Przejdź do zawartości

Znak czterech (Doyle, tł. Neufeldówna, 1922)/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Znak czterech
Wydawca Nakładem Wacława Pawłowskiego
Data wyd. 1922
Druk Druk W. Maślankiewicza
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. The Sign of Four
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ROZDZIAŁ V.
Tragedja w Pondicherry Lodge.

Była już blizko jedenasta, gdy dotarliśmy do ostatecznego celu naszej nocnej wycieczki. Wilgotna mgła i wielka stolica pozostały za nami, noc wypogodziła się. Z zachodu wiał ciepły wiatr, ciężkie chmury snuły się leniwie po niebie, a od czasu do czasu półksiężyc wyzierał po przez szczeliny w obłokach. Było dość jasno, tak, że widzieliśmy drogę przed sobą, ale Tadeusz Sholto wziął jedną z bocznych latarni dorożki i świecił nam.
Pondicherry Lodge stał na własnym gruncie, otoczonym bardzo wysokim murem. Jedyne wejście stanowiły wąskie drzwi, okute żelazem. Do tych to drzwi zastukał w sposób odrębny nasz przewodnik.
— Kto tam? — odezwał się szorstki, gruby głos z wewnątrz.
— To ja, Mc Murdo. Powinieneś już poznawać moje stukanie.
Dobiegły nas mrukliwe dźwięki i brzęk kluczy. Drzwi cofnęły się ciężko i ujrzeliśmy w nich człowieka krępego, barczystego, o szerokiej piersi, z oświetloną żółtym blaskiem latarni, naprzód podaną, twarzą, który patrzył na nas badawczym, nieufnym wzrokiem.
— To pan, panie Tadeuszu? Ale reszta, kto to? Pan nie wydał mi żadnych rozkazów i nic mi o nich nie mówił.
— Nie? Bardzo się dziwię! Powiedziałem wczoraj wieczór bratu, że przyprowadzę ze sobą kilku przyjaciół.
— Nie wychodził dziś przez cały dzień z pokoju. Panie Tadeuszu, nie mam żadnych poleceń, a pan wie dobrze, że muszę się trzymać rozkazów. Pana mogę wpuścić, ale przyjaciele pańscy muszą pozostać, gdzie stoją.
Była to zupełnie niespodziewana przeszkoda. Tadeusz Sholto spoglądał dokoła, zaniepokojony, nie wiedząc co począć.
— Mc Murdo, to bardzo brzydko z twojej strony! — rzekł. — Ja za nich ręczę, a to powinno ci wystarczyć. Patrz, jest z nami młoda panna. Przecież ona nie może stać na ulicy o tej godzinie.
— Bardzo mi przykro, panie Tadeuszu, — odparł nieubłagany odźwierny. — Ci państwo mogą być pańskimi przyjaciółmi, co jeszcze nie dowodzi, że są przyjaciółmi mojego pana. Pan płaci mi dobrze za spełnianie moich obowiązków, więc ich zaniedbywać nie będę. Nie znam żadnego z tych pańskich przyjaciół.
— O, przeciwnie, Mc Murdo, znacie! — zawołał Sherlock Holmes wesoło. — Nie przypuszczam, żebyście mnie mogli zapomnieć. Nie pamiętacie amatora, który zmierzył się z wami trzy razy w lokalu Alisona, w wigilię waszego benefisu przed czterema laty?
— Co, może to pan Sherlock Holmes?! — ryknął bokser. — Dalibóg! Jakem ja mógł nie poznać pana? Gdyby pan, zamiast tak stać spokojnie zdaleka, podszedł był do mnie i wsadził mi, po swojemu, kulaka pod szczękę, byłbym pana poznał odrazu. O, pan się zmarnował! takie zdolności! Mógłby pan zajść bardzo daleko, gdyby je pan był wyzyskał.
— Widzisz, Watsonie, jak mi się już nic nie powiedzie, zawsze jeszcze ten jeden zawód naukowy stoi przedemną otworem, — rzekł, śmiejąc się, Holmes. — No, teraz mam nadzieję, że nasz przyjaciel nie będzie nas tu trzymał na zimnie.
— Wejdź pan, proszę, wejdź pan... i pan i pańscy przyjaciele, — odparł. — Bardzo mi przykro, panie Tadeuszu, ale mam takie surowe rozkazy... Musiałem się upewnić co do pańskich przyjaciół, zanim ich wpuściłem.
