Przejdź do zawartości

Znak czterech (Doyle, tł. Neufeldówna, 1922)/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znak czterech
Wydawca Nakładem Wacława Pawłowskiego
Data wyd. 1922
Druk Druk W. Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Sign of Four
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ROZDZIAŁ VII.
Przygoda z beczką.

Policjanci przyjechali dorożką, w której odwiozłem miss Morstan do domu. Anielskim zwyczajem kobiet znosiła ona wszystko spokojnie napozór, dopóki musiała istocie słabszej dodawać otuchy; przy przerażonej gospodyni, zastałem ją pogodną i zrównoważoną. Wszakże skoro tylko znalazła się w dorożce, najpierw zemdlała prawie, a potem wybuchnęła spazmatycznym płaczem; przygody nocne rozdrażniły ją do najwyższego stopnia. Mówiła mi później, że podczas tej naszej jazdy uważała mnie za człowieka zimnego, nieczułego. Nie domyślała się nawet, jaka walka wrzała w mej piersi, jakim wysiłkiem woli hamowałem swe uczucia.
Serce moje rwało się ku niej, podobnie jak dłoń moja ku jej dłoni poprzednio w ogrodzie. Czułem, że przez całe lata konwencjonalnego stosunku towarzyskiego, nie poznałbym tak dokładnie jej słodkiej, mężnej natury, jak przez ten jeden dzień, pełen niezwykłych wydarzeń. Wszelako dwie myśli powstrzymywały na mych ustach słowa miłości. Była słaba i bezbronna, wstrząśnięta do głębi serca i duszy i popełniłbym wprost nadużycie, korzystając z takiej chwili, by jej narzucać swą miłość. Nadto, co gorzej jeszcze, będzie bogata. Jeżeli poszukiwania Holmesa zostaną uwieńczone pomyślnym skutkiem, odziedziczy wielką fortunę. Czy to zatem uczciwie, żeby chirurg, żyjący z emerytury, wyzyskał poufałe zbliżenie, które zawdzięcza jedynie przypadkowi? Czy ona nie będzie na mnie patrzyła jak na pospolitego łowcę posagowego? Nie mogłem narazić się na podobne podejrzenie z jej strony. Ten skarb zaginiony stanął między nami, jak nieprzezwyciężona przeszkoda.
Była blizko druga, gdy przybyliśmy do pani Cecylii Forrester. Służba spała już oddawna, ale pani Forrester taka była zaintrygowana niezwykłem wezwaniem, jakie otrzymała miss Morstan, że czekała na jej powrót. Otworzyła nam drzwi sama; z przyjemnością wielką patrzyłem, jak ta kobieta, w średnim wieku, bardzo jeszcze przystojna, tkliwie otoczyła ramieniem kibić przybyłej i witała ją z macierzyńską czułością. Miss Morstan przedstawiła mnie, a pani Forrester poprosiła, bym wszedł i opowiedział jej nasze przygody. Wyjaśniłem jednak, że mam jeszcze spełnić bardzo ważne polecenie i przyrzekłem świecie, że przyjdę i doniosę o wszelkich nowych odkryciach, jakie w sprawie naszej poczynimy. Odjeżdżając, rzuciłem jeszcze spojrzenie w górę i zdawało mi się, że widzę dwie, pełne wdzięku, przytulone do siebie wzajemnie postacie, drzwi nawpół otwarte, światło w przedsionku, palące się po za matowym kloszem, barometr i jasną klatkę schodową. Ten przelotny widok cichego angielskiego ogniska domowego, w przeciwstawieniu do ponurej, tajemniczej sprawy, która nas pochłaniała, przyniósł mi niemałą ulgę.
