępnych postaci i na ich widok umilkł. Za nimi szedł oddział kuszników, złożony z doborowych Litwinów, przybranych w łosiowe niewyprawne kubraki. Był to oddział gwardyi królewskiej. Z tyłu orszaku widać było halebardy drugiego oddziału, w środku zaś, między pisarzem sądowym, który miał czytać wyrok, a księdzem Stanisławem ze Skarbimierza niosącym krucyfiks, szedł Zbyszko.
Wszystkie oczy zwróciły się teraz na niego, i ze wszystkich okien i przystawek wychyliły się niewieście postacie. Zbyszko szedł, przybrany w swą zdobyczną białą „jakę“, haftowaną w złote gryfy i zdobną złotą frendzlą u dołu — i w tym świetnym stroju wydawał się oczom tłumów jakowemś książątkiem, albo pacholęciem z wielkiego domu. Ze wzrostu, z barków, widnych pod obcisłem ubraniem, z tęgich ud i szerokich piersi, wydawał się być mężem całkiem dojrzałym, ale nad tą postawą męża wznosiła się głowa dziecinna prawie — i twarz młoda, z pierwszym meszkiem nad ustami — i zarazem cudna — twarz królewskiego pazia ze złotym włosem, uciętym równo nad brwiami, a puszczonym długo na ramiona. Szedł krokiem równym i sprężystym, ale z czołem pobladłem. Chwilami patrzył na tłum, jakby nieco przez sen, chwilami wznosił oczy ku wieżom kościelnym, ku stadom kawek i ku rozkołysanym dzwonom, które wydzwaniały mu ostatnią godzinę; chwilami wreszcie odbijało mu się na twarzy jakby zdziwienie, że te dźwięki i szlochania niewieście i cała ta uroczystość, to wszystko dla niego. Na rynku ujrzał wreszcie zdaleka pomost i na nim czerwoną sylwetkę kata. Wówczas drgnął i przeżegnał się — ksiądz zaś w tejże chwili podał mu krucyfiks do pocałowania. O kilka kroków dalej, padł mu pod nogi pęk chabrów, rzucony przez młodą dziewczynę z ludu. Zbyszko schylił się, podniósł go, a następnie uśmiechnął się do dziewczyny, która wybuchnęła głośnym płaczem. Lecz on pomyślał widocznie, że wobec tych tłumów i wobec niewiast, powiewających chustkami z okien, trzeba umrzeć odważnie i zostawić po sobie przynajmniej pamięć „dzielnego chłopa“, więc wytężał całę odwagę i wolę, nagłym ruchem podrzucił w tył włosy, podniósł głowę jeszcze wyżej i szedł hardo, tak prawie, jak idzie zwycięzca po skończonych rycerskich gonitwach, gdy go prowadzą po nagrodę. Posuwali się jednak zwolna, gdyż tłum był przed nimi coraz większy i niechętnie ustępujący. Próżno kusznicy litewscy, idący w pierwszym szeregu, wołali co chwila: „Eyk szalin, eyk szalin!“ (precz z drogi). Nie chciano się domyślać, co znaczą te słowa — i czyniło się coraz ciaśniej. Jakkolwiek ówczesne mieszczaństwo krakowskie składało się w dwóch trzecich z Niemców — jednakże naokół rozlegały się groźne klątwy przeciw Krzyżakom: „Hańba, hańba! niechby zczezły te krzyżowe wilki, jeśli dzieci gwoli im będą tu wytracać! Wstyd dla króla i królestwa!“ Litwini, widząc opór, zdjąwszy napięte kusze z ramion, poczęli spoglądać z podełbów na lud, nie śmieli jednak szyć w gęstwę bez rozkazu. Lecz kapitan wysłał naprzód halebardników, halebardami bowiem łatwiej było torować sobie drogę — i w ten sposób dotarli aż do rycerzy, stojących w kwadrat koło rusztowania.