Posypana żwirem kręta ścieżka prowadziła przez pusty obszar do dużej, kwadratowej, pozbawionej wszelkiej ozdoby, kamienicy, która pogrążona była w cieniu; blask księżyca tylko padał na jeden róg i oświetlał jedno okno. Widok wielkiego gmachu, w którym panowała ciemność i śmiertelna cisza, sprawiał przygnębiające wrażenie. Nawet Tadeusz Sholto był widocznie rozdrażniony, bo latarnia drżała i chwiała się w jego ręku.
— Nie rozumiem doprawdy, — rzekł. — Musi w tem być jakaś pomyłka. Powiedziałem wyraźnie Bartłomiejowi, że przyjdziemy, a mimo to w jego oknie niema światła. Nie wiem jak sobie to wytłómaczyć.
— Czy on zawsze strzeże w ten sposób swojej posiadłości? — spytał Holmes.
— Tak; zachował zwyczaje ojca. Był jego ulubionym synem, widzi pan i coś mi się zdaje, że ojciec zwierzył mu się z niejednego, o czem mnie nie wspominał nawet. Tam, gdzie pada księżyc, to okno Bartłomieja; jest zupełnie jasne, ale zdaje mi się, że wewnątrz światła niema.
— Nie, niema, — potwierdził Holmes. — Ale widzę blask światła w okienku przy drzwiach.
— To pokój gospodyni. Tam rezyduje stara pani Bernstone. Ona nam wszystko wyjaśni. Ale może państwo zechcą poczekać tu parę minut, bo, jeśli wejdziemy wszyscy razem, a ona nie została uprzedzona o naszem przyjściu, przelęknie się. Ale... cicho! a to co?
Podniósł w górę latarnię, a ręka jego dygotała tak silnie, że kręgi światła skakały dokoła nas zygzakowatym ruchem. Miss Morstan schwyciła mnie za rękę i staliśmy wszyscy z zapartym oddechem i wytężonym słuchem. Z wielkiego czarnego gmachu dobiegł nas, rozdzierając ciszę nocną, dźwięk rozpaczliwie smutny i żałosny — przejmujące zawodzenie przerażonej kobiety.
— To pani Bernstone, — rzekł Sholto. — Oprócz niej, niema tu innej kobiety. Poczekajcie tutaj. Wrócę za chwilę.
Pośpieszył do drzwi, zastukał w swój specjalny sposób i ujrzeliśmy wysoką, starą kobietę, która, otworzywszy mu, krzyknęła z radości.
— Ach, panie Tadeuszu, jakam ja szczęśliwa, że pan przyszedł! Taka jestem szczęśliwa, że pan przyszedł!
Słyszeliśmy jak powtarzała raz jeszcze, że jest wielce uradowana, potem drzwi się zamknęły, a głos jej skonał w nieuchwytnym już dla nas szepcie.
Przewodnik nasz pozostawił nam latarnię. Holmes powiódł nią zwolna dokoła i przyglądał się bystro domowi, oraz wielkim stosom śmieci, sterczącym ze wszystkich stron. Miss Morstan i ja staliśmy obok siebie, a jej dłoń spoczywała w mojej. Szczególne to, niewytłómaczone uczucie miłość! Oto my dwoje, którzy nie widzieliśmy się dotąd nigdy, którzy nie zamieniliśmy ze sobą jednego czułego słówka, ani nawet spojrzenia, w godzinie niepokoju stanęliśmy przy sobie, a dłonie nasze, instynktownie, szukały się wzajemnie. Później nieraz zastanawiałem się i zdumiewałem nad tem, ale w danej chwili rzeczą najnaturalniejszą wydał mi się ten mój popęd do niej, ona zaś mi mówiła niejednokrotnie, że i jej instynkt nakazywał zwrócić się do mnie po radę i opiekę. Staliśmy tedy, trzymając się za ręce, jak dwoje dzieci, a w sercach naszych panował błogi spokój, pomimo ciemnej, tajemniczej atmosfery, jaka nas otaczała.
— Co za szczególna miejscowość! — rzekła miss Morstan, rozglądając się dokoła.
— Zdawałoby się, że wszystkie krety w całej Anglji urządziły tu najście. Widziałem coś podobnego na stoku wzgórza w pobliżu Ballaratu, gdzie pracowali poszukiwacze złota.