A im głębiej rozważałem to, co się stało, tem sprawa wydawała mi się bardziej ponura i tajemnicza. Jadąc cichemi, gazem oświetlonemi, ulicami, przebiegłem myślą cały szereg tych nadzwyczajnych wypadków. Śmierć kapitana Morstana, przesyłanie pereł, ogłoszenie, list — to wszystko wyjaśniło się już dokładnie. Wypadki te doprowadziły nas wszakże do tajemnicy głębszej jeszcze i daleko tragiczniejszej. Skarb indyjski, ciekawy dokument, znaleziony w rzeczach Morstana, szczególna scena podczas śmierci majora Sholto, odnalezienie skarbu, po którem nastąpiło niezwłocznie zamordowanie tego, który go odnalazł, wielce osobliwe okoliczności, towarzyszące zbrodni, ślady kroków, niezwykła broń, wyraz na kartce, zgodny z tym, jaki był wypisany na kartce przy majorze Sholto, wszystko to razem stanowiło istotnie labirynt, z którego człowiek, mniej szczodrze od mego współlokatora przez naturę uposażony, nie znalazłby z pewnością wyjścia i, zrozpaczony, dałby za wygranę.
Pinchin Lane był to szereg odrapanych, dwupiętrowych kamienic, w niższej dzielnicy Lambethu. Stukałem niejednokrotnie pod № 3 i upłynęło sporo czasu, zanim wywołałem jakiekolwiek wrażenie. W końcu, po za roletą, błysnęła świeca i twarz jakaś wyjrzała z górnego okna.
— Ruszaj ztąd, pijany włóczęgo! — usłyszałem. — Jeśli będziesz się jeszcze dobijał, otworzę psiarnię i wypuszczę na ciebie czterdzieści dwa psy.
— Wypuśćcie tylko jednego, to mi starczy, bo po to właśnie przyszedłem — rzekłem.
— Precz stąd! — krzyknął ten sam głos. — Słuchaj, mam w tym koszyku mokrą ścierkę, cisnę ci ją w łeb, jeśli sobie nie pójdziesz.
— Ale ja chcę psa! — krzyknąłem.
— Jeszcze mi tu będziesz gadał! — huknął pan Sherman. — Wynoś się, bo jak powiem „trzy“, ścierka spadnie.
— Pan Sherlock Holmes... — zacząłem, a te dwa słowa wywołały skutek natychmiastowy; okno spuściło się z trzaskiem, w minute później drzwi były odryglowane i otwarte i stanął w nich p. Sherman, chuderlawy staruszek, w niebieskich okularach, z pochylonemi ramionami i żylastą szyja.
— Przyjaciel pana Sherlocka Holmesa — rzekł — jest zawsze mile widziany. Proszę, niech pan wejdzie. Niech się pan nie zbliża do borsuka, bo gryzie... A ty, paskudna, ty paskudna! chciałabyś skosztować tego pana! — słowa te skierowane były do kuny, która wysunęła przez kraty klatki łeb ze złemi, czerwonemi ślepiami. — Niech się pan nie boi, to tylko padalec, wypuszczam go na podłogę, bo oczyszcza mi mieszkanie z robactwa. Musi mi pan wybaczyć, że zrazu nie byłem bardzo gościnny, ale dzieciaki mi strasznie dokuczają i przechodzą umyślnie tędy, żeby mnie wywoływać. Czegóż pan Sherlock Holmes chce odemnie?
— Chcę jednego z pańskich psów.
— A! to pewnie będzie Toby?
— Tak jest, nazwał go Toby.
— Toby mieszka pod Nr. 7, tu, na lewo.
Sherman szedł wolno naprzód, śród gromady zwierząt, które zgromadził dokoła siebie. W niepewnym bladym blasku świecy widziałem niewyraźnie błyszczące, rozognione ślepia, spoglądające na nas z każdego kąta i z każdego otworu. Nawet belki nad naszemi głowami zajęte były przez jakieś dwa ptaki, które kołysały się leniwie i unosiły skrzydła, gdyż głosy nasze zakłóciły im drzemkę.
