Przejdź do zawartości

Zbieg (Junosza, 1896)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Zbieg
Podtytuł Przygoda Jankla Gipsa
Pochodzenie Przy kominku
Wydawca A. G. Dubowski i R. Gajewski
Data wyd. 1896
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZBIEG.
(Przygoda Jankla Gipsa.)



D

Droga ciągnęła się wśród lasu; była wązka i kręta, pełna twardych korzeni, nad powierzchnię ziemi wystających i dołów, w których zbierała się woda deszczowa.
Nie był to gościniec ani trakt publiczny, ale prywatna dróżka przez las, dość uczęszczana jednak, gdyż właściciel lasu przejazdu nie wzbraniał, a jadąc przez nią, omijało się kilka wiorst piasku i zepsuty most; wlokły się więc przez nią wózki chłopskie i biedki żydowskie, a czasem nawet spotkać było można na niej i bryczkę, jeżeli podróżnemu szło bardziej o pośpiech, aniżeli o całość własnych kości.
Był ładny wieczór lipcowy, powietrze czyste, świeże, orzeźwiające, tylko co po burzy.
Na trawie, na paprociach, na krzakach, na liściach drzew drgały jeszcze grube krople wody, zabarwione różowo od zachodzącego słońca. Pomiędzy pniami drzew kładły się już cienie, a na niebie od strony zachodniej przepyszne jaśniały barwy seledynu, złota, szkarłatu, purpury w najrozmaitszych tonach i odcieniach.
Ptaki otrząsały piórka i śpiewały radośnie, gdzieś daleko w gęstwinie grzywacz-gołąb gruchał, kukułki odzywały się coraz...
Prześliczny wieczór i tak pogodnie, tak pięknie słońce się chowało, taki zapach rozkoszny po lesie się rozchodził, takie tajemnicze szmery i szepty drzewa pomiędzy sobą wiodły, że można było patrzeć, i słuchać i napawać się tą pięknością bez końca.
Niebawem słońce zaszło, natomiast księżyc się na niebie ukazał, na pierwszej kwadrze księżyc, połowiczny ale jasny, i zapuścił blade swoje promienie między konary drzew, osrebrzył wodę w rowach i kałużach, pokładł blaski na wilgotnych liściach.
Podczas tej cichej nocy jechał na dwukołowej biedce pan Jankiel Gips, kapitalista-negocyant z maleńkiej mieściny. Pilno mu było, śpieszył się, dążył bowiem na jarmark, a jeszcze kilka mil drogi miał przed sobą.
Na dobrego konia bagatela to, ale szkapa Janklowa bardzo była sfatygowana i niemłoda. Jadała niewiele, a chodziła bardzo powoli i Jankiel zgadzał się na to, gdyż stratę czasu wynagradzał oszczędnością na sianie i owsie. Wyjeżdżał zwykle z domu o kilka godzin wcześniej, wracał o kilka godzin później, a gdy go powoływał nadzwyczaj pilny interes, to pomny na zasadę, że kto smaruje ten jedzie, smarował szkapinę biczem, aż sierść z niej leciała, i krzyczał wio! wio! z całej siły... Te energiczne środki wzbudzały w wygłodzonem bydlęciu ruch umiarkowanie przyśpieszony, ale na bardzo krótko...
Wreszcie i Jankiel nie mógł długo biczem machać, ręka mu omdlewała i czuł się zaraz bardzo sfatygowanym.
Miał słuszność, bo wywijanie kozicą to robota dla chłopa, lecz nie dla porządnego kupca i kapitalisty. I teraz śpiesząc na jarmark, Jankiel już się zupełnie z sił wyczerpał, wetknął więc bicz w słomę, puścił lejce i zakląwszy na swój zły los, postanowił się cokolwiek posilić.
