Baczmaha/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Gwalbert Pawlikowski
Tytuł Baczmaha
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Schodząc upłazami ku dolinie, żywo rozprawialiśmy o odczytanym dopiero rękopiśmie.
— Więc tylko fantazyę w tem widzisz i nic więcej? — zapytał Antoś.
— Dziką cmentarną fantazyę, wybujałą w kierunku romantycznym naszego wieku.
— To w takim razie może i Piekło Boskiej Komedyi do XIX wieku zaliczysz?
— Ależ zlituj się! cóż za porównanie!
— No cóż? ja nie kładę na równi Baczmahę z Dantem, tylko twierdzę, że fantazyowanie takie »cmentarne«, jak się wyraziłeś, nie jest wyłączną właściwością epoki romantycznej. Śmierć zawsze jednako wyglądała, trupy jednako zawsze gniły w ziemi... od czasu jak je na stosach palić przestano. Poetom takim, jak Romanowski, może się jeszcze zjawić śmierć jako dziewica w bieli, do greckich posągów podobna — ale ja w opowiadaniu Baczmahy nie widzę żadnej poezyi, tylko realizm. Że te okropności, o których opowiada nieudolnie jak prostak, działają na naszą wyobraźnię, to nie stanowi bynajmniej dowodu, aby były zmyśleniem.
— Jakto? tobieby się to prawdą wydało? Sądziłbyś, że ten szlachcic istotnie wpadł do przepaści, ugrzązł w jakiejś glinie cudownej, żywił się gliną przez długie lata, nogi mu już pruchniały, a on żył i biczował się rapciami i przy świetle gromnicy pisał memoryał inkaustem krwi własnej?
Wybuchnąłem głośnym śmiechem. Antoś śmiał się także.
— Nie, — rzekł — tak nie było. Jest w tem niezawodnie wiele fantazyowania, ale nie sztucznego, tylko mimowolnego. Szlachcic wpadł w przepaść i zapadał się w glinę, ale nie trwało to przez miesiące i lata, tylko może dni kilka. Tracił przytomność i odzyskiwał, usypiał i budził się; po prostu dłużyło mu się w tej ciemnicy, więc mu się zdawało, że to trwa wieki. Zegarka repetiera z sobą nie miał. Z głodu próbował jeść glinę i chwilowo go to nawet syciło... wszak wiadomo, że się takie wypadki zdarzają... Kałamarzyka kieszonkowego nie miał, więc pisał własną krwią...
— A te kości z własnej goleni? A ci towarzysze jego pokuty, zapadli w ziemię po szyję i po uszy?
— No, to rzecz prosta, że to były halucynacye jego rozgorączkowanej wyobraźni... wszak to nie jemu pierwszemu w podobnej sytuacyi się zdarzyło. Przywidziały mu się te głowy i koniec. Nad tem się niema co zastanawiać. A co się kości owej spróchniałej tyczy, to niezawodnie znalazł pod sobą kość jakąś, a że miał nogi już znieczulone, więc uroił sobie, że to kość jego własna. Cóż w tem tak dziwnego i niepodobnego do prawdy?
— Hm, hm, — rzekłem — dobry z ciebie adwokat. Mnie to jednak nie trafia do przekonania. Wszystko za tem przemawia, że to rzecz podrobiona.
— Wszystko? cóż? język? pismo?
— Przeciwnie: pismo dziwnie zręcznie naśladuje manuskrypty z połowy przeszłego wieku; język... no, toby trzeba szczegółowo badać... ale wydaje mi się również dość wiernie zachowaną epoka. Ale za to treść pisma, styl, duch, charakter... wszystko!
Wszystko, to wielkie słowo, znaczy tyle co nic. I używa się go wtedy, gdy niepodobna szczegółowych sformułować zarzutów.