Toby był, jak się okazało, brzydkim psem, mieszańcem wyżła i ogara, z długą sierścią, obciętemi uszami i ciężkim, kaczkowatym chodem. Po chwili wahania, przyjął kawałek cukru, który mi podał stary przyrodnik, a zawarłszy w ten sposób przyjaźń, pies poszedł za mną do dorożki i, bez najmniejszego oporu, pojechał ze mną. Na zegarze jakiejś wieży biła właśnie trzecia, gdy stanąłem nareszcie przed Pondicherry Lodge. Dowiedziałem się, że były bokser konkursowy, Mc Murdo, został zaaresztowany jako spólnik Tadeusza Sholto i obaj powędrowali już do urzędu policyjnego. Dwaj policjanci strzegli małej furtki, lecz, skoro tylko wymieniłem nazwisko mego przyjaciela, wpuścili mnie wraz z psem.
Holmes stał w progu, ręce miał w kieszeni i palił fajkę.
— A! masz go! — rzekł. Dobry, dobry pies... Athelney Jones poszedł. Rozwinął niesłychaną energję, po twojem odejściu zaaresztował nietylko naszego przyjaciela, Tadeusza, ale i odźwiernego i gospodynię i służącego Indusa. Jesteśmy teraz sami, tylko jeden policjant siedzi na górze. Zostaw tu psa i pójdź ze mną.
Przywiązaliśmy Tobyego do stołu w przedsionku i weszliśmy na piętro. Pokój znaleźliśmy w takim stanie, w jakim zostawiliśmy go; postać nieboszczyka tylko nakryta była prześcieradłem...
— Muszę zdjąć buty i skarpetki — odezwał się Holmes — a ty, Watsonie, zabierzesz je ze sobą na dół. Trzeba będzie pogimnastykować się trochę. Umaczaj moją chustkę do nosa w kreozocie. Dosyć, to starczy. A teraz, pójdź ze mną na chwilę na strych.
Przeleźliśmy przez otwór i Holmes raz jeszcze oświetlił ślady kroków na kurzu.
— Chciałbym, żebyś się dobrze przypatrzył tym śladom — rzekł. — Czy dostrzegasz w nich co godnego uwagi?
— Są to ślady stóp dziecka albo kobiety małego wzrostu.
— Ale oprócz ich rozmiarów... Nie widzisz nic innego?
— Wydają się takie, jak każde inne.
— Bynajmniej. Spojrzyj tutaj! Masz tu odcisk prawej stopy na kurzu; a teraz ja stąpam swoją bosą stopą obok i zostawiam też odcisk. Jaka między niemi główna różnica?
— Twoje palce są skurczone i skupione razem, a na tamtym odcisku widać wyraźnie każdy palec zosobna.
— Właśnie. O to głównie chodzi. Zapamiętajże sobie tę różnicę. A teraz, czy byłbyś łaskaw dojść tam do okienka w dachu i powąchać drewnianą framugę? Ja pozostanę tutaj, bo mam tę chustkę w ręku.
Zrobiwszy, jak mi polecono, uczułem niezwłocznie silną, ostrą woń.
— Tam właśnie postawił nogę, wychodząc. Jeśli ty możesz go tym śladem wytropić, myślę, że i Toby nie będzie miał żadnych trudności. A teraz zbiegnij na dół, odwiąż psa i przyjrzyj się sztukom Blondina.
Wyszedłem przed dom, a Sherlock Holmes wdrapał się na dach; widziałem go, jak, niby olbrzymi żuk świecący, suwał się zwolna wzdłuż krawędzi. Znikł mi z oczu po za kominami, lecz po chwili ukazał się ponownie, a potem znów zniknął ze strony przeciwnej. Obszedłem dom dokoła i ujrzałem go siedzącego na rogu, przy rynnie.
— To ty, Watsonie? — krzyknął.
— Tak.
— To tutaj. Co to tam czarnego na dole?
— Beczka do wody.
— Odwrócona dnem do góry?
— Tak.
— Ani znaku drabiny?
— Nie.
— Niech go djabli porwą!... Tu można kark skręcić. Powinienem przecież módz zejść tam, gdzie on zdołał się wdrapać. Rynny prawie niema... Ale tu jakoś idzie...
Usłyszałem szuranie nogami, latarnia zaczęła się zsuwać z muru, poczem Holmes lekkim skokiem stanął na beczce, a stamtąd zeskoczył na ziemię.
