Czerwony Krąg/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Czerwony Krąg
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance”
Data wyd. 1928
Druk A. Dittmann, T. z o. p.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Crimson Circle
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
12.
Śpiczaste trzewiki.

Mr. Feliks Marl siedział zamknięty na klucz w sypialni i oddawał się zajęciu, budzącemu w nim niemiłe wspomnienia.
Przed dwudziestu pięciu laty, będąc pensjonarjuszem więzienia w Tuluzie, oddawał się kunsztowi szewskiemu, toteż obeznany był z fabrykacją obuwia i naprawą jego. Wówczas jednak łatał trzewiki, teraz zaś niszczył je, tnąc nożem ostrym jak brzytwa wąskie paski z lakierów nowych, które miał dopiero trzy razy na nogach. Każdy pasek rzucał osobno w ogień.
Niektórzy ludzie żyją prędko i cierpią gwałtownie. Mr. Feliks Marl zaliczał się do tych, którzy w ciągu dnia przeżyć mogą katusze prawieków. Jedno z pism wyrwało skądś wiadomość o śladach pozostawionych na terenie posiadłości Beardmora i fakt ten obarczył jedną jeszcze obawą nieszczęsnego, a wielkiego człowieka. Pracował bez surduta, zalany kroplistym potem, gdyż ogień na kominku był silny, a w pokoju panowała temperatura tropikalna wprost.
Gdy ostatni skrawek spłonął, Marl odłożył nóż, otwarł okno, by wypuścić na świat odor palącej się skóry i umył ręce.
Dumał nad tem, że lepiej było wykonać pomysł pierwszy i klął tchórzostwo swoje, które go skłoniło do wzięcia rewolweru, miast do pióra do napełnienia atramentem. Pewny był jednak, że nikt go nie dostrzegł w chwili, gdy opuszczał posiadłość Beardmora.
U ludzi typu Marla, paniczny strach ustępuje szybko miejsca bezrozumnemu zgoła zaufaniu w bezpieczeństwo, toteż gdy schodził do małej bibljoteczki swojej, zapomniał niemal, że wogóle coś mu zagrażać może.
Nie świecąc, napisał list wielce ugodowej treści i wysłał, pewny będąc, że dojdzie według adresu. A może go wykryją? I znowu uczuł dreszcz strachu.
Zaraz jednak porzucił wszelką obawę.
Służący przyniósł posiłek wieczorny na tacy i postawił na małym stoliczku, obok biurka, przy którem siedział.
— Sir! Może pan zechce rozmówić się teraz z czekającym gościem?
— Z czekającym gościem? — spytał zdumiony wielce.
— Wszakże zameldowałem, że jakiś pan przybył i czeka.
Marl przypomniał sobie w tej chwili pracę, przerwaną mu pukaniem służącego.
— Cóż to za gość?
— Położyłem na biurku jego bilet wizytowy, sir!
— Czy wie, że byłem zajęty?
— Tak jest! Ale oświadczył, że będzie czekał, aż pan zejdzie na dół.
Służący podał mu bilet. Mr. Marl pobladł i skoczył na równe nogi.
— Inspektor Parr! — rzekł niepewnym głosem. — Czegóż on chce odemnie?
Ręce mu drżały.
— Prosić! — powiedział po chwili, z wysiłkiem.
Nie spotkał się dotąd z inspektorem ani urzędowo, ani w towarzystwie. Na pierwsze zaraz wejrzenie uspokoił się. Nie było nic groźnego w jowialnem, czerwonem obliczu tego człowieka.
— Siadajże pan, inspektorze! — powiedział. — Przykro mi, że byłem tak długo zajęty.
Mr. Marl mówił ptasim dyszkantem, jak zawsze w chwilach podniecenia.
Parr usiadł na krześle najbliższem, kładąc na kolanach twardy kapelusz.
— Czekałem, aż pan zejdziesz, Mr. Marl, — powiedział — gdyż idzie o sprawę zamordowania Beardmora.
Marl nie rzekł nic. Natomiast czynił wysiłki, by opanować drżenie ust i przybrać wyraz uprzejmego zainteresowania.
— Znałeś pan bardzo dobrze Beardmora... nieprawdaż?
— Nie tak znów bardzo dobrze. Miałem z nim interesy.
— Czy znałeś go pan już dawniej?
Marl zawahał się. Łatwo mu było kłamać i mówił zazwyczaj wprost odwrotnie, niż się sprawa przedstawiała.
— Nie! — oświadczył. — Widziałem go, coprawda przed kilkoma laty, zanim zapuścił brodę, ale to nie była znajomość.
— Gdzie był Beardmore w chwili przybycia pańskiego?
— Stał na terasie! — odparł Marl, zgoła niepotrzebnie głośno.
— I tam go pan zobaczył.
Marl potwierdził skinieniem.
— Opowiadano mi — ciągnął Parr dalej, żeś pan się, z jakiegoś powodu, przestraszył... Cóż to był za powód?
Mr. Marl wzruszył ramionami i odparł ze sztucznym uśmiechem.