W tym celu nabił swoją porcelanową fajkę tytuniem, zapalił ją i delektował się dymem. Innego środka pokrzepienia sił przy sobie nie posiadał, chociaż biedka jego była naładowana porządnie rozmaitym towarem tak, że musiał dobrze nogi podkulać, żeby się w niej utrzymać. Było w niej pół korca żyta, cała ćwierć grochu, dwa garnki masła i spore żywe cielę. Z tym towarem pan Jankiel Gips śpieszył na jarmark i rozmyślał.
Tematu dostarczyły niedawna burza i ślady, jakie zostawiła po sobie; przyrównywał ją w myśli do wielkiego jarmarku. Turkot, hałas, szwargotanie, gwałt, rejwach, łomot, wielki rozlew... trunków.
Bardzo ładny jarmark! z wyjątkiem piorunów, które wcale nie są potrzebne. I las po burzy wygląda jak miasteczko po jarmarku... Jest w nim trochę nieporządku — trawa i różne ziele jakby podeptane, małe krzaczki potargane, jak chłopskie czupryny po awanturze w karczmie, gdzieniegdzie powalone drzewo leży akurat jak pijak, co krowę sprzedał i z tego powodu cokolwiek sobie oko zapruszył.
Jankiel palił fajkę, robił w myśli porównania, czasem przyśpiewywał sobie półgłosem, a szkapa, łeb zwiesiwszy, wlokła się powoli, niby śpiąca...
Jankiel kombinował, że nawet przy tak małym pośpiechu zdąży na jarmark. Jeszcze niema północy, na piątą rano można dojechać, a jeżeli nie na piątą, to na siódmą, w najgorszym razie na dziewiątą, przypuśćmy że na pół do jedenastej i to będzie właśnie sam czas, największy gwałt i ruch, prawdziwa burza.
Pomyślawszy o burzy, Jankiel spojrzał na niebo, jakby w obawie, że ona może powrócić... ale nie, nie zanosiło się na to.
Owszem, gwiazdy błyszczały, jak złote dukaty, rozłożone na jakimś olbrzymim stole, tylko księżyc już uciekał z góry.
Taki młody księżyc ma swoje fanaberye, wstaje bardzo wcześnie i wcześnie z nieba schodzi; zamiast świecić w nocy, świeci w dzień. Niekiedy zasłania go chwilowo mała chmurka, biała jak gęś, przeleci pod nim, biegnie dalej, sama nie wie poco, jak... gęś.
Jest trochę chłodno; Jankiel podniósł kołnierz od kapoty, zacisnął mocniej pas bawełniany, fajkę schował w kieszeń, ręce w rękawy i uczuł, że mu się zbiera na sen. Bardzo dobrze, niech się zbiera. Najlepiej jest spać w drodze, właściwie nie najlepiej, ale najkorzystniej.
Spanie dla spania, wygodne, wielki pan może mieć codzień, ja handlujący człowiek raz na tydzień z piątku na sobotę i w sobotę w dzień. Inne noce najkorzystniej jest przepędzać na wozie, bo człowiek śpi, wypoczywa, a pomimo tego posuwa się naprzód i z każdą chwilą przybliża do celu. Nie zawsze to wygodne, ale możliwe, zwłaszcza gdy się ma konia niemłodego, spokojnego, a do drogi nocnej przywykłego. Szkapa Jankla te przymioty posiadała w wysokim stopniu. Nie wydarzyło jej się nigdy, żeby wzięła na kieł i ponosiła; wolała ona stać niż chodzić, a najlepiej lubiła się położyć i stękać. Taki temperament flegmatyczny.
Jankiel wiedział dobrze, że może zaufać tak szlachetnemu zwierzęciu, wtulił więc głowę w kołnierz, czapkę na czoło nacisnął i zdrzemnął się zaraz, a potem usnął na dobre...
W godzinę później księżyc pozazdrościł Janklowi spoczynku i zeszedł z warty; ściemniło się zupełnie, tylko gwiazdki mrugały na niebie.