— Nietrudno było pójść jego śladami — rzekł, naciągając skarpetki i buty. — Dachówki są zupełnie obluźnione; w pośpiechu zgubił ten oto przedmiot, co, jak wy, doktorzy, mówicie, potwierdza moja djagnozę.
To mówiąc, pokazał mi małą torebkę, czy też sakiewkę z kolorowego łyka, ozdobioną kilku jaskrawemi paciorkami. Kształtem i wielkością przypominała papierośnicę. Wewnątrz znajdowało się sześć cierni, ostrych z jednego końca, a zaokrąglonych z drugiego, jak ten, który zabił Bartłomieja Sholto.
— Piekielna broń! — rzekł Holmes. — Uważaj, żebyś się nie ukłół. Jestem uszczęśliwiony, żem to znalazł, bo zdaje się, że więcej tych cierni nie ma, a stąd mniejsza obawa, że jeden z nich znajdzie się wkrótce w twojej lub mojej skórze. Wolałbym kulkę Martiniego, gdyby mi przyszło wybierać. Czy zdolny jesteś jeszcze do sześciomilowej wędrówki, Watsonie?
— Ma się rozumieć — odparłem.
— Noga twoja wytrzyma?
— O, naturalnie.
— A, jesteś tu, piesku!... poczciwy dobry Toby! Powąchaj, piesku, powąchaj! — i podsunął chustkę, nasycona kreozotem pod nos psu, który stał z rozkraczonemi łapami i, wielce komicznym ruchem, przekrzywił łeb, — jak znawca wąchający „bukiet“ słynnego wina.
Następnie Holmes cisnął chustkę daleko, przywiązał mocny sznur do obroży psa i podprowadził go do beczki. Pies niezwłocznie zaszczekał głośno, poczem z nosem przy ziemi i zadartym w górę ogonem leciał śladem woni tak szybko, że musieliśmy pędzić za nim, chcąc go utrzymać na postronku.
Na wschodzie zaczęło świtać i mogliśmy już teraz widzieć na pewną odległość śród chłodnego, szarego światła. Kwadratowy, wielki dom, z czarnemi, pustemi oknami i wysokiemi, nagiemi murami pozostał w tyle, ponury i groźny. Droga nasza wiodła przez niezabudowany obszar ziemi, wśród dołów i kopców, jakimi był zasiany. Cała miejscowość z porozrzucanymi stosami śmieci i nędznymi krzakami wyglądała, jakby wyklęta, a ten pozór złowrogi odpowiadał ponurej tragedji, jaka nad nią zawisła.
Toby, zbliżywszy się do okalającego muru, zaczął lecieć tuż pod nim, skowycząc, i przystanął wreszcie w rogu, osłoniętym młodym krzakiem. W miejscu, gdzie łączyły się dwie ściany muru, wyjęto kilka cegieł, a otwory były zdeptane i zaokrąglone na dolnej krawędzi, jakby służyły często za drabinę. Holmes wszedł po tych stopniach i, wziąwszy psa odemnie, spuścił go na przeciwną stronę.
— O, patrz, tu jest odcisk ręki człowieka z drewnianą nogą — rzekł, gdy znalazłem się obok niego. — Widzisz małą plamkę krwi na białem wapnie? Jakie szczęście, że jej deszcz nie zmył! Pomimo, iż minęła już przeszło doba od ich ucieczki, jestem przekonany, że woń kreozotu pozostała jeszcze na drodze.
Wyznaję, że miałem co do tego niemałe wątpliwości, zważywszy wielki ruch, jaki panował na gościńcu. Wszelako obawy moje pierzchły niebawem. Toby nie zawahał się, ani zatrzymał na chwilę, lecz, kołysząc się, biegł ciągle naprzód. Najwidoczniej ostra woń kreozotu górowała nad wszystkimi zapachami.