— Hoho! Nie tak dalece niepodobna. Potrzebaby rozbierać punkt za punktem, a przekonałbym cię. Przedewszystkiem rzecz jest chybiona zabarwieniem stylu, tokiem myśli. Takich uwag i spostrzeżeń nad sobą i własnemi emocyami, takiej autopsyi własnej duszy nie robił nikt u nas w XVIII wieku, a tem mniej skłonnym był do zapisywania takich rzeczy. A powiedz sam, czy i dziś, gdyby kto w takiem jak ten szlachcic znalazł się położeniu, czyby się zabawiał malowaniem swoich wrażeń? To rzecz zarówno historycznie nieprawdziwa, jak psychologicznie.
— A więc twierdzisz, że to rzecz podrobiona? Powiedzże mi: w jakim celu podrabiałby ktoś tak mozolnie dokument szlachectwa z w. XVII i spisywał na odwrotnej stronie pergaminu relacyę językiem i pismem XVIII wieku i potem rzucał to wszystko w przepaść? Wszak to nieprawdopodobne, aby kto sobie zadał taką pracę, nieprawdopodobniejsze od wszystkich nieprawdopodobieństw, które wytknąłeś! Ja pytam tylko: w jakim celu?
— Ah, to zupełnie inna kwestya.
— To właśnie jest pytanie, które samo się narzuca, gdy zaprzeczymy autentyczności dokumentu: w jakim celu podrobione? Pomijając zresztą formę, ale zastanawiając się nad samą treścią, powiedz sam, czy, gdyby kto np. dziś takie zdarzenie wymyślił i spisał, nie starałżeby się przeprowadzić jakiejś tezy politycznej lub filozoficznej? Tu ani śladu czegoś podobnego. A bez tendencyi jakiejś, to cały ten memoryał, jeźli nie opowiada prawdziwego faktu, byłby prostą banialuką!
— Tak... zapewne... banialuką, ale ułożoną z talentem, gwoli własnej i innych ludzi zabawie...
— Ciebie ona zabawiła? mnie nie. Czy sądzisz, żeby ją warto drukować?
— Niezawodnie!
— To ją wydrukujmy!...
— Ale z opisem tej naszej wycieczki...
— Nie!... bo gdyby się dokument okazał podrobionym...
— Widzę już, że zaczynasz przychalać się do mego zdania.
— O, co to, to nie! Obawiam się tylko, aby Piekosińscy nie zaczęli grymasić, skoro ty grymasisz. Ja jeszcze raz powtarzam, że nie widzę celu, dla któregoby podrabiano taką banialukę.
Przystanęliśmy trochę, aby odpocząć. Zdziwiony byłem, że teraz tak dobrze dotrzymuję Antosiowi kroku. Ale powód był jasny: rano szedł w obuwiu, a teraz jedną nogę miał bosą. Namawiałem go, aby i drugi but zrzucił, on jednak utrzymywał, że woli się w jedną tylko kaleczyć nogę, niż w obie.
— Mój drogi! — rzekłem, wracając do kwestyi w jakim celu sfałszowano znaleziony poprzez nas memoryał. — Różne bywają pobudki ludzkie w spełnianiu czynów na pozór zupełnie bezcelowych. A czy nie czytałeś o onym uczonym francuzkim, który do złudzenia podrabiał listy Pascala i geografię pisaną niby przez Napoleona w jego latach szkolnych?
— Obstajesz przy swojem: Ałłach jest wielki, a memoryał p. Baczmahy podrobiony! Czemużby go w takim razie ów plagiator rzucił w przepaść? — i nagle zatrzymał się. — A może ty o ten plagiat posądzasz... mnie?
— Ciebie? nie. Krzywdę bym ci uczynił, a szczególnie sprytowi twemu krzywdę. Bo wszakże gdyby ci taki koncept przyszedł był do głowy, tobyś tę puszkę z memoryałem zręcznie podrzucił, tak, aby kto inny ją znalazł, a nie ty sam. Na twoich wycieczkach miałeś niezliczone do tego okazye.