Ci rozstąpili się bez oporu. Pierwsi weszli halebardnicy, za nimi szedł Zbyszko z księdzem i pisarzem, lecz wówczas stało się, czego się nikt nie spodziewał. Oto nagle z pomiędzy rycerzy wystąpił Powała z Danusią na ręku i krzyknął: „Stój!“ tak grzmiącym głosem, iż cały orszak zatrzymał się, jak wkopany w ziemię. Ni kapitan, ni nikt z żołnierzy nie śmiał sprzeciwić się panu i pasowanemu rycerzowi, którego codziennie widywano w zamku, a nieraz w poufnych z królem rozmowach. Wreszcie i inni, równie znamienici, poczęli wołać rozkazującemi głosami: „Stój, stój!“ — pan z Taczewa zaś zbliżył się do Zbyszka i podał mu biało ubraną Danusię.
Ów, mniemając, że to pożegnanie, chwycił ją, objął i przycisnął do piersi — lecz Danusia, zamiast przytulić się do niego i zarzucić mu na szyję rączęta, zerwała coprędzej ze swych jasnych włosów, z pod rucianego wianka, białą zasłonę i owinęła w nią całkiem głowę Zbyszka, a jednocześnie poczęła wołać z całej siły rozpłakanym, dziecinnym głosem:
— Mój ci jest, mój ci jest!
— Jej ci jest — powtórzyły potężne głosy rycerzy — do kasztelana!
Odpowiedział im podobny do grzmotu krzyk ludu:
— Do kasztelana, do kasztelana!
Spowiednik podniósł oczy w górę, zmieszał się pisarz sądowy, kapitan i halebardnicy opuścili broń, albowiem wszyscy zrozumieli co się stało.
Był stary polski i słowiański obyczaj, mocny jak prawo, znany na Podhalu, w Krakowskiem, a nawet i szerzej, że gdy na prowadzonego na śmierć chłopca rzuciła niewinna dziewka zasłonę na znak, że chce za niego wyjść za mąż, tem samem zbawiała go od śmierci i kary. Znali ten obyczaj rycerze, znali kmiecie, znał lud — a słyszeli o jego mocy i Niemcy, z dawniejszych czasów w grodach i miastach polskich zamieszkali.
Stary Maćko też aż zesłabł ze wzruszenia na ten widok, rycerze, odsunąwszy wnet kuszników, otoczyli Zbyszka i Danusię; wzruszony i rozradowany lud krzyczał coraz potężniej: „Do kasztelana! do kasztelana!“ Tłumy ruszyły się nagle na kształt olbrzymich wełn morskich. Kat i pomocnicy zbiegli co prędzej z pomostu. Uczyniło się zamieszanie. Dla wszystkich stało się jasnem, że gdyby Jaśko z Tęczyna chciał się teraz oprzeć uświęconemu obyczajowi, w mieście wszcząłby się groźny rozruch. Jakoż ława ludzka rzuciła się zaraz na rusztowanie. W mgnieniu oka ściągnięto sukno i rozerwano je w kawałki, potem belki i deski, ciągnięte silnemi rękoma lub rąbane toporami, poczęły się uginać, trzeszczeć, pękać — i w kilka pacierzy później na rynku nie zostało śladu z pomostu.