— Przyczyna jest tutaj ta sama, — rzekł Holmes. — To wszystko są ślady poszukiwaczy skarbu. Nie zapominaj, że szukali go przez lat sześć. Nic dziwnego, że cały ten obszar pełen jest dołów i nasypów.
W tejże chwili drzwi otworzyły się z trzaskiem i wypadł z nich Tadeusz Sholto, z wyciągniętemi rękoma, patrząc wylękłym wzrokiem.
— Coś się stało Bartłomiejowi! — krzyknął. — Jestem przerażony! Moje nerwy, ach, moje nerwy!
Istotnie był nawpół przytomny ze strachu a ruchliwa, blada twarz jego, wychylająca się z wielkiego kołnierza barankowego, miała bezbronny, błagalny wyraz wystraszonego dziecka.
— Wejdźmy do domu, — rzekł Holmes swoim suchym, stanowczym tonem.
— O tak, wejdźcie! — prosił Tadeusz Sholto. — Ja doprawdy nie czuje się na siłach dawać panom jakiekolwiek wskazówki.
Poszliśmy za nim do pokoju gospodyni, położonego po lewej stronie korytarza. Stara kobieta chodziła niespokojnie, przerażona, załamując ręce.
— Pan zamknął się i nie odpowiada na moje stukanie, — wyjaśniła. — Przez cały dzień czekałam, żeby mnie wezwał, a że często lubi być sam, więc mnie to tak bardzo nie zdziwiło, ale przed godziną zdjął mnie strach, że się coś stało, poszłam tedy na górę i spojrzałam przez dziurkę od klucza. Panie Tadeuszu, pan musi pójść na górę... musi pan pójść i sam zobaczyć. Widywałam pana Bartłomieja przez dziesięć lat w smutku i w radości, ale z taką twarzą nie widziałam go nigdy!
Sherlock Holmes wziął latarnię i poszedł naprzód. Tadeusz Sholto drżał cały i szczękał zębami; był taki wzruszony, że musiałem go wziąć pod rękę, bo nogi uginały się pod nim. Gdy szliśmy po schodach, Holmes wyjmował dwukrotnie lupę z kieszeni i przyglądał się bacznie znakom, które mnie wydawały się zwyczajnemi plamami od kurzu na macie kokosowej, jaka pokrywała stopnie, służąc za kobierzec. Holmes wchodził wolno ze stopnia na stopień, trzymał latarnię nisko i rozglądał się bystrym wzrokiem w prawo i w lewo. Miss Morstan pozostała z wylękłą gospodynią.
Trzecia kondygnacja schodów wychodziła na prosty, długi korytarz; z prawej strony na ścianie wisiała makata indyjska, w ścianie lewej było troje drzwi. Holmes szedł korytarzem tak samo wolno, bacznie się rozglądając, my zaś dążyliśmy tuż za nim, a długie czarne cienie nasze rozwłóczyły się po posadzce. Trzecie z kolei drzwi były celem, do którego zmierzaliśmy. Holmes zastukał, lecz nie otrzymał żadnej odpowiedzi, poczem chwycił za klamkę, usiłując drzwi otworzyć; były wszakże zamknięte od wewnątrz i to na szeroki mocny rygiel, o ile mogliśmy dostrzedz, oświetlając szparę. Klucz w zamku był przekręcony i nie zakrywał dziurki. Sherlock Holmes schylił się tedy, zajrzał i niezwłocznie wyprostował się.
— Watsonie, — rzekł widocznie wzburzony, — to jakaś piekielna sprawa. Spojrzyj-no, jak myślisz?
Schyliłem się do dziurki i wnet cofnąłem się ze zgrozą. Blask księżyca wpadał do pokoju snopem tajemniczego, migocącego światła. Patrząc prosto na mnie, zawieszona jak się zdawało w powietrzu — bo poniżej dokoła wszystko tonęło w cieniu — widniała twarz — twarz naszego towarzysza Tadeusza. Ta sama wysoka, łysa czaszka, to samo pasmo rudych włosów dokoła, ta sama blada cera. Rysy wszakże zastygły w strasznym uśmiechu, w skrzywieniu potwornem, które, na tle tego cichego, skąpanego w blasku księżycowym pokoju, robiło nieopisanie wstrząsające wrażenie. A twarz ta taka była podobna do twarzy naszego nowego znajomego, że odwróciłem się, by się przekonać, czy on jest istotnie z nami. W tejże chwili przypomniałem sobie, że wspominał nam, iż on i brat są bliźniętami.