Nagle szkapa stanęła... Jankiel się przebudził, krzyknął wio! i po bicz sięgnął... Biedka nie posunęła się naprzód, pomimo krzyku i energicznych razów, i, co dziwniejsza, koń gwałtownie zaczął się cofać. Wydało się to Janklowi podejrzanem, zsiadł przeto, aby się rozpatrzeć w sytuacyi i zbadać, co się stało.
Ogromne drzewo, powalone przez burzę, leżało napoprzek dróżki, tak że przejechać nie było sposobu.
Ale Jankiel nie łatwo ustępował. Wiedział on dobrze, że gdy nie można przeskoczyć, to trzeba ominąć, postanowił więc ominąć... ale tu znowuż z jednej strony dróżki rów pełen wody, z drugiej krzaki tak gęste, że chcąc przez nie przejechać, można było narazić szkapę na postradanie jedynego oka, jakie jej z lepszych czasów pozostało.
Jankiel zaczął mocno trzeć głowę i różne obmyślać projekty.
Najwłaściwiej trzeba było zawrócić i tą samą drogą, którą się przyjechało, dotrzeć do gościńca, ale na gościńcu wielki piasek, i znacznie dalej tamtędy i trudno będzie zdążyć.
Jankiel zaklął. Głupi, bezduszny kawał drzewa mógł mu zepsuć cały jarmark, zburzyć całkowicie obmyślane kombinacye...
Spojrzał na prawo — woda, na lewo zagajnik sosnowy, zwarty, gęsty jak żywopłot. Przejechać przez niego ani marzyć.
Woda wprawdzie nie może być głęboka, bo nie rzeka to, ani strumień, ale zwyczajny rów; zwykle bywa on suchy, teraz po burzy i ulewie napełniła go woda. Za dwa dni woda zniknie, ale za dwa dni będzie też po jarmarku.
Jankiel biczyskiem badać zaczął, jak woda jest głęboka. Nie bardzo, trochę za kolana, nie będzie nawet do pasa, a za rowem las rzadki, można przeklęte drzewo objechać i na dróżkę się dostać.
Wszystko to Jankiel szybko kombinował i postanowił, bądź-co-bądź, biedę swoją przez rów przeprowadzić; nie chcąc się jednak zamoczyć, ukląkł na workach i, nie dowierzając szkapie, wziął krótko lejce do ręki i sam ją na rów skierował.
Rów był szeroki o brzegach niespadzistych, więc przeprawa żadnego nie przedstawiała niebezpieczeństwa i byłaby się doskonale udała, gdyby Jankiel zdał się na koński instynkt, ale jak zaczął spekulować na prawo i na lewo, biedka przechyliła się mocno na bok i cielak związany wpadł do wody...
Jankiel krzyknął z przestrachu i byłby wypadł również, ale cudem jakimś równowagę utrzymał. Uderzył z całej siły szkapę biczem, żeby biedę co rychlej na drugą stronę rowu wywlokła, i pomyślał, że za takie ładne cielę byłby dostał najmniej cztery ruble.
Cielę jednakże nie miało chęci marnie ginąć w wodzie; związane powrósłem słomianem za nogi, szarpnęło niemi instynktownie raz i drugi z całej siły i słabe więzy zerwało.
Przerażone wyskoczyło z wody i becząc przeraźliwie, popędziło w las.
To samo zrobił i Jankiel, skoro tylko z resztą towaru na ląd się wydostał.
Pozostawił szkapę z biedką i pobiegł gonić zbiega.
Trudna była to sprawa, cielę bowiem pędziło na oślep, a ciemność utrudniała pogoń. Była chwila, że Jankiel się zawahał i przypuszczał, że w cielęciu siedzi jaki zły duch, którego lepiej nie zaczepiać, ale wnet przyszła refleksya, że zły duch może siedzieć w cielęciu swoją drogą, a cztery ruble siedzą napewno swoją drogą, i że jeżeli dobrze jest złego ducha nie zaczepiać, to jeszcze lepiej czterech rubli nie stracić — gonitwa trwała więc dalej.