— Nie myśl — rzekł Holmes — że powodzenie moje w tym razie zależy jedynie od tego, iż jeden z tych jegomościów wsadził przypadkiem nogę w kreozot. Wiem teraz już tyle, że mógłbym ich śledzić rozmaitymi sposobami. Ten wszakże jest najszybszy, a skoro szczęśliwy zbieg okoliczności nam go podsunął, przeto zawiniłbym, gdybym go zaniedbał. Niemniej fakt ten sprawił, że cały wypadek przestał już być taki zagadkowy, jak się zrazu zapowiadał. Taka sprawa mogłaby przynieść zaszczyt, gdyby nie ten zbyt widoczny wątek.
— I przynosi ci już zaszczyt niemały — rzekłem. — Zapewniam cię, Holmesie, że zdumiewam się nad środkami, jakimi dochodzisz tutaj do wyników, zdumiewam się jeszcze bardziej, niż w sprawie morderstw, popełnionych przez Jeffersona Hopea. Wypadek obecny wydaje mi się głębszy i bardziej niewytłómaczony. Jakim sposobem naprzykład mogłeś opisać z taką pewnością człowieka o drewnianej nodze?
— Phii! mój drogi chłopcze, to takie proste! Posłuchaj tylko: Dwaj oficerowie, którym powierzono straż nad więźniem, dowiadują się ważnej tajemnicy o ukrytym skarbie. Niejaki Jonathan Small, Anglik, rysuje dla nich mapę. Przypomnij sobie, że widzieliśmy to nazwisko na mapie, znalezionej w rzeczach kapitana Morstana. Small podpisuje ją za siebie i swych trzech wspólników. Przy pomocy tej mapy obaj oficerowie, lub też jeden z nich, odnajduje skarb i zawozi do Anglii, nie spełniwszy, przypuśćmy, jednego z warunków, pod jakimi go dostał. A teraz, dlaczego Jonathan Small nie wydobył skarbu sam? Odpowiedź nietrudna. Na mapie jest data z czasu, kiedy Morstan miał ciągłe stosunki z więźniami. Jonathan Small nie mógł wydobyć skarbu, gdyż i on i jego wspólnicy byli więźniami, a ztąd nie mieli swobody ruchów...
— Ależ to jedynie przypuszczenia — zauważyłem
— Przepraszam cię, to jedyna hypoteza, która odpowiada faktom. Zobaczymy, jak się z faktem zgadza. Major Sholto żyje przez czas pewien w spokoju, szczęśliwy z posiadania skarbu. Następnie otrzymuje list z Indji, który go przeraża. Dlaczego?
— Bo mu doniesiono, że ludzie, których skrzywdził, zostali uwolnieni.
— Albo uciekli z więzienia. To daleko prawdopodobniejsze, inaczej bowiem wiedziałby, kiedy kończy się ich kara i nie byłoby to dla niego niespodzianką. Cóż tedy czyni? Wystrzega się człowieka o drewnianej nodze, i to człowieka białego, zwracam ci uwagę, gdyż myli się, bierze tu za niego jakiegoś kramarza i strzela doń z pistoletu. Na mapie zaś jest tylko jedno nazwisko człowieka białego, reszta to Indusi lub mahometanie. Ztąd też możemy twierdzić napewno, że człowiek o drewnianej nodze jest owym Jonathanem Small’em. Czy to rozumowanie wydaje ci się fałszywe?
— Nie, owszem, jest jasne i ścisłe.
— A teraz postawmy się na miejscu Jonathana Small’a i rozważmy sprawę z jego punktu widzenia. Przybywa do Anglji z podwójnym zamiarem: odzyskania tego, do czego uważa, iż ma prawo, i zemszczenia się na człowieku, który go skrzywdził. Odszukał mieszkanie Sholta i prawdopodobnie nawiązał stosunki z kimś ze służby. Nie widzieliśmy Lala Rao, którego pani Bernstone ma za człowieka złego. Small nie mógł wszakże znaleźć skarbu, bo nikt nigdy nie wiedział, gdzie był schowany, z wyjątkiem majora i jednego wiernego sługi, który umarł. Nagle Small dowiaduje się, że major kona. Zdjęty trwogą, iż tajemnica umrze wraz z nim, biegnie, niepomnąc, że może być schwytany, dostaje się pod okno konającego i jedynie obecność jego dwóch synów wstrzymuje go od wejścia. Ogarnięty wszakże szałem nienawiści do nieboszczyka, wchodzi do pokoju nocą, przetrząsa jego papiery prywatne w nadziei, że znajdzie jakąś notatkę, dotyczącą skarbu i w końcu zostawia ślad swojej wizyty w jednym wyrazie, na kartce napisanym. Uplanował sobie prawdopodobnie z góry, że, gdyby zamordował majora, pozostawi jaką pamiątkę na zwłokach, jako znak, że nie jest to zbrodnia pospolita, lecz, z punktu widzenia czterech wspólników, coś w rodzaju wymiaru sprawiedliwości. Fantastyczne, dziwaczne urojenia tego rodzaju zdarzają się dość często w rocznikach kryminalnych. Czy ci się to wydaje jasne?