— A więc któż go tam zaniósł? Może ty sam? za pierwszą bytnością przy wywierzysku?
— Uczynił to niewątpliwie jakiś turysta. Czy w tym roku, czy temu lat dziesięć albo i trzydzieści, odgadnąć trudno. Zapewne potem namawiał wszystkich znajomych, aby zwiedzali tę grotę, która może była naówczas przystępniejsza niż teraz. Tymczasem albo ukrył w niej swój skarb zanadto dobrze, albo urywające się kamienie puszkę przysypały, dość, że nikt jej nie znalazł... Być może także, że ją woda z innej jakiej groty tam zaniosła.
— To ostatnie przypuszczenie nie podlega wątpliwości. A ja jestem pewny, że drapiąc się wyżej owemi korytarzami, doszłoby się do miejsca, gdzie spoczywają kości Baczmahy.
— W glinie — dodałem. — Zlituj się, tambyś zagrzązł.
— I glinę jadł... Będę ja ją jeść kiedyś i wszyscy będziemy.
— Mówił już o tem Hiob nieboszczyk i dosadniej od p. Baczmahy.
Antoś wrócił po chwili do swoich przypuszczeń:
— Ale ta kostka ze stopy ludzkiej, znaleziona przez ciebie, to może kość Baczmahy?
— Nie, — odparłem, śmiejąc się — to tego jego towarzysza z dużemi brwiami.
Zbliżaliśmy się już do miejsca, gdzie się dzieliły nasze drogi. Ja miałem przed wieczorem stanąć na polanie Pysznej, aby ztamtąd iść nazajutrz z paniami oglądać wschód słońca ze szczytu Bystrej. Antoś szedł do Zakopanego, zkąd jutro miał się wybrać z profesorem na Lodowy. Zaczynały się owe piargi, po których pnąc się dziś rano, tak się srodze umęczyłem. Antoś poskakiwał po nich wprzódy jak kozica, teraz silił się na takie same skoki, ale mu to szło nieporęcznie.
— Wiesz co? — rzekłem do niego. — Podobno dzisiaj miał przyjechać do Zakopanego pan Piotr Chmielowski. Zanieś mu ten manuskryt; nikt lepiej od niego nie potrafi oznaczyć, kiedy ta rzecz pisana.
— A tobie jak się wydaje?
— Mnie się zdaje, że to utwór z czasu między 1840 a 1860. Panowała u nas wtedy mania szukania jakichś zabytków literackich, podobnych do odnalezionego przez Czechów, a przynajmniej czegoś w rodzaju pamiętników Paska lub Kitowicza. To pierwsze. A powtóre: w poezyi cały legion młodych pisarzy silił się na taki polot fantazyi jak w Dantyszku, w części Dziadów, w Śnie z »Niedokończonego Poematu« itp. Grób i zagrobowe okropności, to był wówczas najulubieńszy temat. To wtedy pisane... Obaczysz zresztą, co powie Chmielowski. — To mówiąc, oddałem mu puszkę z pergaminem: — Weź. Nie będę się z tem nosić na Pyszną.
Pożegnaliśmy się. A gdy Antoś począł zbiegać ze stromego piargu z szaloną szybkością, zawołałem jeszcze:
— Antosiu! proszę cię, nie szalej!
Zatrzymał się — i rzekł:
— A nie zapomnij, jakie mi dałeś przyrzeczenie!
Nie mogłem sobie w pierwszej chwili przypomnieć.
— Dałeś mi słowo honoru! — powtórzył Antoś.
Zrozumiałem o co mu idzie i odparłem:
— Bądź spokojny, dałem słowo. — I idąc w moją stronę, zadeklamowałem głośno wiersz z Lirenki:

Jakie oczki, jaka buzia!...
Nie rusałka, wcale nie!
Ona była sobie... Józia,
A matka ich miała dwie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Gwalbert Pawlikowski.