Nie jest to winą Jankla, że cielak ma lepsze nogi i zwinniejsze ruchy, aniżeli porządny człowiek, spekulant i finansista, więc w wyścigu wszystkie szanse były po stronie cielęcia, tem więcej, że pogoń odbywała się w ciemności i że jedynie po szeleście gałązek i krzaków można się było oryentować, w jakim kierunku zbieg ucieka.
Jankiel był pewny, że biegnie po linii prostej, tymczasem była to linia tak dalece krzywa, że opisywała nieforemne koło i powracała do punktu, z którego była wyszła, to jest do pozostawionej biedki i szkapy nad rowem.
Zdumiał się mocno Jankiel, ujrzawszy przed sobą, zamiast cielęcia, potulne i wierne swoje bydlę, które z obojętnością przedziwną, nie zważając na to, co się koło niego dzieje, skubało trawę nad rowem.
Jankiel nie zastanawiał się już nad niczem, bo i nie mógł. Zmęczony szybkim biegiem, oddychał ciężko, pot wystąpił mu na czoło, w nogach czuł omdlenie; padł na trawę i wypoczywał, łowiąc uchem wszelkie szmery lasu...
Po krótkiej chwili wypoczynku podniósł się z ziemi i poszedł dróżką wprost przed siebie, wytężając wzrok i oburzając się słusznie na księżyc, który, zamiast świecić podróżnym, chowa się niewiadomo gdzie i pozostawia w ciemności ludzi, śpieszących na jarmark.
Rozpatrując, o ile się dało, miejscowość, Jankiel rozumował, że cielę wygłodzone, zmęczone w trzęsącej biedce i zmoczone, daleko nie pójdzie i położy się gdzie pod drzewem. Patrzył więc uważnie. Zdawało mu się, że dojrzał, zbliżył się powoli, ostrożnie, żeby zbiega nie spłoszyć, potem nagle rzucił się naprzód i padł na mrowisko. Ze złym duchem niema żartów: jak spotka człowieka w miejscu samotnem i odludnem, i zacznie figlować, to może zaprowadzić nie tylko w mrowisko, ale w miejsce bardziej jeszcze przykre i paskudne. Myśl ta naprowadziła Jankla na bardzo słuszny wniosek, że poszukując żywego cielęcia nie należy rzucać się na przedmioty, które ani oddychaniem, ani ruchem nie dają znaku życia. I w rzeczy samej — dlaczego taka prosta rzecz nie przyszła Janklowi na myśl od razu?
Cielę nie leży jak kamień, od czasu do czasu ruszy nogą lub łbem, stęka, oddycha, trzeba więc w poszukiwaniu używać dwóch zmysłów: wzroku i słuchu. Jankiel postanowił słuchać bacznie. I znów się zastanowił. Gdzie jest napisano, że w lesie pod drzewem leżeć ma koniecznie Janklowe cielę? Dlaczego nie mógłby leżeć, dajmy na to, wilk, albo inne drapieżne zwierzę? Nie, myśl o wilku Jankiel stanowczo odpędza: odpędza ją nie kijem, ani batogiem, lecz siłą rozumowania. Jankiel, jako człowiek, który częste wycieczki po okolicy odbywał po lasach i nocami jeździł, i raz nawet na własne oczy, chociaż bardzo z daleka, wilka widział, miał o tem zwierzęciu sąd wyrobiony. Wiedział on, że ów drapieżnik jest bardzo żarłoczny i bardzo sprytny i że ma przy tem wyborny węch, słuch i wzrok. Gdyby znajdował się blizko, zwietrzyłby cielę, gdyby je zwietrzył, toby je zaraz pożarł, nie zaczepiałby porządnego kupca na drodze, lecz wyniósłby się co prędzej w głąb lasu, aby się położyć w spokojnem miejscu i spać.
To rozumowanie uspokoiło Jankla zupełnie; splunął trzykrotnie i więcej o wilku nie myślał.
