Przejdź do zawartości

Z nad Buga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z nad Buga
Pochodzenie Echo rok 1877 nr 37
Wydawca Zygmunt Sarnecki
Data wyd. 1877
Druk Drukarnia J. Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Z NAD BUGA.

Słynął niegdyś w gubernii wołyńskiej ze staroświeckich obyczajów dwór JW. Marszałkowej Nowowiejskiej, w Humiennikach. Jeździli tam ludzie, jako do jedynego źródła, gdzie dawne obyczaje ze czcią niemal religijną przechowywać umiano. Ubliżylibyśmy pamięci zacnej matrony, chwaląc ją za cnotliwe dopełnienie obowiązków.
Ale i słońce ma plamy i święty, pono, 77 razy na dzień zgrzeszyć może. Pani Marszałkowa w całem swem życiu, nie splamiła się wprawdzie niczem, miała jednak małą słabostkę — oto nadzwyczaj lubiła Echo, które się w jej ogrodzie słyszeć dawało. Byłoż bo to i echo tak osobliwe, że słabostkę tę JW. Marszałkowej najzupełniej usprawiedliwić należy.
Trafiały się w Humiennikach, i nie rzadko nawet, liczne zebrania i sute obiady; zwykle więc, gdy już goście od stołu ruszyli, pan Aleksander Pausza, powinowaty Marszałkowej, wybiegał cichaczem do cienistych szpalerów ogrodu pilnować echa, szanowna zaś gospodyni, rozpowiadając o tem osobliwszem zjawisku, wyprowadzała towarzystwo na ganek.
— O! proszę uważać, mówiła z całą powagą, i podnosząc głos, wołała — Echo!
A pan Pausza w szpalerze:
— Słucham JW. Marszałkowej!
Gospodyni uradowana, zwracała się do gości.
— A co! widzicie asaństwo! No, jeszcze raz spróbóję. — Echo!!
Pausza w mig odpowiadał.
— Co JW. Marszałkowa rozkaże!?
— No i proszę ja asaństwa, mówiła staruszka, co to za osobliwsze echo — nieprawdaż? nigdzie nie ma nic podobnego — niesłyszałam.
Owóż, szanowny redaktorze, zrobiłeś zupełnie tak jak pani Marszałkowa Nowowiejska: zawołałeś „Echo!“, a tu ci z całego kraju — ba i z za kordonu nawet, odpowiedzieli korespondenci: „Słuchamy pana... Dobrodzieja“! — Nam też starym za górami a lasami (czytaj krzakami) żyjącym, którzy tylko dawne przeżuwamy wspomnienia, zaraz na myśl przyszła pani marszałkowa.
Jeśli wszelako kiedy niekiedy i niżej podpisany ma względem ciebie, szanowny redaktorze, pana Aleksandra Pauszę zastępować, znajduje się on w niesłychanie trudnem położeniu. O czem pisać — z nad Bugu? — o piasku? ba — z tego i marnego bicza ukręcić nie można.
Na ten raz wspomnimy o tym biczu, którym jest dla wszystkich, bez żadnego wyjątku, mieszkańców stron naszych, w każdej gminie rej wiodący i samowładnie panujący — pan pisarz.
W łańcuchu stworzeń, między człowiekiem a zwierzęciem za ogniwo jakoby pośrednie, do tej pory, małpę uważano — to wszelako zdanie, obowiązani są naturaliści nasi, w teraźniejszych czasach sprostować koniecznie; bo między małpą a człowiekiem mamy jeszcze pana pisarza gminnego z okolic nadbużnych.
Pisarz bywa rozmaitej szerści, kary, kasztanowaty albo konopiaty, łysy rzadko — budowy zwykle nieszczególnej, często dychawiczny. Zimą miewa szopy bardzo nawet porządne, ale brudne i zawalane — ze zmysłów, słuch i węch najlepiej wykształcone, lubuje się w kolorach jaskrawych, a do kraciastych krawatek słabość ma szczególna, choruje zwykle na hydrofobię czyli wodowstręt, dla tego wody ani do umywania, a tem bardziej, Boże uchowaj, do wewnętrznego użytku nie bierze. Pije jednak bardzo chętnie i z gustem wszystko co nie jest wodą.