— Najzupełniej.
— A potem, cóż mógł Jonathan Small uczynić? Mógł tylko mieć potajemny nadzór nad usiłowaniami, skierowanemi do odnalezienia skarbu. Prawdopodobnie opuszcza Anglję i przyjeżdża tu od czasu do czasu. Następuje odnalezienie strychu, o czem Small zostaje niezwłocznie zawiadomiony. Ponownie okazuje się widoczny ślad sprzymierzeńca w domu. Jonathan, ze swą drewnianą nogą, nie może oczywiście dostać się do, położonego na piętrze, pokoju Bartłomieja Sholto. Bierze wszakże ze sobą jakiegoś niezwykłego spólnika, który pokonywa tę trudność, lecz macza bosą stopę w kreozocie, zkąd wynika potrzeba pomocy Tobyego i sześciomilowa wycieczka dla oficera na pół żołdzie, z uszkodzonem ścięgnem Achillesa.
— Ale morderstwo popełnił spólnik, nie Jonathan.
— Tak jest. I to, ku rozpaczy Jonathana, sądząc po sposobie, w jaki tupał nogami, gdy wszedł do pokoju. Nie miał żadnego żalu do Bartłomieja Sholto i byłby wolał związać go poprostu i zakneblować mu usta. Nie zamierzał bynajmniej podsuwać własnej głowy pod stryczek. Wszelako nie było rady: dzikie instynkty jego towarzysza wybuchnęły i trucizna zrobiła swoje. Jonathan Small tedy pozostawił swoją pamiątkę, spuścił skrzynkę ze skarbem przez okno i sam udał się jej śladem. Oto przypuszczalny, zdaniem mojem, bieg wypadków. Co zaś do powierzchowności osobistej Small’a, to musi on być w średnim wieku i musi być ogorzały, skoro odbył swoją służbę w takim piecu jak Andamany. Wzrost jego łatwo da się wywnioskować z długości kroku, a wiemy też, że ma pełny zarost. Bujność owłosienia jego właśnie uderzyła nadewszystko Tadeusza Sholto, gdy go ujrzał pod oknem. Myślę, że to już wszystko.
— A spólnik?
— O, i tu tajemnica niezbyt zawikłana. Ale dowiesz się niebawem wszystkiego. Jakie to powietrze poranne rozkoszne! Spojrzyj... ta drobna chmurka powiewa, niby różowe pióro jakiegoś olbrzymiego flaminga... Teraz purpurowy brzeg słońca wsuwa się na ławę chmur londyńskich... Przyświeca ono tysiącom ludzi, ale ręczę, że nikomu, ktoby miał tak szczególne zadanie do spełnienia, jak ty i ja. Jakże małymi wydajemy się z naszemi błahemi ambicjami i walkami wobec potężnych, żywiołowych sił przyrody! Czy znasz dobrze Jean Paula?
— Dosyć. Powróciłem do niego przez Carlyle’a.
— To znaczy śledzić brzeg strumienia w dół, do jeziora rodzinnego. Jean Paul rzucił jedno ciekawe a głębokie spostrzeżenie. A mianowicie, że główny dowód istotnej wielkości człowieka polega na jego uznaniu własnej małości. Wykazuje to, widzisz, zdolność porównania i oceny, która sama w sobie jest dowodem niepospolitego umysłu. Czy masz ze sobą pistolet, co?