Głównym przedmiotem, zajmującym jego umysł w tej chwili, było cielę. Kupił je wczorajszego dnia od chłopa z wielkim targiem za dwa ruble w gotowiźnie i za kilka miarek wódki w naturze. Kupił je niedrogo i mógł liczyć na pewno, że zyska na niem przynajmniej półtora rubla, jeżeli nie całe dwa — i trzeba nieszczęścia, żeby akurat była dnia tego burza, żeby obaliła drzewo na drodze, napełniła wodą rów zazwyczaj suchy i przyczyniła się do ucieczki cielęcia!
Jankiel miewał już w życiu swojem różne wydarzenia i przygody, nawet bardzo szczególne i nadzwyczajne; niewypłacalny dłużnik mu uciekł i wyemigrował do Ameryki — ale żeby cielę dobrze związane uciekło z biedki, to się jeszcze Janklowi nigdy nie zdarzyło. Gdyby wreszcie taka przygoda stała się w zwykłym czasie, to byłoby pół biedy, ale przed jarmarkiem, przed takim znacznym jarmarkiem, to jest po prostu nieszczęście...
Doprawdy, niema na świecie nic tak zawodnego i ryzykownego, jak handel, zwłaszcza wiejski... Ci wielcy kupcy, którzy siedzą przy wygodnych biurkach i sprowadzanie towarów z za morza uskuteczniają przez korespondencyę, nie mogą mieć wyobrażenia, z jakim wielkim nieraz kłopotem i ambarasem połączone jest nabycie marnej gęsi, lub kury. Oni się znają na handlu, jak koza na pieprzu! Jankiel się zna.
Uszedł spory kawałek drogi, potykając się na wystających z ziemi korzeniach, zapadając w wyboje, nagle zatrzymał się... Wśród ciemności, do której oko jego cokolwiek już przywykło, tuż prawie przy dróżce, pod grubym pniem dębu, dostrzegł jakąś masę, przedmiot nie podobny ani do zwalonej kłody, ani do mrowiska. Jankiel zatrzymał w sobie oddech, aby owej masy nie spłoszyć, stanął i wytężył wzrok i słuch, jak tylko umiał i mógł...
W samej rzeczy masa drgnęła i zdawało się Janklowi, że przy tem wykonała ruch zupełnie podobny do kopnięcia. Ruch ten powtórzył się kilkakrotnie — nie ulega wątpliwości, że ów przedmiot jest to Janklowe cielę.
Jankiel jeszcze czekał trochę i słuchał, dochodził jego uszu jakiś niewyraźny szmer — przybliżył się o kilka kroków dalej... nie, to nie jest żaden szmer, to sapanie, troszkę chrapliwe, ale i to się tłumaczy: cielę wpadło w wodę, przeziębiło się, ma trochę kataru. Tak, i to jest bez najmniejszej wątpliwości cielę... a skoro jest, to trzeba je złapać; pochwycić je znienacka i od razu mocno związać, żeby nie uciekło znowuż.
Dość już przecie tej gonitwy po lesie i w ciemności, czas ją skończyć i śpieszyć na jarmark: szkapa sobie wypoczęła trochę, uskubała cokolwiek trawy, więc powinnaby mieć siłę i polecieć z impetem, jak ptak. Postanowiwszy się zabezpieczyć od głupich intencyj cielęcia, Jankiel sięgnął do kieszeni i wyciągnął stamtąd kawałek mocnego sznurka, aby zaraz zbiega związać i zanieść na biedkę.
Trzymając sznurek ów w ręku, skradał się powoli, krok za krokiem, jak, nie przymierzając, kot do myszy — a zmiarkowawszy, że już się zbliżył na dostateczną odległość, jednym skokiem rzucił się naprzód i całym ciężarem swego ciała przygniótł nieszczęsne cielę.
Jęknęło ono dziwnym głosem i szarpnęło się rozpaczliwie, ale Jankiel trzymał mocno... Stała się jednak rzecz nadzwyczajna: cielę nie poprzestało na biernym oporze, już nie z energią, ale z wściekłością raczej przeszło do akcyi zaczepnej.
