Święty Szymon Słupnik (Żuławski, 1908)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Żuławski
Tytuł Święty Szymon Słupnik
Pochodzenie Poezje
Wydawca Księgarnia H. Altenberga
Data wyd. 1908
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Oto świt wstaje... Zimne, ostre światła
z tumanu cieniów zbladłych rzeźbią kształty
i zacierają srebrną łzę księżyca,
po bladem niebie spływającą w morze...
Cisza... Po nocy szaleństwa i grozy
miasto zasnęło i w świtach się pławi —
śpiące, srebrzyste, spokojne i ciche,
a Pan tymczasem rozsnuwa swe światła
po nieb ogromnych błękitnej kopule:
grają już tęczą na dalekiem morzu,
już się na leśnych szczytach gór rumienią
i wnet tu do mnie — złotopióre ptaki —
zlecą i skrzydłem z boku lic musnąwszy,
padną przede mną na miasto i zwolna
zbliżać się będą tu, pod moje stopy,
świadcząc mym oczom o wschodzącem słońcu.

Czyś Ty szatana moc już zdeptał, Chryste?...
Wszystko jest ciche i srebrne i czyste,

że nie podobnem zda mi się do wiary,
iż tu był w nocy grzech i różne mary
piekieł i straszna szaleństwa pożoga, —
a nad domami temi ręka Boga
wisi i mściwy trzyma grom... O Panie!
to miasto piękne jest tak niesłychanie!
Źrenice moje w ciągu lat przywykły
patrzeć na cud ten, przeklęty i nikły,
iż mimowoli prawie lęk mnie chwyta,
że wyglądany dzień, ów dzień! zaświta,
kiedy wstające z za gór kędyś zorze
rozzłocą niebo i rozzłocą morze,
a próżno szukać będą na równinie
miasta, co w gruzy upadnie i minie
i jeno słup mój potrącą, jak co dnia,
słup rozpłoniony świtem, jak pochodnia,
ponad pustynią suchą i jałową...

Już pierwszy promień padł w dolinę... Co to?
Powodzią światła w krąg oblany złotą
mój cień tam w doje! Cienia mego głową,
strącon z wyżyny, padłem w środek miasta!
i tak mię słońce wschodzące zastało:
tutaj na słupie nędzne moje ciało,
a tam — cień czarny, co z pod stóp wyrasta,
jakoby dusza moja zła i ciemna,

która uciekła z piersi mojej w nocy
i podczas, gdym się ja z szatanem zmagał,
szalała może razem z szalonymi
i wraca teraz do mnie w świt poranny,
ociągająca się, znużona grzechem,
czarna, skalana, aby znów zamieszkać
w mem łonie, jadem trując je gryzącym!

O Panie! ratuj mnie przed moim Cieniem!
bo ten cień marny miażdżącem brzemieniem
zwali się na mnie, bo on mi przyniesie
grzech tego miasta, w którym mimowoli
jam uczestniczył — cieniem! Panie! Panie!

Karz mnie! jam winien! Pozwoliłem w serce
wkraść się miłości ku grzesznicy, która
takim przepychem piękności się stroi, —
i szatan z mojej słabości skorzystał!
Karz mnie! jam winien! Pozwoliłem snowi
znużonem ciałem zawładnąć i oto,
w tej jako mgnienie powiek krótkiej chwili
cień mój się wykradł ze mnie — tam! i grzeszył,
łakomem okiem patrzał w tan rozpusty
i jako zbrodniarz uwięziony długo,
kiedy się wreszcie na wolność dostanie,
szalał i w kale ohydy się pławił!


Daremnie stałem tutaj lata całe
na twardym słupie w twardą wbitym skałę,
darmom katusze znosił niepojęte
i klątwy miotał na miasto przeklęte;
daremne modły, wysiłki i znoje
i z szatańskiemi pokusami boje
i życie w gorzkim przepędzone trudzie
i ten świętości mojej rozgłos w ludzie —
wszystko daremne! W piersi mojej żywie
grzech: niezgaszone pragnienie i miłość
świata, nad którym chciałem tryumfować!

O! karz mnie! Panie! bom ja robak lichy,
co z niezrozumnej i zbrodniczej pychy
na pal ten wpełznął i chciał ponad światem
stać się lilii śnieżno-białym kwiatem...
Karz mnie! jam więcej grzeszny niż te tłumy,
bom się przed Tobą okrył płaszczem dumy,
a nie umiałem wyrwać z swego wnętrza
tego, co klątwą jest ludzkiego rodu
i ojcem grzechu: wieczystego głodu!
— W proch niech mnie zetrze Twoja dłoń najświętsza!

Grzesznym jest, Panie mój! — grzeszyłem co dnia
tajemną myślą, gdy nie mogłem czynem! —

duch mój się grzechem upajał, jak winem,
a klął grzech bliźnich — wielka moja zbrodnia!
Gromu wołałem! kłamałem pogardę —
a wytężałem moje krwawe oczy
w toń mętnej rzeki, co się światem toczy...
Nie dość — o Panie! — łoże moje twarde,
nie dość katuszy znosi moje ciało...!
Dziecinną szatę mej świętości białą
skalałem dumą! — miłość pól rodzinnych
w dziką zaciekłość zmieniłem! w przekleństwo
zawiści! — Panie! na grzech i męczeństwo
skazałem (otom najwinniejszy z winnych!)
tę, która przyszła do mnie, jak ptak złoty,
a odepchnięta padła w tę kałużę,
którą ja kląłem, grzesznik! mrąc tu w górze
po nocach parnych z nieczystej tęsknoty
za tem, co czyste było! — Łzy mi biegą, —
winnym jest! karz mnie, Panie! mnie jednego...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Żuławski.