— Mam kij
— Bardzo być może, iż będzie nam potrzebny, jeśli się dostaniemy do ich legowiska. Jonathana zostawię tobie, ale, gdyby tamten zaczął wojować, zastrzelę go na miejscu.
Mówiąc to, wyjął rewolwer, nabił go i schował do bocznej prawej kieszeni żakietu.
Szliśmy, prowadzeni przez Tobyego, drogami, nawpół wiejskiemi, wzdłuż których wznoszą się wille, a które prowadzą do stolicy. Stopniowo dostaliśmy się na ulicę, gdzie rolnicy i robotnicy warsztatów okrętowych już wybierali się do pracy, a zaspane kobiety otwierały okiennice i zamiatały stopnie przededrzwiami. W szynkowniach rozpoczynał się już ruch — wychodzili z nich mężczyźni, których powierzchowność nie budziła zaufania i rękawem ocierali brody po rannej, obficie skropionej, zakąsce. Psy harcowały po ulicach i spoglądały na nas ze zdziwieniem, ale nasz nieporównany Toby nie patrzył ani w lewo, ani w prawo, tylko pędził naprzód, nosem ryjąc ziemię i od czasu do czasu zaskowyczał, co dowodziło niezwykłego podrażnienia węchu.
Minęliśmy Streadham, Brixton, Camberwell i znaleźliśmy się w Kennigton Lane, przeszedłszy przez boczne ulice. Ludzie, których ścigaliśmy, dążyli niesłychanie zygzakowatą drogą, chcąc prawdopodobnie ujść uwagi. Nigdy nie szli ulicą główną, jeśli boczna prowadziła w tym samym kierunku. Na krańcu Kennington Lane skręcili na lewo przez ulice Bond i Miles. W punkcie, gdzie ostatnia wychodzi na Knight’s Place, Toby przystanął na chwilę, poczem zaczął latać tam i nazad, z jednem uchem nastawionem, a drugiem spuszczonem — istny obraz psiego zakłopotania. Potem zaczął się kręcić w kółko, spoglądając na nas od czasu do czasu, jakgdyby domagał się współczucia dla swej troski.
— Co ten pies, u licha, wyprawia? — mruknął Holmes. — Przecież nie wsiedli do dorożki, ani pofrunęli balonem.
— Może zatrzymali się tutaj i stali czas jakiś — zauważyłem.
— A! masz słuszność. Toby już znów rusza w drogę — rzekł mój towarzysz, z widocznem zadowoleniem.
Pies, istotnie, zakręciwszy się raz jeszcze w kółko, zdecydował się widocznie i popędził naprzód, z nowa energją i zapałem. Woń była widocznie silniejsza niż poprzednio, gdyż Toby już nawet nie trzymał nosa przy ziemi, lecz szarpał się i próbował się urwać z postronka. Z błysku w oczach Holmesa widziałem, iż mniemał, że zbliżamy się do kresu wycieczki.
Droga nasza wiodła przez Nine Elms aż do wielkich warsztatów ciesielskich Brodrick’a i Nelsona, po za gospodą pod Białym Orłem. Tu pies, podniecony do najwyższego stopnia, zwrócił się na dół i przez boczną furtkę wpadł na dziedziniec, gdzie pracowali już tracze. I biegł dalej po przez trociny i wióry, potem ścieżką między dwoma stosami drzewa i w końcu, z tryumfującem szczekaniem wskoczył na wielką beczkę, która stała na ręcznym wózku. Z wywieszonym językiem i przymrużonemi ślepiami stał Toby na beczce, spoglądając na nas kolejno, jakgdyby oczekiwał oznaki uznania. Klepki beczki i koła wózka zasmarowane były ciemnym płynem, a w powietrzu dokoła unosiła się silna, ostra woń kreozotu.
Sherlock Holmes i ja osłupieliśmy, poczem spojrzeliśmy na siebie wzajemnie i jednocześnie parsknęliśmy mimowoli głośnym śmiechem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.