— Okropność, — rzekłem do Holmesa. — Co tu począć?
— Trzeba drzwi otworzyć, — odparł i rzucił się całym ciężarem na zamek.
Zatrzeszczał, zgrzytnął, ale nie uległ. Zabraliśmy się więc do niego wspólnemi siłami i, tym razem, otworzył się z głośnym trzaskiem, a my znaleźliśmy się w pokoju Bartłomieja Sholto.
Pokój ten urządzony był jak pracownia chemiczna. Na ścianie, wprost drzwi, wisiała półka, a na niej stały dwoma rzędami różnej wielkości butelki, stół zaś był zarzucony lampkami Bunsena, epruwetkami i retortami. W rogach stały galony z kwasami, oplecione łoziną. Jeden z nich pękł widocznie, bo wypłynął z niego strumień ciemnej cieczy, a w powietrzu unosiła się woń ostra, przypominająca zapach smoły. W jednym kącie stały schodki, wśród stosu gruzów i tynku, a nad niemi znajdował się w suficie otwór, taki duży, że człowiek, mógł przejść swobodnie. Przed schodkami leżał sznur długi i gruby.
Przy stole, na drewnianym fotelu, siedział pan domu, skulony, z głową opuszczoną na lewe ramię, z twarzą zastygła w tym strasznym, niezrozumiałym uśmiechu. Był sztywny i zimny: widocznie nie żył już od kilku godzin. Zdawało mi się, że nietylko rysy jego oblicza, ale wszystkie członki postaci jego były powykrzywiane i powykręcane w fantastyczny sposób. Przy jego dłoni, na stole, spoczywało szczególne narzędzie — ciemny, sękaty kij, z gałką kamienną, w kształcie młotka, oplecioną sznurem. Obok leżała kartka papieru, a na niej nabazgrany jakiś wyraz. Holmes spojrzał na nią i podał ją mnie.
— Patrz, rzekł znaczącym tonem.
Przy świetle latarni odczytałem ze zgrozą: „Czterej“.
— Na miłość boską, co to wszystko znaczy? — spytałem.
— Znaczy, że popełniono morderstwo, — odparł, pochylając się nad zmarłym. — A!... spodziewałem się tego. Spojrzyjno tutaj!
Wskazywał coś, co wyglądało jak długi, czarny cierń, wetknięty w ciało tuż nad uchem.
— To wygląda jak cierń, — rzekłem.
— Bo też to jest cierń. Możesz go wyjąć, ale uważaj... zatruty.
Uchwyciłem go dwoma palcami i wydobyłem z taką łatwością, że pozostawił niewidoczny prawie ślad, w postaci maleńkiego sińca.
— Wszystko to razem jest dla mnie niedocieczoną tajemnicą, — rzekłem. — Sprawa, zamiast się wyjaśniać, zaciemnia się coraz bardziej.
Od chwili, w której weszliśmy do pokoju, zapomnieliśmy zupełnie o naszym towarzyszu. Stał dotąd we drzwiach, istny obraz rozpaczy, załamując ręce i zawodząc. Nagle krzyknął przeraźliwie.
— Skarb znikł! — zawołał. — Okradli go ze skarbu! Oto otwór, przez który spuszczaliśmy skrzynkę. Dopomagałem mu! Ja byłem ostatni, który go widziałem!... Pozostawiłem go tutaj wczoraj wieczorem, a schodząc ze schodów słyszałem, jak zamykał drzwi na klucz...
— O której godzinie?
— O dziesiątej... A teraz nie żyje i przyjdzie policja i będę podejrzany, że przyłożyłem rękę do zabójstwa... O, tak, jestem pewny, że mnie posądzą. Ale, panowie mnie przecież nie podejrzewają? Panowie nie myślicie, że to ja? Czyżbym was tu sprowadzał, gdybym to uczynił? O, Boże, Boże! Ja chyba oszaleję!
Machał rękami i tupał nogami, jak w konwulsyjnym napadzie.
— Nie ma pan żadnego powodu do obaw, panie Sholto, — rzekł Holmes łagodnie, kładąc mu dłoń na ramieniu; — usłuchaj pan mojej rady: jedź, daj znać policji. Powiedz, że im dopomożesz we wszystkiem. Zaczekamy tu, dopóki pan nie wróci.
Nieborak usłuchał, nawpół przytomny, i niebawem usłyszeliśmy, jak potykał się na ciemnych schodach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.