— Objaśniłem to zaraz. Miałem atak sercowy, gdyż cierpię na serce.
Parr obrócił kapelusz dnem do góry i spytał, nie podnosząc oczu:
— Przecież nie przelękłeś się pan Beardmora?
— Oczywiście! — oświadczył Marl z naciskiem. — Czemużbym się miał go przestraszyć? Prowadziłem z nim ożywioną korespondencję i znałem dobrze...
— Wszakże nie miałeś pan z nim od całych lat stosunków?
— Nie! Nie widziałem go od lat! — poprawił podraźniony.
— A więc przyczyną wzburzenia pańskiego był atak sercowy? — spytał inspektor, spoglądając na Marla.
— Nic innego! — odparł tonem szczerości. — Zapomniałem już nawet o tej lekkiej przypadłości i pan mi to przywiódł dopiero na pamięć.
— Radbym uzyskać wyjaśnienia jeszcze odnośnie do innego punktu — powiedział inspektor, zapatrzony znów w kapelusz, który kręcił jak frygę. — Przybywając do posiadłości Beardmora, miałeś pan na nogach śpiczaste lakiery.
Marl zmarszczył czoło.
— Czy tak? Już zapomniałem.
— Czy pan chodziłeś którędyś jeszcze, prócz drogą ze stacji wiodącą?
— Nie.
— Nie obszedłeś pan domu, aby... aby... podziwiać architekturę?
— Nie. Tego nie uczyniłem. Zresztą pobyt mój był bardzo krótki i rychło odjechałem.
Mr. Parr wzniósł oczy na sufit.
— Czy nie pogniewa się pan, jeśli poproszę o pokazanie mi lakierków, które miałeś pan owego dnia?
— Nigdy w świecie! — zapewnił Marl i wstał rozradowany.
Za chwilę wrócił, niosąc parę śpiczastych lakierów.
Inspektor obejrzał podeszwy z wielką powagą.
— Oczywiście, — powiedział — nie są to trzewiki, które miałeś pan wówczas na nogach, bowiem — tu potarł palcem podeszwę — na tych jest pył, a zeszłego tygodnia ziemia była wilgotna.
Serce Marla zamarło.
— Te właśnie miałem trzewiki! — rzekł wyzywająco. — To, co pan zowiesz pyłem, jest wyschniętem błotem.
Parr spojrzał na swe palce i potrząsnął głową.
— Zaszła, zdaje mi się, omyłka. Ten pył jest pyłem wapiennym.
Odstawił trzewiki i podniósł się z krzesła, mówiąc na zakończenie:
— To zresztą nic ważnego!
Potem stał tak długo, zapatrzony w dywan, że Marl, mimo trwogi, uczuł zniecierpliwienie.
— Czy mogę jeszcze czemś służyć, panie inspektorze? — spytał.
— Tak. Radbym mieć adres pańskiego krawca. Może pan zechcesz napisać mi go?
— Mego krawca? — wypatrzył się nań ze zdumieniem. — Cóż u licha ma tu do czynienia mój krawiec? Inspektorze, — rzekł po chwili ze śmiechem — dziwny z pana człowiek. Ale uczynię co chcesz.
Podszedł do biurka, napisał adres, wysuszył bibułą i podał kartkę Parrowi.
— Bardzo dziękuję, Sir!
Nie spojrzawszy nawet na adres, schował w kieszeń.
— Bardzo przepraszam za fatygę, ale pojmiesz pan, że każdy, kto był w domu Beardmora w okresie jego śmierci, musi zostać przesłuchany. Czerwony Krąg...
— Czerwony Krąg!... jęknął Marl, a inspektor spojrzał nań bacznie.
— Czyż nie wiesz pan, że Czerwony Krąg winien jest tego morderstwa?
Trzeba przyznać po sprawiedliwości, że Marl tego nie wiedział. Przeczytał tylko krótką wiadomość o zastrzeleniu Beardmora. „Monitor“ wspomniał, że śmierć tę przypisać należy Czerwonemu Kręgowi, ale Marl pisma tego nie czytywał wcale. Padł drżący w fotel, mrucząc:
— Czerwony Krąg... Boże wielki... nigdybym nie przypuścił... — tu urwał.
— Czegobyś pan nie przypuścił? — zapytał Parr tonem życzliwości.
— Czerwony Krąg! — mruczał dalej Marl. — A ja myślałem, że to tylko... nie dokończył zdania.
Minęła godzina od odejścia inspektora, a Marl siedział dalej, skulony we fotelu, z głową opartą na rękach.
Czerwony Krąg!
Poraz pierwszy dopiero zetknął się pośrednio z ową bandą szantażystów, ale zaraz opanowało to wszystkie jego myśli, przecinając jednocześnie plany działania.
— Wszystko to nie podoba mi się... — szepnął, wstając z trudem i przekręcając taster elektryczny.
Resztę wieczoru poświęcił studjowamu swej księgi bankowej, a rezultat wypadł świetnie. Miał nadzieję wymusić więcej jeszcze, a potem...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.