Czem się żywi? odpowiedź zaiste wcale nie łatwa, a gdyby miała być zupełnie dokładną, niepodobna nawet. Żeby więc najogólniej tę strawę pisarza nazwać i oznaczyć, powiemy, że tem żyje, co lud nasz nazywa „swoją krwawicą“. Wójt jest szyldem tylko, zerem zupełnem; czytać i pisać nieumiejący, w naszych stronach przynajmniej, jak inni włościanie, czasem też jest do pewnych beneficyów w dochodach pisarza z łaski jego, przypuszczonym — dla milczenia. Pisarz przy poborze podatków, rekruta, stójkach, szarwarkach, wydawaniu rozmaitych świadectw i tysiącznych powinnościach gminy — szachrajstwem, podstępem, lub postrachem, wyciąga na korzyść własną wszystko, co się tylko da kręcąc i gmatwając, z włościanina wyciągnąć.
Co do szlachty i właścicieli większych posiadłości — nie do wiary to prawie, — a jednak u nas nad Bugiem prawdziwe, że i oni są prawie pod grozą tych pasożytów. Nieporozumienie z panem pisarzem gminnym może grozić — kozą; wszakże wiadomo, że pan wójt ma prawo szlachcica do niej zapakować; a w Hrubieszowskiem jeden był nawet tak grzecznym, że dla dziedzica kazał ją obiciem wykleić, dowcipnie utrzymując, że obywatel — wart obicia. Dla świętego przeto spokoju, każdy woli jaki taki haracz tym baszom zapłacić, aniżeli mieć co dzień i co raz nowe nieprzyjemności lub szykany.
Pan pisarz jest służbistą gorliwym; przybywając do powiatu, wszelkie papiery ma w porządku — ba, wiele rzeczy nawet, nad obowiązek wypełnia — i wszystko idzie dobrze. Błogosławiona to chwila, w której im przynajmniej sądy gminne odjęto: boć wójt u nas wójtem nie był i nie jest. Wieleżeśmy razy widzieli, jak panu pisarzowi za furmana służąc, godzinami stoi na słocie, gdy pan pisarz pod dachem, w ciepłym pokoju, arbatę z haraczkiem pije, paląc papierosy. „Co tam! wykrzykuje, co mnie wójt znaczy — cham! wiele chałup tyle wójtów takich — a ja jeden!“ O urzędowych stójkach gminnych nie ma co i mówić, służą one zawsze i nieodmiennie do wszelkich osobistych posług, posyłek i odwiedzin pana pisarza, jego przyjaciół i przyjaciółek, również jak panu wójtowi i sprawom jego. Rzeczą jest powszechnie wiadomą, że w gminach od 5 do 6 tysięcy dusz mających, jedna dusza pana pisarza przysposabia, kosztem przyszłego zbawienia, futerałowi swemu, rocznie mniej więcej do dwóch tysięcy rubli srebrem nieczystego dochodu. Znani są tacy, którzy po pięcioletniem pełnem chwały urzędowaniu, usuwając się procul negotiis potrafili uciułać sobie, doroczną pracą, w pocie czoła i — sumienia, do dwunastu tysięcy rubli srebrem. Można dać, jak nasi sąsiedzi Lublinianie powiadają, konia na resorach i zegarek śpiewający, temu, ktoby w okolicy naszej, pokazał choć jednego szlachcica co przez ten czas, od ust sobie odejmując, bodaj sto dwadzieścia rubli na czarną godzinę do szkatuły schował. Nie każdy jednak i z tych panów chowa co uzbiera — większość, co zarwie to straci. Dodać musimy, że po większej części w wyzyskiwaniu i kręcielstwach, przedstawiciele naszej „Ochlokracyi gminnej“, dowcipu nawet tak dalece wysilać nie potrzebują, mając do czynienia z nieoświeconym, a często i tępego umysłu włościaninem. W takich razach, najpierwotniejszej nawet prostoty oszustwo, niemylny skutek odnosi. Dla przykładu podajemy, jedno z tysiąca zdarzeń — najprawdziwsze.
Pan pisarz potrzebuje pieniędzy, należy do gatunku nie zbierających, ale tracących — jest zatem bardziej od innych, dziurawą beczka Danaid; na prędce nim się grubszy jaki kruczek zakręci, pożycza u pana Iwana, gospodarza zamożnego, rubli srebrem sześćdziesiąt, które za pół roku obowiązuje się wypłacić.
Bohater nasz, w cudze interesa nie lubi się wdawać (w tym tylko jedynie względzie) jego jest rzeczą pożyczyć — wierzyciela interesem odebrać, wcale więc sobie nie zaprząta głowy sprawami pana Iwana. Tymczasem co się zarwie, to się straci — półroku mija, dobroduszny Iwan przychodzi do kancelaryi.
