Czerwony Krąg/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Czerwony Krąg
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1928
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Crimson Circle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
27.
Matka inspektora Parra.

Dowiedziawszy się o uwięzieniu Brabazona, pojechał Jack zaraz do prezydjum policji, by się zobaczyć z Parrem, ale powiedziano mu, że inspektor poszedł do domu.
— Jeśli to coś ważnego, Mr. Beardmore, — zawiadomił go dyżurny funkcjonarjusz, — zastanie go pan w prywatnem mieszkaniu przy Stamford Avenue.
Prócz zainteresowania Czerwonym Kręgiem miał Jack coś jeszcze do samego inspektora. Derrick Yale doniósł mu o całem zajściu telefonicznie.
— Inspektor Parr sądzi, że dobędzie z więźnia nader ważne zeznania! — powiedział. — Nie widziałem dotąd Brabazona, ale wybiorę się jutro z Parrem do niego.
Yale był także niewidzialny. Zaznaczył tylko, że zaproszono go na wieczór do teatru. To też Jack skierował się ku domowi pieszo, chcąc zażyć ruchu. By skrócić drogę, ruszył przez park i przyszło mu na myśl nagle, jakie jest życie domowe Parra. Nie wspomniał nigdy o rodzinie, a co robił poza urzędowaniem, stanowiło taką wielką niemal tajemnicę, jak ta, którą usiłował odkryć.
Jack nie wiedział wcale, gdzie jest Stamford Avenue. Dotarł właśnie do odległej części parku, gdy mu się wydało, że słyszy za sobą kroki. Nie był wcale nerwowy, i fakt taki nie obszedłby go nawet w normalnych okolicznościach. Ścieżka ujęta była w gęstwę rododendronów. Nie dostrzegł nikogo i ruszył śpieszniej.
Już nie słyszał kroków, natomiast ujrzał, obejrzawszy się, postać jakąś, kroczącą trawnikiem obok ścieżki. Przystanął, a nieznajomy uczynił tosamo. Zakłopotał się, co czynić. Nie mógł bez śmieszności zawołać na tego człowieka, gdyż każdemu obywatelowi wolno było przecież spacerować późnym wieczorem po parku.
W tej chwili, ujrzał idącego naprzeciw człowieka, i rozpoznawszy po kroku policjanta, doznał wielkiej ulgi. Postać zniknęła. Był to człowieczek mały, tak że wziął go zrazu za wyrostka. Może biedak jakiś chciał go prosić o pieniądze na nocleg? Wydało mu się to głupie, ale rozradowało go, gdy wkroczył na jasno oświetloną ulicę.
Zapytał policjanta.
— Stamford Avenue? Może pan dojechać tamtym oto omnibusem, albo taksówką w ciągu dziesięciu minut.
Długo się namyślał, czy jechać. Inspektor mógł mu słusznie wziąć za złe wciskanie się do domu, a cóż miał na usprawiedliwienie swego postępku? Nagle zdecydowany wsiadł w auto. Dojeżdżając, znowu uczuł te same skrupuły.
Parr otwarł drzwi sam.
— Proszę, proszę! — powiedział. — Dopiero co wróciłem i właśnie jestem przy kolacji. Myślę, że pan dawno już jadł i coś przekąsi.
— Nie chcę przeszkadzać, inspektorze! — odparł Jack. — Dowiedziałem się o aresztowaniu Brabazona i dlatego przybyłem.
Inspektor wziął go pod rękę, chcąc zaprowadzić do jadalni, ale nagle stanął, wydając okrzyk:
— Boże wielki!
Jack zdumiał się, gdyż po raz pierwszy spostrzegł zakłopotanie u Parra.
— Proszę, racz pan tu chwilkę zaczekać! — powiedział inspektor. — Muszę uprzedzić ciotkę, która u mnie mieszka, o wizycie pańskiej. Nie widuje nikogo w domu. Jestem jak pan wie może, wdowcem, a ciotka prowadzi mi gospodarstwo.
Wszedł do jadalni, zamykając za sobą drzwi, a Jack widział dobrze jego zmieszanie.
W jadalni powstał ruch, krzątanina jakaś, a w kilka minut potem inspektor wrócił.
— Proszę bardzo! — powiedział, czerwieńszy, niż zazwyczaj. — Racz pan usiąść i przebaczyć zwłokę.
Pokój był urządzony ze smakiem, a Jack zdziwił się, że mógł oczekiwać czegoś innego.
Ciotka inspektora była starą, roztargnioną damą, co Parra kłopotało wyraźnie. Nie spuszczał z niej oka, gdy chodziła po pokoju i przerywał, gdy tylko zaczynała mówić, coprawda grzecznie, ale z niezadowoleniem.
Kończył właśnie jeść, w chwili przybycia gościa.
— Raczy pan przebaczyć nieporządek... panie... eh!
— Beardmore! — poddał Jack.
— Nie zapamięta napewne! — mruknął inspektor.
— Nie umiem utrzymywać domu w takim ładzie, jak matka! — powiedziała dama.
— Oczywiście, cioteczko! — przerwał śpiesznie, dodając zcicha — Jest nieco roztargniona! I cóż pan chce wiedzieć?
Jack usprawiedliwił z uśmiechem swe przybycie.
— Czerwony Krąg, to rzecz tak skomplikowana, że każdego agenta można uważać za osobę główną! — powiedział. — Czy z Brabazona będzie można wyciągnąć coś poważnego?
— Nie wiem, czy nam wiele pomoże! — odparł. — Na wszelki jednak wypadek posłałem ludzi swoich, nakazując, by dozorca pod żadnym warunkiem nie wchodził do celi.
— Masz pan na myśli marynarza Sibly, którego struto?
Parr potwierdził skinieniem.
— Przyznasz pan chyba, — rzekł z naciskiem, — że tamto było jedną z największych tajemnic Czerwonego Kręgu!
W oczach jego zamigotał błysk.
— Śmiejesz się pan? — spytał Jack. — I ja także tamtą sprawę uważam za nader tajemniczą.
— Nie ulega kwestji, że otrucie Sibla będzie nierównie ważniejszym czynnikiem w schwytaniu bandy, niż wszystko, co może powiedzieć Brabazon.
— Ach! — powiedziała stara dama. — Czemuż ciągle mówicie panowie o zbrodniach i złoczyńcach! To mnie strasznie denerwuje. Matka byłaby natomiast bardzo zadowolona...
— Oczywiście, cioteczko! Przykro mi, że jej tu niema!
Stara dama wyszła z pokoju, a Jack powiedział z uśmiechem:
— Matka pańska jest, widzę, pod każdym względem wzorowa.
W tej chwili uczuł, że popełnił faux pas, ale uspokoił go zaraz uśmiech inspektora.
— Istotnie, jest wzorowa! Na razie nie mieszka tutaj.
— Czy to istotnie matka pańska? — wyrwało się Jackowi bezwiednie.
— Nie! — odparł Parr! — To moja babka!
Jack wytrzeszczył oczy, zdziwiony bardzo.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.