Jankiel uczuł, że go ktoś, czy coś, chwyta za szyję jak kleszczami, przyciska do siebie nadzwyczaj silnie i klnie.
Jankiel ogłuszony, na wpół przytomny, usłyszał jednak wyraźnie wyraz „psia kość.“
Jeszcze żadne cielę na świecie nie przemówiło w ten sposób. Była to jednak wskazówka, jakim językiem można się z tem strasznem czemś, potworem, widmem czy złym duchem, porozumieć. Jankiel też natychmiast głosem rozpaczliwym zaczął wołać:
— Puść! puść!
Swoją drogą sam nie puszczał.
— Ty puść... — odezwała się ofiara.
— Puść!
— Puść!
— Ty wpierw...
— Nie puszczę, sam puszczaj, coś ty za jeden, zbójco? czego chcesz?...
— Nic nie chcę... puść mnie... ja myślałem, że to moje cielę...
— Ja mam być twoje cielę? a któżeś ty?
— Kto ja mam być? Ja jestem Jankiel.
— Jankiel?
— Jankiel Gips! Kto nie zna Jankla Gips?
— Niechże cię najjaśniejsze jasności!
— Za co jasności?
— Toście mnie dopiero przestraszyli — zawołał ów człowiek i, odepchnąwszy Jankla, zerwał się na równe nogi.
Dopiero wtedy przerażony finansista zobaczył, z kim ma do czynienia.
Stał przed nim chłop ogromnego wzrostu, wysoki, barczysty, istny olbrzym. W nocy wydawał się jeszcze większy, niż był w rzeczywistości. Stał zdumiony niespodziewanym napadem, zdumiony niemniej od Jankla, któremu nie mogło przyjść na myśl, aby mógł się rzucić na takiego chłopa.
Po krótkiej chwili milczenia olbrzym przemówił pierwszy:
— Prawda, teraz już cię poznałem, mój żydku, i widzę że jesteś Jankiel Gips, ale się nie do swoich rzeczy bierzesz.
— Ja!?
— Ha no; chyba nie ja, ale na drugi raz, jeżeli zechcesz mnie łapać, to weź z sobą przynajmniej ze czterech tęgich chłopów, bo wiesz że ułomek nie jestem i nie można mnie wziąć jedną ręką, jak kota.
— Mój człowieku, ja nie wiem kto wy jesteście i nie rozumiem, co mówicie. Na moje sumienie, ja do was nie mam żadnego interesu, łapać was wcale nie chciałem i będę bardzo kontent, jak sobie stąd pójdę.
— Hola... stąd nie pójdziesz — rzekł olbrzym i położył ogromną swą łapę na ramieniu Jankla.
— Dlaczego nie mam pójść? Kto mi zabroni?
— Ja!
— Proszę was, nie gadajcie wy głupstwa, przecież wy nie wójt, ani nie sołtys. Paszportu nie mam potrzeby wam pokazywać.
— To się zaraz pokaże — rzekł drab, biorąc Jankla za kołnierz.
— Mój panie, ja pana bardzo proszę, daj mi pan spokój.
— A dlaczego chciałeś mnie związać?
— Tfy! ja chciałem złapać i związać cielę, które mi uciekło! Po co ja miałem łapać pana, kiedy ja pana wcale nie znam i nie mam do pana żadnego interesu? Ja wcale nie wiem, kto pan jesteś i czem się pan trudnisz i nie wiem wcale, jak się pan nazywasz.
— Nie kłam, bo wiesz... Myślałeś że mnie weźmiesz śpiącego i nagrodę za to dostaniesz... Wiesz, że uciekłem z więzienia, że mnie tropią ciągle jak wilka, że się nazywam... Kominek...