Urzędowy przybytek oświeca naftowa lampa okopcona i pootłukana ale duża i ozdobiona brązowemi o wdzięcznych kształtach amorkami, stół zielonem suknem nakryty zarzucony jest urzędowymi papierami, pan pisarz — jak koń w ciasnym chomącie, co chwila odrzucając głową spadającą mu na oczy czuprynę, pilnie zajęty jest pisaniem. Stójka urzędowa od dwóch godzin moknie na deszczu, czekając nadzwyczaj ważnej ekspedycyi do drugiej gminy — czułego listu do panny Eufemii. Drzwi skrzypnęły.
— Kto tam?! woła pan pisarz.
— A — to ja — odpowiada Iwan.
Dłużnikowi, należność i termin całkowicie wyleciały z pamięci.
— Co u trzysta dyabłów, łazicie mi tu po nocy — woła nieukontentowany — ja tu mam takie ważne ekspedycye, idź do milion kroćset, jutro przyjdziesz!
— Ale bo — oto, proszę pana pisara, ja za swemi pieniędzmi przyszedł, bo to termin dzisiaj, człowiek cały dzień w pracy, dopiero, ono, teraz...
— Za jakiemi pieniędzmi?
— A — to — bo — to, za pieniędzmi co pan pisar, u mnie pożyczył, sześćdziesiąt rubli.
Dygnitarz przygryzłszy wargi, zrywa się z za stołu.
— Tak, tak — aha — pamiętam, właśnie chciałem ciebie kochany panie Iwanie dzisiaj zawołać — otóż — to, bo uważasz — tego...
Chrząka, zakręca się po izbie.
— Możebyśmy się wódeczki napili? hę?
— A dobre proszę pana — po pracy...
— Otóż — to, po pracy, a no, niech go djabli wezmą co ja mam tej roboty.
Piją wódkę.
— To jakże bude? — pyta Iwan, — bo mnie hroszy bardzo pilno potrzeba — kobyła zdechła, muszę kupić.
— Aha właśnie, uważacie kochany Iwanie — cóż ja? wiadomo — ot, ledwie żyję — tak od razu sześćdziesiąt rubli, ani weź — nie ma zkąd — ale będą potem, niezawodnie będą.
— Aj! kiedyż — bo mnie potrzeba, mówi Iwan skrobiąc się po głowie.
— No, no — wiecie co? — dam wam tymczasem dwadzieścia rubli.
— Aj — aj — a pan pisar obiecał — cóż ja poradzę...
— At! ty gospodarz przecie, dasz sobie rady — a ja co? Ale za to uważacie, jak jaka szkoda się zrobi, w losie czy w polu, albo co — a będzie się u nas sądzić, to już bądź spokojny. No, a ja za pół roku resztę oddam.
Iwan kiwa głową trzymając się pod brodę.
— Ha — cóż robić? to dajcież choćby i te dwadzieścia rubli.
Następuje wypłata, liczenie i oglądanie brudnych i odartych papierowych szmatków, które Iwan w końcu pakuje do mocnej, skórzanej, na żółty guzik zapiętej kalety.
— No, ale dajcie mój kwit, mówi pisarz.
— Ano, dobre — to niechaj pan pisar odpisze.
— Ten kwit trzeba podrzeć, a ja ci nowy napiszę, na czterdzieści rubli.
— A, no — nechaj tak.
Dawny skrypt sześćdziesięciorublowy został podarty, nowy na czterdzieści rubli wydany; Iwan zabiera się do wyjścia.
— Nechaj bude pochwalony...
— Na wieki — odpowiada pobożny gospodarz domu, — ale, ale! — dorzuca żywo — czekajcie no kochany Iwanie; ja tobie zapłacił dwadzieścia rubli, prawda?
— A no, taż tak.
— To trzeba żeby ty mnie pokwitował z tych dwudziestu rubli, bo jakże ja tak zostanę?
— Jakto? — pyta Iwan.
— Jużci, jakże, ja tobie zapłacił, to mnie trzeba na to kwitu. No, sam podumaj!
— Hm, a może to i prawda.
— A jakżeż, nie może być inaczej, to już taki porządek.
— No, to niechaj pan napisze, a ja krzyżem świętym naznaczę.
Chwilka milczenia.
— Albo, wiesz co? — mówi pisarz — mnie kwitu niekoniecznie, co tam! po drużbie, ja na tym samym co tobie dałem mogę dopisać.
— Ot tak, to ale!
Na rewersie tedy czterdziestorublowym notuje pan pisarz że wypłacił rubli dwadzieścia. Rzecz skończona, Iwan spokojny o dopełnione formalności odchodzi do domu.