A Zbyszko, wciąż trzymając Danusię na ręku, wracał na zamek, ale tym razem jak prawdziwy zwycięzca-tryumfator. Naokół niego bowiem szli z radosnemi twarzami pierwsi rycerze królestwa, a z boków, z przodu i z tyłu tłoczyły się tysiące kobiet, mężczyzn i dzieci, krzycząc w niebogłosy, śpiewając, wyciągając ręce ku Danusi i sławiąc obojga męztwo i urodę. Z okien białe ręce bogatych mieszczek biły im oklaski, wszędzie widać było oczy zalane łzami radości. Deszcz wianuszków różanych, liliowych, deszcz wstążek, a nawet złocistych przepasek i pątlików padał szczęśliwemu młodziankowi pod nogi, a on, rozpromieniony jak słońce, z sercem przepełnionem wdzięcznością, podnosił co chwila w górę swoją białą panienkę, czasem całował jej w uniesieniu sukienkę, a ten widok rozczulał do tego stopnia mieszczki, że niektóre rzucały się w objęcia swoim narzeczonym, oświadczając, że byle zasłużyli na śmierć w podobny sposób, zostaną także uwolnieni. I Zbyszko i Danusia stali się jakby ukochanemi dziećmi rycerzy, mieszczan i ludu. Stary Maćko, którego wiedli wciąż pod ręce Floryan z Korytnicy i Marcin z Wrocimowic, odchodził niemal od zmysłów z radości — i zarazem ze zdumienia, że taki środek ratunku dla bratanka nawet mu do głowy nie przyszedł. Powała z Taczewa opowiadał wśród ogólnego wrzasku swym potężnym głosem rycerzom, jak ów sposób wymyślili, a raczej przypomnieli na naradach z księżną Wojciech Jastrzębiec i Stanisław ze Skarbimierza, biegli w prawie pisanem i obyczajowem — rycerze zaś dziwili się jego prostocie, mówiąc między sobą, że chyba dla tego nikt inny, o tym obyczaju nie pamiętał, iż w mieście, przez Niemców zamieszkanem, zdawna już nie był praktykowanym.
Wszystko jednak zależało jeszcze od kasztelana. Rycerze i lud pociągnęli na zamek, w którym pod niebytność króla mieszkał pan Krakowski — i zaraz pisarz sądowy ksiądz Stanisław ze Skarbimierza, Zawisza, Farurej, Zyndram z Maszkowic i Powała z Taczewa udali się do niego, aby przedstawić moc obyczaju i przypomnieć, jak sam mówił, iż gdyby znalazł „prawo alibo pozór“, to wnetby skazanego uwolnił. A czyż mogło być lepsze prawo nad starodawny obyczaj, którego nie łamano nigdy? Pan z Tęczyna odpowiedział wprawdzie, że więcej się do prostego ludu i do podhalskich zbójników ów obyczaj stósuje, niż do szlachty, ale zbyt on sam był biegłym we wszelakim zakonie, aby mógł siły jego nie uznać. Przykrywał przytem srebrną brodę dłonią i uśmiechał się pod palcami, bo widocznie był rad. Wreszcie wyszedł na nizki krużganek, mając przy sobie księżnę Annę-Danutę, kilku duchownych i rycerzy.
Zbyszko, ujrzawszy go, podniósł znów w górę Danusię — a on położył zgrzybiałą rękę na jej złotych włosach, chwilę ją trzymał — a potem skinął poważnie i dobrotliwie sędziwą głową.
Zrozumiano ten znak i aż mury zamkowe zatrzęsły się od okrzyków.
— Pomagaj ci Bóg! żyj długo, sprawiedliwy panie! żyj i sądź nas! — wołano ze wszystkich stron.
Potem nowe okrzyki wzniosły się dla Danusi i Zbyszka, a w chwilę później oboje wszedłszy na krużganek, padli do nóg dobrej księżnie Annie-Danucie, której Zbyszko zawdzięczał życie, ona to bowiem obmyśliła z uczonymi sposób i nauczyła Danusię, co ma robić.
— Niech żywie młoda para! — zawołał na widok klęczących Powała z Taczewa.
— Niech żywie! — powtórzyli inni.
A sędziwy kasztelan zwrócił się do księżny i rzekł:
— Już też, miłościwa księżno, zrękowiny muszą być zaraz, bo ów obyczaj tak każe.
— Zrękowiny uczynię zaraz — odpowiedziała z rozpromienią twarzą dobra pani — ale ugody bez ojcowej woli Juranda ze Spychowa nie dopuszczę.

Koniec części pierwszej.





  1. 1,0 1,1 Nazwiska, raczej przezwiska współczesne.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu. Treść (zaznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania serwisu Wolne Lektury.