Przejdź do zawartości

Zaręczyny Jana Bełzkiego (Weyssenhoff, 1903)/Dnia 8-go marca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Zaręczyny Jana Bełzkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dnia 8-go marca.

Dzisiaj o niczem już nie wątpię, a raczej o wszystkiem. Trzeba zdecydować się na krok stanowczy; zerwać, przeciąć te sieci, które mnie krępują i bolą, jak zwoje stalowych powrozów. Uciec? Zabić? albo ja wiem?

Trochę spokoju, aby dobrze przypomnieć.
Nie mogę spać w nocy, jak zwykle, Celina przez cały dzień była wyjątkowo podniecona, niepochwytna; pisała jakieś tajemnicze listy, unikała mnie, rzucała takie zdania:
— Jaka to jednak straszna choroba — miłość?
Albo:
— Żeby z panem puścić się w drogę, trzeba świat cały pożegnać.
Ha! są różne rodzaje pożegnania świata!
Nie mogę więc spać, wstaję o trzeciej w nocy, ubieram się i wychodzę na ulicę. Mgła lodowata leży nad śpiącem miastem, napełnia ciemne kąty, rozrzedza się smutno koło latarń gazowych. Idę prędko przed siebie, bez celu. Ten okład wilgotnego powietrza, przenikający do szpiku kości, zaczyna mnie uspakajać; myślę ciągle o Celinie, bo jest to zwykłe podszycie mojej myśli, ale ruch szybki, chłód i nowy pozór miasta, tonącego we mgle do niepoznania, odurza mnie, odrywa trochę od nędznego życia, które pędzę.
Przez nawyknienie idę w stronę hotelu, gdzie ona mieszka.
Zgrzytnęło coś w nocnej ciszy: otwierano drzwi wchodowe. Przysunąłem się szybko, z biciem serca, przeczuwając coś strasznego. I widzę: mała postać z nasuniętym kapeluszem, z kołnierzem podniesionym, wypada szybko z hotelu. Valfort? Nie, to być nie może. Zabiegam mu drogę, aż się obejrzał i dostatecznie odsłonił. Tak — Valfort. Poznałem go i on mnie; szybko się zawrócił, przyśpieszył kroku i znikł we mgle. Od kogóż on wraca o tej godzinie? Dlaczego ucieka?
Oparty o ścianę hotelu, słyszałem długo suchy dźwięk jego kroków po kamieniu; kroki te odbijały mi się w piersi, w skroniach... deptał po mnie ten zuchwały, nienawistny młodzik.
Dziwne gorąco poczułem w skroniach i mrok w oczach. Przez chwilę oszołomiony, ocknąłem się, jakby pod pchnięciem noża w pierś, bo nagle nawiedził mnie obraz realnie nieznośny, szatańsko bolesny: wydało mi się, że widzę Celinę w objęciach Valforta. Żegna się z nim, płacze... całuje go swemi mokremi, czerwonemi ustami, całuje i płacze... a włosy jej rozrzucone pokrywają twarz jej i kochanka, i plączą się w uściskach...
Uciekłem. Siadłem potem we wlokącą się, spóźnioną dorożkę, jeździłem gdzieś aż za miasto, wróciłem do domu i nie ochłonąłem wcale. Wirują mi w głowie straszne te obrazy i układają się w fatalnie logiczny szereg. A choćby cudem jakim posądzenie moje nie zupełnie było prawdziwe, to, co wiem i widziałem, wystarcza. Jam już teraz niezdolny do optymizmu, do wygodnego tłómaczenia sobie tej tragicznej zagadki. Na drodze mego szczęścia i pragnienia stoi ten człowiek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.