Mija pół roku, Iwan zjawia się znowu w kancellaryi. Na ten raz, zmiana dekoracyi — pan pisarz ma gości płci obojej, zabawa idzie niezmiernie wesoło, podsycana czerwonem winem farbowanem brazylią... z pobliskiego miasteczka, po rublu butelka i zabarwioną okowitą w charakterze Jamajki po rs. 1 kop. 20, samowar kipi, płeć piękna chichocze, urzędowy stół zielony zamazany kredą i zarzucony kartami.
Drzwi się otwierają.
— Czego tu do stu diabłów łazicie — woła gospodarz podbiegając do wchodzącego wierzyciela.
— Proszę pana pisara, dziś termin, ja o moje pieniądze, córka za mąż wychodzi.
— O jakie pieniądze?
— A, o moje czterdzieści rubli.
— A, a, te, co ja, pożyczyłem, aha... no, tego, dobrze. A masz kwit? bo... o, ja bez kwitu nie dam!
— A jakże; jest.
— To dawaj!
Rewers wzięty, pan pisarz idzie do alkierza i z miną dzielną, bo ma widzów, oddaje pieniądze.
— Na! masz twoje pieniądze i bywaj zdrów!
— Jakże to? — pyta Iwan — ono, tylko dwadzieścia rubli pan daje, taż mnie czterdzieści się należy.
— Jakie czterdzieści? — to także!!
— A użeż czterdzieści, bo co?
— Czy ty zwaryował, czy co?! toż na kwicie napisano, że pożyczyłem czterdzieści, a dałem już dwadzieścia, to się dwadzieścia należy, i kwita.
Iwan stoi z gębą otwartą.
— Jak to?..
— A jużci tak. Proszę państwa! woła gospodarz zwracając się do gości. Panie Kubalski! kolego! proszę no tu.
Pan Kubalski z przymrużonemi oczkami, niepewnym krokiem podchodzi.
— Cóż tam za nie... niedorozumienie tego...
— Czytaj ten kwit, ile tu się należy?
Szanowny kolega bierze papier, brwi podnosi dźwigając przymykające się powieki, odstawia mocno usta dla powagi, ale niegodziwa czkawka czytaniu przeszkadza, wreszcie pismo oddaje.
— No, co tu tołkować, na niego przychodzi dwadzieścia rubli.
— Ale jakto? wykrzykuje Iwan.
Następują długa sprzeczka odgrażania się wzajemne, pan pisarz pieniądze odbiera i kwit oddaje pozwalając się pozywać do sądu.
Po wyjściu Iwana ułatwionym mu przez gości następuje pełne humoru i malowniczych szczegółów opowiadanie gospodarza, o dowcipnem wykwitowaniu wierzyciela. Amfitryon zyskuje sute oklaski; wesołość powszechna; kolega Kubalski zachwycony jest geniuszem gospodarza.
— A to panie bestya sprytna! niech go diabli... — woła w uniesieniu — już to panie, jakby nie było, choćby cię i pozwał, to za tobą prawda!
Następuje uścisk braterski, piją zdrowie Iwana.
Obżałowany oczywiście udaje się do sądu, ale sprawę przegrywa; nie przeszkadza to jednak do tysiącznych, na potem, tego rodzaju operacyi żywo przypominających bajeczkę „o żabach i czapli“.
Trzeba widzieć tych panów lub słyszeć, kiedy powołani do powiatu, po odbytych czynnościach, sprawozdaniach i posłuchaniu w biurze, zbiorą się in gremio u powiatowego Stępka w zamkniętym gabinecie osobnym przy libacyach i wieczerzy. Jak tam wesoło! co za dowcipy! jaka solidarność w udzielaniu sobie recept i sposobików genialnych, co za budująca szkoła dla młodszych i mniej doświadczonych!
Czy stan taki długo trwać będzie i może, nie wiemy, to pewno, że nadzór jakiś rozumny a uczciwy, z łona samejże gminy, czuwający nad jej zarządem, kiedyś naznaczonym być musi. Prawodawca dał samorząd gminie, my dziś mamy samowładztwo pisarzy, którzy i na lud nasz, prosty ale najuczciwszy, moralnie jeszcze najzgubniejszy wpływ wywierają.
Jest to najdotkliwszy bicz, z naszego nadbużnego ukręcony piasku; zacinając ludność po tebinkach klaskają nim panowie pisarze. Godzi się bodaj stęknąć pod tą plagą, aby choć zdala „Echo“ stłumiony głos nasz powtórzyć mogło.

Kaniowa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.