Usłyszawszy to nazwisko, Jankiel osunął się na ziemię, jak martwy. Kominek był to zbrodniarz bardzo głośny w okolicy; kradł, grabił, urządzał napady na domy. Dostać się w ręce takiego majstra było bardzo niebezpiecznie. Zrozumiał to Jankiel doskonale i uważał się za straconego. Zbój mógł myśleć, że istotnie Jankiel chciał go ująć i w ręce władzy wydać. Jedno pchnięcie noża i... pod wpływem tej myśli Jankiel zemdlał.
Zbój wstrząsnął nim kilka razy, prysnął mu w oczy wodą z kałuży i ledwie do przytomności powrócił.
Otworzywszy oczy i zobaczywszy strasznego draba przy sobie, Jankiel byłby zemdlał powtórnie, ale Kominek zachowywał się spokojnie.
— Mów — rzekł — wszystko szczerze, jak było, a jeżeli skłamiesz jedno słowo, to...
Z płaczem opowiedział Jankiel swoją przygodę, mówił o jarmarku, o obalonem drzewie, o cielęciu, o poszukiwaniu w ciemności, przysięgał się na zdrowie, na życie, na żonę, na dzieci że łapanie przestępców nie jest jego fachem, że on osobiście, ze swego punktu widzenia, nie może mieć nic przeciwko temu, że ktoś trudni się rozbojem lub grabieżą...
— Mój panie Kominek, wielmożny, jasny panie Kominek!... Co mi to szkodzi, ja żyję ze spekulacyi, pan żyjesz ze spekulacyi — każdy człowiek musi jakoś spekulować... Pan myślisz że ja nie grabię i nie straszę ludzi, owszem straszę, tylko trochę delikatniej — innym sposobem... Ja nie mam takiej siły i takiego zdrowia, jak pan dobrodziej. Pan powiada, że ja pana chciałem złapać... Czyż ja jestem podobny do waryata? Mnie jeszcze życie miłe, a moje zdrowie jest bardzo delikatne; ja miałbym się rzucić na taką osobą, na takiego pana?... Niech moje wrogi robią takie dobre interesa!
Opryszek słuchał tego opowiadania uważnie, nareszcie rzekł po namyśle:
— No, zdaje mi się, że nie kłamiesz. Ile masz przy sobie pieniędzy?
Jankiel miał przy sobie kilka rubli w portmonetce, oprócz tego w różnych skrytkach kapoty i w czapce.
W milczeniu wyjął woreczek z kieszeni i podał zbójcy, mówiąc:
— Ja tam nie wiem, niech pan porachuje.
Drab, zapałką sobie przyświecając, policzył.
— Dyabelnie mało — rzekł.
— Mało, może być że mało, ja jadę na jarmark, jak będę powracał, to wcale co innego, może pan na mnie zaczeka...
— A ty przyjedziesz z policyą?
— Panie, ja jestem honorowy człowiek, mogę inną drogą wracać, ale zrobić panu figla, to nie mój zwyczaj.
Kominek odprowadził Jankla do biedki, obejrzał konia, bo już trochę świtać zaczęło, lecz przekonawszy się, że nic nie wart, uniósł się wspaniałomyślnością i pozostawił go Janklowi.
— Możesz wracać — rzekł — ale jeżeli słówko piśniesz, żeś mię spotkał, to przysięgam, że cię własną ręką zarznę jak barana, a twoje domostwo z dymem puszczę... Gdyby mnie ujęli z twojej przyczyny... to moi przyjaciele się zemszczą. Siadaj teraz i jedź.
Nigdy w życiu Jankiel nie wskoczył na biedkę tak zgrabnie, jak w tym razie, nigdy nie uderzył szkapy z taką siłą, ta też, jak gdyby pojmując ważność sytuacyi, pomknęła jak za młodych lat.
— Czekaj-no, czekaj! — zawołał drab.
— Co jeszcze wielmożny pan rozkaże?
— Nie śpiesz się, poszukaj swego cielęcia.
— Nie mam czasu, dalibóg nie mam czasu... Niech pan łaskawy poszuka i znajdzie dla siebie... Ja będę bardzo kontent, jeżeli przyjmie pan ode mnie taką małą bagatelkę.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.